Przyjechałem do portu godzinę przed czasem. Pochodziłem po pięknej długiej plaży czekając na prom, który miał mnie
zabrać na wyspę Tory na północnym Atlantyku. Spodziewałem się promu, ale
okazało się, że popłynąłem tym małym białym rybackim kutrem, który stał od samego
początku zacumowany do nabrzeża. Nie spodziewałem się również, że będę jedynym turystą.
Na łodzi był tylko kapitan i dwóch miejscowych.
Podróż minęła bardzo szybko, 12 km na północ od wybrzeża
Donegalu przepłynęliśmy w pół godziny. Ocean był dość spokojny, ale przy tej
prędkości trochę rzucało. Choroby morskiej u mnie jak do tej pory lekarze nie wykryli.
Po zejściu z kutra od razu zobaczyłem krzyż z VII wieku w
kształcie litery T jak TORY. To oficjalne godło wyspy. W języku irlandzkim nazwa
ta oznacza Miejsce Skalistych Wzniesień. W tle ruiny okrągłej wieży, którą
zakonnicy zbudowali aby chronić się przed Wikingami (X wiek). Wieżę roztrzaskał piorun 800 lat po jej wybudowaniu. Kable z prądem dodano całkiem niedawno.
W poszukiwaniu mojego B&B mijam dzieciaki, które na kamieniach szukają czegoś do zjedzenia. Robią to samo, co robili ich ojcowie i
dziadowie podczas odpływu. Dzieciaki rozmawiają między sobą po irlandzku.
Znajduję dom Eilis Rodgers, który wyszukałem w
internecie tego dnia rano. Nie ma przy
nim żadnego znaku, bo zerwał go styczniowy sztorm, ale Eilis otwiera mi drzwi. Widziała mnie już jak schodziłem
z kutra i robiłem dzieciom zdjęcia. Wcześniej pytałem jej przez telefon czy da
się tu coś zjeść na kolację i obiecała
że o mnie zadba, bo tu na wyspie Tory jeszcze zima i wszystko wciąż zamknięte.
Jestem jej pierwszym klientem w tym roku. A jest początek kwietnia.
Eilis częstuje mnie kanapkami i pyszną kawą. Dostaję też małą mapkę wyspy. Widzę trasę, ale
wszystkie opisy są po irlandzku. Proszę o przetłumaczenie niektórych oznaczeń.
Na wyspie Tory wszyscy rozmawiają między sobą po irlandzku, angielski to ich
drugi język, tak jak i mój, dogadujemy się bez problemu. Wybieram się na obchód
wyspy (4 km długości, 1,5 szerokości). Moja gospodyni mówi, żebym zamknął pokój
na klucz bo ona domu nigdy nie zamyka, a o 19.00 idą do kościoła, mają na wyspie
księdza z Belfastu. Oczywiście katolickiego księdza. Pierwszy kościół postawił tu św. Kolumba w VI wieku. Obecna świątynia nosi jego imię. Mówi mi też, żebym wstąpił do tutejszego klubu. Klubu? Tu nie ma nawet zwykłego pubu!
Na wyspie mieszka około 120 osób. Mijam kilka domów i
natrafiam na dom króla wyspy. Szczerze mówiąc miałem zamiar wypić u niego
herbatę, ale jak się później dowiedziałem król Tory jest dziś w Dublinie w
pubie Grace’s Bar na tradycyjnych tańcach ceili. To jedyne miejsce w Irlandii, które wciąż ma prawdziwego króla. Legenda głosi, że kiedy w VI
wieku św. Kolumba chciał przypłynąć na Tory to pomógł mu w tym miejscowy rybak
nazwiskiem Duggan. Święty w nagrodę uczynił go królem i do dziś dnia to
honorowe stanowisko jest tu respektowane. Przed żółtym domem wisi tablica z
numerem komórki króla wyspy Tory, jak ktoś chce to może zadzwonić. W sezonie król wyspy Tory podobno wita w porcie wszystkich przyjezdnych. Wyciąga grabę i mówi: "Witam na Tory Island, jestem jej królem". Ma ponad 70 lat i jest malarzem prymitywistą.
Klub, o którym powiedziała mi moja gospodyni nie wygląda z zewnątrz jak irlandzki pub.
Zwykła biała buda, do której prowadzi od przystani 450 slat on gceigh cokolwiek
by to oznaczało (zgaduję, że to kroki albo metry, whatever). Wchodzę na jednego,
żeby mi się dobrze zwiedzało wyspę. W środku siedzi trzech gości. Na widok
obcego od razu zaczynają ze mną rozmawiać. Zamawiam whiskey Bushmills, ale po
chwili okazuje się, że za nią nie płacę. Rozmawia nam się tak dobrze, że nie
płacę również za kolejne drinki. Nie mogę tu spędzić całego wieczoru więc
kategorycznie stawiam kolejkę wszystkim i mówię że muszę iść wokół wyspy.
Przez chwilę chłopaki rozmawiają po irlandzku, czuję się
trochę niezręcznie, ale zaraz Padraigh (ten najbardziej trzeźwy) przeprasza, bo
nieświadomie przeszli na swój ojczysty język. Hugo mówi, że przed pubem stoi jego auto, kluczyki w stacyjce. Mogę sobie raz-dwa objechać całą wyspę i wrócić do pubu z torfowym kominkiem i stołem do bilarda na kojne łiskacze.
- Mam jeździć po waszej wyspie po czterech drinkach? – pytam
- No nie mów, że jesteś pijany po czterech drinkach!
- Nie chcę jeździć po alkoholu! A jest tu Garda na wyspie?
Patrzą po sobie jakby gadali z gościem z kosmosu. Hugo mówi, że mnie sam zabierze na wycieczkę. Nie wiem ile
wypił ale na pewno więcej ode mnie. Raz się żyje, jedziemy na klify.
Wychodzimy z pubu, okazuje się że leje deszcz. Może to
lepszy wybór jechać z pijanym szoferem niż iść 9 km w deszczu. Hugo pokazuje mi
wschodnią część Tory Island, opowiada o jej historii nie szczędząc smaczków
związanych z bieżącymi sprawami. Pada deszcz, wycieraczki nie działają,
okno się nie otwiera a samochód nie ma żadnych opłat. Czy to ważne, kiedy jest
irlandzki craic. A jest jak cholera.
Pytam Hugo czy tu ludzie nie miewają depresji z powodu
surowego klimatu i okoliczności przyrody. Hugo uśmiecha się pod wąsem, którego nie ma. „Depresję mają
ludzie słabi. My tu nie mamy depresji, nigdy”. On tu się urodził, jest twardy i
zawsze ma na twarzy uśmiech.
- A czemu zostawiasz kluczyki w stacyjce, dlaczego tu ludzie nie zamykają domów?
- Weź mnie nie rozśmieszaj. Nawet jak coś tu ukradniesz, to jak stąd uciekniesz?
Wracamy do pubu, w telly leci jakis mecz. Chłopaki pytają mnie jakiemu angielskiemu klubowi kibicuję. Przychodzi najmłodszy syn Pagraigha ciągnąc ojca
do domu. Padraigh przedstawia mnie małolatowi i pyta czy młody pamięta jak jest
„dziękuję” po polsku. Sean najpierw mówi „dziękuję” po irlandzku, a potem po
polsku. Ojciec nauczył go tego słowa kiedy był w Gdańsku na mistrzostwach w
piłce nożnej w ubiegłym roku. Kiedy zaczynają się wyliczanki kto zna najwięcej polskich piłkarzy postanawiam spadać na mój spacer, bo się powoli ściemnia. Chcę dojść do latarni morskiej
na zachodnim krańcu wyspy. Michael wyciąga telefon i dzwoni do faceta, który ma
klucz do latarni, żeby mnie tam na górę wpuścił. Irlandzka gościnność nie ma
granic. Odmawiam, bo muszę trochę sam pochodzić, nawet w deszczu, z cukru nie jestem.
W drodze na latarnię morską mijam coś co się pali. Nie
zdziwiłbym się gdyby to były resztki jakiegoś wraku z XIX wieku, w każdym razie
jest okazja by się przez chwilę zagrzać. Leje coraz mocniej. Deszcz pada tu poziomo.
Mijam kolejne wee ławeczki i myślę o tych ludziach, którzy
tu mieszkają od zarania dziejów, którzy nie mają depresji, nie mają internetu i
cieszą się życiem takim jakie mają. Łowią homary chociaż UE im tego zabrania, latem żyją z turystów, zimą z malowania obrazów i opowiadania ciekawych historii. Ta kraina
jest szczęśliwa mimo tego, że nam mogłoby się wydawać inaczej. Wracam do pubu zwanego tu "klubem" na kolejne drinki, za które znowu nie mam najmniejszej szansy zapłacić. No po prostu nie da się. Steven nawet chce mi zwrócić kasę za prom, żebym tu wrócił z turystami z Ameryki. Pijany w sztok Michael zaczyna mnie obrażać, co jest dla Irlandczyka objawem sympatii. Obrażam go z miłą chęcią pokazując mu moją koszulkę z napisem "Pieprzę irlandzkich znajomych". W całym pubie rozlega się gromki śmiech. Pytam, czy czasem się tu biją między sobą.
- No chyba żartujesz. Po co?
Rano budzi mnie moja gospodyni mówiąc, że mam powrotny prom za godzinę. Jest córką poprzedniego króla Tory, nazywa się też Rodgers. Wstaję, spoglądam w lustro i na szyi znajduję medalik, który musiał założyć mi któryś z moich nowych znajomych. Ledwo pamiętam jak znalazłem się w swoim łóżku. A wstąpiłem do pubu tylko na jednego...
Atlantyk w drodze powrotnej na stały ląd nie jest zbyt łaskawy. Rzuca nami we wszystkie strony. Ze względu na większe fale wysłano większy kuter. Znowu jestem jedynym pasażerem.
Podróż tym razem trwa prawie godzinę, postanawiam poznać się z kapitanem tej łajby. Pokazuje mi swoje żyroskopy i inne urządzenia. Ze mną rozmawia po angielsku, a ze swoim pomocnikiem po irlandzku. Zsiadam z kutra, zostawiam w samochodzie plecak i idę w długi marsz po pięknej długiej plaży. Pora ochłonąć i ruszać dalej w donegalską dzicz.