wtorek, 21 grudnia 2010

Latarnia Fastnet

Latarnie morskie są nieodłącznym elementem kraju otoczonego ze wszystkich stron wodami. Szczególnie jedna latarnia mnie ostatnio zafascynowała, dlatego dziś będzie o Fastnet. Leży na maleńkiej skalistej wysepce, najbardziej na południe wysuniętym fragmencie Irlandii. Irlandzka nazwa wyspy oznacza „wystająca z morza skała”. Wikingowie zwali ją „wyspą o ostrych zębach”. W XIX nazwano ją „łzą Irlandii”, bo była ostatnim jej skrawkiem widzianym przez ludzi uciekających przed klęską głodu do Ameryki. Dla wielu z nich był to w ogóle ostatni widok stałego lądu w życiu.
  
Z kolei dla żeglarzy zbliżających się do Irlandii Fastnet była pierwszym i nierzadko niespodziewanym i groźnym kawałkiem stałego lądu. Szczególnie bolesne bywały takie spotkania w nocy i we mgle, a wzburzone wody Atlantyku łapczywie wchłaniały żeglarzy i ich statki rozgryzione na pół kamiennymi zębami małej wysepki. W połowie XIX na skale rozbłysło światło. Od tej pory Fastnet zamiast odbierać żeglarzom życie dawał im nadzieję jako jedna z najokazalszych latarni morskich w Irlandii.
   
Aby dziś dostać się w pobliże latarni trzeba mieć trochę gotówki (100 euro od osoby) i znaleźć szypra, który tam zechce popłynąć. Fastnet jest oddalona od stałego lądu o około 6 kilometrów. Rejs nie obejmuje cumowania do wyspy ale w cenę wliczony jest lunch. Nie jest wcale łatwo znaleźć kapitana gotowego popłynąć na Fastnet dlatego mogę polecić Cona Minihane z Baltimore (najlepiej złapać go pod komórką +353 (0)87 273 8368). Rejs po Atlantyku trwa cały dzień, a Con zna mnóstwo opowieści i legend związanych z latarnią Fastnet.
Zbudowanie latarni morskiej o wysokości prawie 50 metrów na skalistej wysepce, którą można by obejść w 5 minut, oddalonej od lądu o 6 kilometrów trwało 7 lat. Specjalna tabliczka powinna upamiętniać nazwiska ludzi, którzy zbudowali Fastnet na najbardziej niegościnnym terenie w najbardziej ekstremalnych warunkach jakie można sobie wyobrazić. Efektem ich pracy jest najwyższa w Irlandii latarnia morska, której światło widoczne jest z odległości 50 km.  
  
Obecnie wszystkie latarnie w kraju sterowane są centralnie przez Dublin ale do 1989 roku pracowali tu latarnicy. Jeden człowiek z dużym zapasem żywności i krótkofalówką zamknięty na dwa tygodnie w wieży wystającej z huczącego oceanu, bezbronny wobec wszystkich żywiołów miał za zadanie zapalać światło i wypatrywać dzień i noc statków. Skrzydła drzwi do latarni Fastnet ważą w sumie tonę i jest to bardzo dobre zabezpieczenie, bo pierwszą latarnię z 1854 roku powalił ogromny sztorm a jej kikut jest widoczny tuż obok obecnej latarni z 1904 roku. Na filmie, który ostatnio oglądałem kilku emerytowanych latarników opowiadało z szacunkiem o perfekcyjnej konstrukcji latarni oraz o pewnej zimie, kiedy trzech latarników spędziło całą zimę na Fastnet. Odcięci od lądu i dostaw żywności byli prawdziwymi więźniami oceanu czekającymi aż będzie mogła podpłynąć po nich jakaś łódź.
   
W książce Éamona Lankforda pt. „Fastnet Rock” wymienione są niektóre wydarzenia XX wieku, zaobserwowane przez pracujących tu przez prawie 80 lat latarników. Rok 1912 - największy okręt świata płynie do Ameryki (Titanic, potem góra lodowa i 1517 ofiar). Rok 1915 – niemiecka łódź podwodna U-20 tuż pod powierzchnią wody (kilka godzin później zatopiła okręt RMS Lusitania - 1198 ofiar). Rok 1979 – sztorm podczas regat z Plymouth, 15 ofiar mimo szybkiej akcji ratunkowej przy udziale helikopterów RAF-u.
  
Helikopter jest jedynym środkiem transportu pozwalającym znaleźć się na skalistej wysepce Fastnet i obejrzeć wszystkie 15 pięter latarni morskiej z bliska. Możecie to obejrzeć na tym filmie. Zdjęcia Fastnet z bliska zawdzięczam Jankowi Klossowi.

Jeszcze jeden najstarszy pub - The Cock Tavern


Przyzwyczaiłem się do tego, że czego tu nie mijam, to jest NAJ. Tym razem zatrzymałem się przy pubie The Cock Tavern w Gormanston na granicy hrabstwa Meath, w pobliżu Balbriggan, prawie nad morzem, krzyczał już z daleka, że jest najstarszy. 


Barman potwierdził, bo co innego mógł zrobić. Mógł nie wiedzieć, że najstarszy pub w Irlandii jest w Athlone i to starszy o jakieś 500 lat. Powiedział mi, że najstarsza i oryginalna część pubu jest za tymi drzwiami, gdzie jest właśnie mecz Portugalia – Finlandia. Obejrzałem sobie spalonego w ostatniej minucie, a obok mnie farmerzy albo rybacy rżnęli w karty. 
 
Pub, do którego dziś nie zapraszam jest raczej nudny. W najstarszej części, gdzie kiedyś rybacy, szmuglerzy i pasterze kończyli pracę teraz starzy Irlandczycy leniwie sobie gaworzą, grają w pokera i patrzą na futbolowy telebim. Stół do bilarda stoi pusty. Na ścianach jakieś malunki sprzed kilku lat. Ogólnie jest drętwo dla kogoś, kto wpadł tylko na szklaneczkę guinnessa. Ducha wieków tu trudno poczuć. Sala obok jest pięknie naszykowana na jakieś wesele za dwa dni, pusto. Z zewnątrz pub też nie wygląda zbyt zachęcająco. Strzechy już dawno nie ma. 

 
Pub w Gormanston może nie wygląda najlepiej, ale był świadkiem sporego kawałka historii Irlandii. Stacjonowali tu Normanowie, potem żołnierze Cromwella, na koniec wojownicy swojej słusznej protestanckiej sprawy. Może jest to nawet jakieś ważne miejsce, bo kilometr dalej jest Army Camp, gdzie mnie nie wpuścili. Widziałem wojskowych z karabinami, biegiem wracali znad morza. Sami chcieli, to biegają, tu służba wojskowa jest dla tych co chcą. 

 
Jeżeli już ktoś tu przyjedzie, to może zajrzeć do krytego strzechą pubu po drugiej stronie ulicy, Huntsman Inn. Nie jest stary, ale przynajmniej ładnie wygląda i grają tam dobrą muzykę. I jest pokryty świeżą strzechą :)

 
Też jest pustawy, nawet w piątek wieczorem. Z budki telefonicznej na sali U2 można zawołać taksówkę. W sobotę wieczorem jest fajna muzyka na żywo. 
 

piątek, 17 grudnia 2010

Athenry - miasto średniowieczne

W drodze powrotnej z Patrykowej parady w Galway zatrzymałem się w średniowiecznym miasteczku Athenry, które słynie z tego, że jest najlepiej zachowanym średniowiecznym miasteczkiem w Irlandii.
  
Tu nowoczesność miesza się ze starociami. Zjechałem z płatnej autostrady M6 oddanej do użytku miesiąc wcześniej i 300 metrów dalej wjechałem do miasta przez bramę z XIV wieku, która ma tylko jeden pas ruchu. Takich oryginalnych bram i wież obronnych zachowało się tu w mieście jeszcze kilka. Najwięcej w kraju.
  
Athenry to jedno z szesnastu irlandzkich „heritage towns”, czyli miast przechowujących dziedzictwo kulturowe Irlandii. Oryginalny układ wąskich uliczek, kolorowe kamienice, samochody zaparkowane na podwójnej żółtej linii, cierpliwość i uprzejmość kierowców puszczających się nawzajem przodem, skrzyżowania których nie sposób pokonać bez wjeżdżania na krawężnik, ludzie spacerujący środkiem drogi, dialogi miejscowych farmerów wyłapane przez otwarte okno… Przedsmak średniowiecznych spokojnych i leniwych irlandzkich osad położonych z dala od wszystkiego dawno temu… Zaparkowałem, włożyłem za szybę bilecik i podszedłem do pierwszej widocznej starej budowli – zamku z 1250 roku. Zamek był zamknięty.
  
Nie czekałem do kwietnia. Skierowałem się w stronę wieży kościoła, która wygląda identycznie jak ta, którą widzę codziennie z mojego okna. Taka siostrzana wieża średniowieczna. Dlatego nie spodziewałem się po niej wiele… Ale...
  
W środku przywitała mnie cicha muzyka, ciepło i urocza kruczowłosa Irlandka. Spytała, czy życzę sobie, by mnie oprowadzić po muzeum… Życzyłem sobie. Spędziliśmy w tym starym kościele ponad godzinę. Cała historia średniowiecznego miasta stanęła przede mną otworem, wraz ze szczegółowym omówieniem murów miasta – około 80% oryginalnych murów zachowało się do naszych czasów. Osiedla, kolej, Garda, straż pożarna, sklepy, bukmacher – wszyscy funkcjonują teraz w granicach średniowiecznych murów. Na pobliskie pastwiska można dojść tylko przez istniejące bramy lub nieistniejące fragmenty murów.
  
Moja Lucy przybliżyła mi również średniowieczne stroje, zwyczaje oraz ówczesne techniki przymusu. Najbardziej spodobały mi się ruchome dyby – skuwano w nie dwóch skłóconych ze sobą ludzi na jakiś tydzień i musieli sobie oni radzić jako tymczasowi bracia syjamscy. Miałbym kilku świeżych kandydatów, gdyby tylko nie mieli immunitetu...

 
Na zewnątrz toczyło się codzienne życie pasterskiego Athenry, ale ja byłem przeniesiony jakieś 800 lat wstecz. Spytałem Lucy, czy jest jakaś szansa, żeby zobaczyć ten zamknięty na zimę pobliski klasztor dominikanów. Znowu okazało się, że kto pyta nie błądzi. 

  
Zawołany przez przemiłą Lucy niejaki Seamus Lynch wyszedł z pobliskiego lokalu bookmachera i chrząkając pod wąsem krótko mi się przedstawił a za chwilę przedstawił całe miasto, które już trochę znałem z opowieści Lucy. Był to starszy już gość w czerwonym krawacie i bardzo zmiętolonym garniturze. Z samego wyglądu sprawiał wrażenie, że wie więcej niż cała wikipedia. Wytłumaczył mi, że wczoraj przegrał kupę kasy na konnych wyścigach i dziś musi się odegrać, więc nie ma dla mnie zbyt wiele czasu. Idąc w stronę ruin klasztoru dominikanów dowiedziałem się, że właśnie mijam jedyny w Irlandii „market cross”, który stoi w miejscu gdzie go oryginalnie postawiono setki lat temu.
  
Faktycznie, w mojej wiosce „market cross” czyli krzyż targowy został przeniesiony pod daszek 30 lat temu. Stary celtycki krzyż, który kiedyś ustawiano w targowym centrum miasta na skrzyżowaniu dróg. W miarę pojawiania się samochodów krzyże przenoszono, by uchronić je od kolizji z irlandzkimi kierowcami. 
   
Szczerze mówiąc na powyższych zdjęciach możecie się w ogóle nie dopatrzeć "krzyża targowego". Miejscowi Irlandczycy też go nie zauważają... Kamień sprzed 1000 lat jest zupełnie niewidoczny... Seamus wciąż chrząkając podszedł do bramy opactwa i wyciągnął z kieszeni klucz, mówiąc że ten klucz otwiera wszystkie średniowieczne historie w Irlandii. Znam dobrze ten klucz, sam otwierałem nim niejedne drzwi. Ale może Seamus żartował...


Kiedy Seamus opowiadał mi historię opactwa i swojego rodu (okazało się, że jest on potomkiem budowniczych Athenry i ma nawet swoją tabliczkę nagrobną - „plaque” w tych ruinach) na zewnątrz pojawiło się kilka osób, również turystów. Seamus zaprosił ich gestem do środka, bo brama jest przecież otwarta. Kiedy słuchałem swojego przewodnika naliczyłem ponad 10 osób z aparatami, które robiąc zdjęcia trzymały się raczej z dala od nas, żeby nam nie przeszkadzać.
  
Została mi przedstawiona cała historia rodziny Bermingham, angielskich fundatorów opactwa. Dowiedziałem się również, że tu był pierwszy irlandzki uniwersytet oraz nauczyłem się rozpoznawać nagrobki rzeźbione ręką angielskich masonów. Tymi szczegółami nie będę tu przynudzał.
Seamus pokazał mi również swastykę w kamieniu starszą o 800 lat od Hitlera, znak, którym murarze oznaczali swoje dzieła. Oraz wiele innych znaków w kamieniu.
 
Potem zapalił papierosa i powiedział, że musi wracać do bukmachera. Podziękowałem mu i też się oddaliłem w nieznanym kierunku.
  
O Athenry opowiada folkowa piosenka „Fields of Athenry”. Nie ma dużego związku z rzeczywistym Wielkim Głodem, ale dużo ludzi ją nuci. Można tego posłuchać, a można też tu przyjechać. To naprawdę interesujące miejsce.

czwartek, 16 grudnia 2010

Oldcastle - prawdziwa Irlandia


W mojej pracy szukam ludzi, ale nie jestem żadnym headhunterem. Nie dostaję numerów telefonów tylko mizerne adresy. Wczoraj wraz z Athurem szukaliśmy ludzi w rejonie Oldcastle.

poszukiwana (czas operacyjny – dwie godziny)

GPS każe nam się zatrzymać pod numerem 2 na Church Street, gdzie mieszka nasza poszukiwana Litwinka. Drzwi po lewej stronie mają numer 15 a po prawej 6. Z ulgą wysiadam z samochodu Arthura, który wygląda w środku, jakby nie był sprzątany od momentu opuszczenia fabryki. Facet spod numeru 2 ze wschodnioeuropejskim akcentem informuje nas, że jesteśmy na Chapel Street i mamy szukać wyżej, bo tam dopiero zaczyna się Church Street.

Na Church Street nie ma już żadnych numerów na domach, ani nawet żadnego kościoła ale jest kilka sklepów. Sama ulica ma może 50 metrów długości. W warzywniku rozmawia po angielsku dwóch Irlandczyków. Wychodzą przed sklep i głośno się zastanawiają. „Tam naprzeciwko jest na pewno numer 10. Na górze, nad bukmacherem. Nr 2 powinien być niżej, widzicie w tej niebieskiej bramie kobietę z dzieckiem? Tam spytajcie”. Właściciel sklepu chce nam bardzo pomóc i zastanawia się jeszcze kilka minut, zanim pozwoli nam odejść. Na środku ulicy samochody stoją cierpliwie, zanim nasz przewodnik skończy nam objaśniać. Idziemy do niebieskiej bramy, gdzie są frytki na wynos.

Dobrze zbudowany gość od frytek w samej koszulce wychodzi na deszcz i głośno się zastanawia. „Ze Wschodniej Europy? Dużo ich tu, ale nie wiem gdzie mieszkają. Może spytajcie w sklepie warzywnym”. O numerze 2 nie słyszał. Wraca do swojego take-awaya i sprawdza korespondencję. Nie ma tam w swoim adresie numeru, pod którym znajduje się jego lokal. Nikt tego tu nie używa, bo i po co, jest tylko jedna frytkarnia w mieście.

Spoglądam na Arthura. Jego spokój równa się z moim, ale jego żel na włosach… Nie widać po nim, że pada deszcz… Teraz wiem, że też potrzebuję żelu w tej pracy…

W warzywniaku już byliśmy, sprawdzamy więc fryzjera, sklep odzieżowy i pub. Nikt nie zna numerów, ale barman wychodzi ze swojego pubu na deszcz i prowadzi nas na tyły baru, gdzie nad drzwiami wisi wielka ruska antena satelitarna. Na drzwiach nie ma numeru i nikt nam nie otwiera. Barman rozkładając ręce kieruje nas na posterunek policji, koło warzywniaka. Oficer Gardy na posterunku na Church Street nie wie, gdzie jest nr 2 Church Street. Podobno naprzeciwko jest nr 10, a mniejsze numery powinny być w dół ulicy. Może fryzjer będzie wiedział.

Poczta jest już zamknięta, bo się zmierzcha. Koło powoli się zamyka na 50-metrowej głównej ulicy w centrum miasta. Brak numeracji domów wynika z braku potrzeby numerowania domów, bo i tak kiedyś w Irlandii mieszkali sami znajomi. Kiedyś. Teraz szukamy wschodnich Europejczyków. Jakiś zawiany brodaty facet palący papierosa przed wejściem do pubu radzi nam spróbować w agencji nieruchomości.

Piegowata jak biedronka kobieta w biurze po bardzo długim sympatycznym zastanowieniu, sprawdzeniu swojej korespondencji oraz szuflad z wolnymi nieruchomościami wychodzi z nami na ulicę w deszcz i głośno myśli. „Nie mam pojęcia, gdzie jest numer 2, ale może spytacie we wschodnioeuropejskim sklepie?”. Pokazuje palcem, gdzie ten sklep.

Prawdopodobnie Litwinka spogląda zza lady na nazwisko na naszej kartce i dzwoni, bo zna tę kobietę osobiście, mówi nam, że wróci za godzinę i podaje nam jej nowy adres. Bingo!

poszukiwany (czas operacyjny – dwadzieścia minut)

GPS nie ma w ogóle tej lokalizacji. Zatrzymujemy się, żeby zasięgnąć języka w pobliskim pubie. Barman woła kogoś starszego. „A znam go, jedź na Baileborough jakieś 4 mile, przy budce telefonicznej skręć w lewo, w cul de sac, drugi dom od końca.” Bingo!

Farmerzy nie zmieniają swoich adresów zbyt często, chyba wcale ich nie zmieniają. Ich zawsze można tu znaleźć, chyba że doją krowy i są zajęci…

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Na zamku Castle Roche

 
Zamek Castle Roche jest idealnym miejscem na odpoczynek w drodze z Belfastu do Dublina. O ile spełnione są trzy istotne warunki:
1. akurat nie pada (bo na zamku nie ma dachów od 400 lat)
2. mamy coś gorącego do picia w termosie i coś do jedzenia w sakwach
3. byk Fagan jest akurat zajęty czynnościami przedłużającymi gatunek, więc do zamku można dostać się przez terytorium Fagana praktycznie niezauważenie.

Zamek Castle Roche wybudowano w roku 1236.
  
Angielska hrabianka Rohesia de Verdun otrzymała ten teren w spadku po swoim dziadku, jednym z pierwszych angielskich konkwistadorów atakujących Irlandię w 1185 roku. Swoje nowe włości chciała umocnić budując solidny zamek na trójkątnej górze. Jednak przez czas jakiś nie mogła znaleźć żadnego chętnego architekta. Ogłosiła więc konkurs. 
      
„Ten, kto zaprojektuje zamek miły mojemu oku otrzyma moją rękę oraz połowę królestwa”. W ogłoszeniu nie wspomniała, że jej poprzedni mąż już wącha kwiatki od spodu. Architekt od razu się znalazł, pechowo trochę, bo był to Irlandczyk a zamek miał być przecież angielski.
  
Zamek na trójkątnej górze szybko wybudowano, angielska hrabianka wyszła za irlandzkiego architekta, zaproszono gości na wesele, podano rosół i te rzeczy. Jednak w czasie wesela doszło do incydentu. Podczas nocy poślubnej panna młoda wyrzuciła pana młodego przez jedno z okien. Tego pan młody - architekt nieboszczyk nie przewidział. To okno do dziś istnieje i zwane jest „morderczym oknem”. Widok z niego na Irlandię Północną bywa zabójczy. 
  
Ze swojego wzgórza zamek Castle Roche zapewniał kontrolę olbrzymich terenów. Anglo-Normanowie jako kolonizatorzy atakowali, Irlandczycy jako miejscowi bronili się. Role się czasem zmieniały, do dziś jest to pogranicze funta i euro. Zamek popadł w ruinę po interwencji Cromwella w 1641 roku. Przez prawie 400 lat nie postawiono nawet w okolicy tabliczki, jak tam dojechać. 
 

sobota, 11 grudnia 2010

Burren - kamienna pustynia

The Burren to surowy, rozległy płaskowyż kończący się atlantyckimi klifami i plażami. Kto raz postawił stopę na szarych płaskich kamieniach ciągnących się po sam horyzont na długo nie zapomni tego miejsca, prawdopodobnie też szybko tu nie wróci. The Burren to nie miejsce na całodniowy wypad z rodzinką. To kamienna pustynia którą regularnie przemierzają turyści ze wszystkich krajów zwiedzający zachodnią Irlandię przez okna autokarów. Zobaczyć warto, bo jest to jeden z największych krajobrazów krasowych w Europie.
  
W wyniku krasowienia skał wapiennych powstała również Jura Krakowsko Częstochowska oraz jaskinia Raj. The Burren w Irlandii zajmuje około 300 km kwadratowych. Podczas kampanii Cromwella w XVII wieku jeden z jego ludzi wypowiedział znaczące słowa określające tę krainę: „zbyt mało wody by kogoś utopić, zbyt mało drzew by kogoś powiesić, zbyt mało ziemi by kogoś pogrzebać”. Większość się zgadza, ale jakby zachodziła taka potrzeba to utopić kogoś można po prostu w Atlantyku, gdzie Burren się kończy.
    
Z portu niedaleko wioski Doolin rozciąga się widok na pobliskie Wyspy Aran oraz na ponad 200-metrowe Klify Moher. Stąd też można wyruszyć małym statkiem w oba te miejsca, o ile oczywiście pogoda pozwoli na pływanie czymkolwiek.
   
W wapiennych skałach czas wyrzeźbił przedziwne znaki, widoczne są zwłaszcza w pobliżu oceanu, być może w wyniku wspólnego oddziaływania słonej i słodkiej wody oraz wiatru.
  
W Burren znajduje się najmniejszy park narodowy Irlandii i jednocześnie największe skupisko motyli oraz rezerwat ptaków - Burren Bird of Prey Centre. 
  
Jest też kilka jaskiń udostępnionych do zwiedzania. W Jaskini Doolin podziwiać można jeden z najdłuższych w Europie stalaktytów – ma 7,3 metra. Jaskinia Niedźwiedzia (Ailwee Cave) to najbardziej komercyjna dziura w ziemi jaką widziałem. Szczątki niedźwiedzia brunatnego i ponad kilometr korytarzy wewnątrz góry.
      
 
Jedną z moich ulubionych dróg po Burren jest „droga korkociągu” prowadząca na „Corkscrew Hill” z fajnym widokiem. Drugą jest droga R479 – po jednej stronie drogi surowe szarobiałe wzgórza Burren, po drugiej stronie drogi, w dole – ocean. Tą drogą możecie się przejechać już teraz – KLIK.
  Corkscrew Road
Zetknięcie kamienistego Burren z Atlantykiem to nie tylko klify w rodzaju Cliffs of Moher czy klifów Doolin to również łagodne i rozległe piaskowe plaże. Czerwone zabarwienie piasku jest bardzo charakterystyczne w tym rejonie.
     plaża w Fanore
Burren to nie tylko zdumiewający pomnik przyrody ożywionej i nieożywionej, to również bogata spuścizna kultury. W wielu miejscowościach warto się zatrzymać ze względu na ich tradycyjne muzyczne korzenie oraz zachodnio-irlandzki charakter. W malowniczych miasteczkach Doolin, Lisdoonvarna, Ballyvaughan i Kinvara w każdym pubie powiedzą wam co jeszcze w okolicy warto zobaczyć. 
  
Ruiny Corcomroe Abbey to największe bodajże pozostałości średniowieczne w okolicy. Położone na uboczu głównych tras wycieczkowych, na granicy skalistej pustyni są jednocześnie całoroczną ekspozycją XII wiecznej sztuki rzeźbiarskiej i to pod gołym niebem. Na zwiedzanie tego opactwa zapraszam tu.
    
Większość zabytków na terenie Burren jest dużo starsza. Znajduje się tu kilkadziesiąt kamiennych grobowców z epoki neolitu oraz kilka okrągłych kamiennych fortów, często leżących na terenach prywatnych. Najbardziej znanym i malowniczo położonym kamiennym pomnikiem jest dolmen Poulnabrone
  
Mimo, że Burren jest pustkowiem to w okolicach tego akurat dolmenu panuje w ciągu dnia spory ruch. Żeby zrobić zdjęcie samego tylko głazu sprzed 5000 lat czasem należy zaczekać do zachodu słońca, aż wszyscy turyści się rozjadą... 

piątek, 10 grudnia 2010

Filmy irlandzkie - Man of Aran

Fajny film wczoraj widziałem…  Nakręcony na wyspie Aran w 1934 roku, na czarno-białej kliszy. Muzyka dopasowana do obrazu jak w najlepszym niemym kinie. Język dość niezrozumiały - pół na pół irlandzki i angielski, obraz przemawia jednak wystarczająco. Słowa i tak zagłusza dźwięk wiatru i oceanu.

 
 
Film „Man of Aran” pokazuje codzienne życie mieszkańców kamienistych wysp Aran położonych na Atlantyku u zachodnich wybrzeży Irlandii. Pokazuje też jak silny jest człowiek mieszkający na maleńkiej wyspie, gdzie nie ma ani ziemi, ani słodkiej wody, ani prądu. 
  
Glebę trzeba stworzyć samemu mieszając wydobytą spomiędzy skał ziemię z morskimi wodorostami. Woda pitna pochodzi z nieba, to łapana w specjalne zbiorniki deszczówka. Oświetlenie możliwe jest tylko dzięki olejowi wytapianemu z rekinów. Film zrobiono w czasach, kiedy tak właśnie było. To prawie dokument. Prawdziwe sceny sfilmowane w surowej scenerii wysp Aran. 
  
Tych kilka scen z filmu daje ogólny zarys ówczesnej sytuacji na Aranach:
   
Scena 1. Kobieta niesie małe dziecko, sadza je pomiędzy kamieniami, po czym odwija z siebie jedną z wielu spódnic i owija nią dziecko. Potem bierze wiklinowy kosz i idzie zbierać wodorosty - surowiec do produkcji gleby. 

Scena 2. Mężczyzna łata dziurę w dnie łódki kawałkiem tkaniny i gorącą smołą. Na drugi dzień czółno jest gotowe do polowania na rekiny na pełnym oceanie. 
Scena 3. Chłopiec kręci nad głową sznurkiem zakończonym hakiem. Przynętą jest krab przyniesiony pod czapką. Chłopak rzuca sznurek ponad krawędzią klifu, chwyta koniec sznurka, który odwijając się znika w przepaści. Potem siada i łapie rybę przy pomocy sprytnie uszytego do tego celu buta.   

Scena 4. Człowiek z Aran odkuwa kawałki skały aby zrobić miejsce na małe poletko, gdzie za kilka miesięcy wyrosną ziemniaki – podstawa pożywienia dla jego rodziny. Kamienie odrzuca na bok, by zrobić z nich kolejny arański murek.
   
Film „Man of Aran” to niesamowity dokument. Z jednej strony pokazuje jak przez setki lat w niezmienny sposób ludzie na Aranach sobie radzili. Tak samo rozpalali ogień, tak samo polowali na atlantyckie rekiny w swoich maleńkich łupinach, tak samo wyrywali skałom swoje poletka by na nich coś zasadzić. 

Z drugiej strony jednak film pokazuje, jak bardzo świat przyspieszył. Przez całe wieki ludzie żyli na tych smaganych wiatrem i oceanem Aranach bez żadnych wygód, mieszkając w dwóch izbach wspólnie ze swoimi zwierzętami, pijąc ich mleko i zwykłą deszczówkę. Było tak jeszcze 70 lat temu. Nagle coś się zmieniło, w tym odległym zakątku Irlandii pojawiła się butelkowana woda, rowery do wypożyczenia i pensjonaty B&B. Na dalekie Arany przyjechali turyści ze wszystkich krajów świata. 
    
Film "Man of Aran" polecam szczególnie tym, którzy odwiedzili wyspę Inishmore jako turyści ale interesuje ich więcej niż tylko główna atrakcja Aranów.  

O CZYM JEST TEN BLOG

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...