Noc minęła spokojnie, mimo włączonych kaloryferów w korytarzu dało się spać, bo otworzyłem drzwi awaryjne. Łóżko było wygodne, widok za oknem przez większą część nocy nam nie przeszkadzał, nie ma się do czego przyczepić, ale nie polecam Arch Guesthouse w Clifden. Dobrze jest zrobić rezerwację w tym mieście rok wcześniej i gdzie indziej.
Idziemy na śniadanie. Zgodnie z tym, co powiedział nam wczoraj człowiek w recepcji będziemy jeść obok recepcji. Ciekaw jestem jak to będzie wyglądało, bo wieczorem zauważyłem, że w tym pomieszczeniu w ogóle nie ma okien, są tylko drzwi. I za chwilę wszystko staje się jasne. Nowa nazwa "Lamplight" czyli światło lampy oznacza, że w pomieszczeniu bez okien też można karmić ludzi. To prawie jak śniadanie przy świecach!
Śniadanie jest bardzo smaczne, porcje słuszne. Wrażenie jest ciekawe, kiedy wiemy, że na zewnątrz jest kolejny słoneczny dzień i siedzimy w półmroku.
Od miłej pani, która krąży między kuchnią i stolikami dostajemy trochę ekstra owoców na drogę. Ja dostaję od żony dodatkowy plaster bekonu. Teraz mogę zaczynać dzień. Clifden leży tuż nad oceanem, dlatego następny punkt programu jest bardzo blisko. W drodze na Sky Road mijamy wejście na teren zamku Clifden. Mimo, że to prywatna posiadłość, to wolno tą bramą wejść każdemu, nie można tylko wjeżdżać samochodem.
Od bramy do zamku jest około kilometra, jest to bardzo malownicza ruina, jak ktoś lubi te klimaty to warto zostawić przy bramie samochód i zrobić sobie spacer. Zwłaszcza, jak ktoś lubi szukać skrytek. Z drogi ten obiekt też można zobaczyć, ale nie każdy będzie mógł się w odpowiednim miejscu zatrzymać, więc pozostanie rzut oka z drogi. Zamek Clifden zbudował w XIX tutejszy dobrodziej John D'Arcy, któremu Clifden zawdzięcza swoje istnienie. Od ponad 100 lat to obrośnięta bluszczem, otwarta dla zwiedzających ruina.
Sky Road ("Podniebna droga") ma dwie odnogi, lewą zjechać można do małej przystani i plaży oraz domów, które tam wyrosły. My jedziemy coraz wyżej prawą odnogą, czyli tą właściwą, widokową, na samą górę.
W najwyższym punkcie drogi jest mały parking, docelowy punkt dla wszystkich, którzy tu przyjechali po widoki. Stąd można jechać dalej dookoła zatoki, lub szybko wrócić do Clifden, jeżeli tu się przyjechało tylko w celu zobaczenia tego miejsca. Z platformy widać pomniejsze wysepki, w tym wyspę Omey na którą można dostać się tylko podczas odpływu. Na zachodnim wybrzeżu Irlandii można w wielu miejscach kupić książeczki z godzinami przypływów i odpływów. Różnica poziomów czasem wynosi kilka metrów, co przekłada się na kilometry odkrytego dna morskiego. Ta wiedza jest bardzo potrzebna w komunikacji, połowach, zbieractwie mięczaków na obiad. Czas przybycia jest istotny również dla fotografii. Inaczej wygląda zatoka pełna błękitnej wody a inaczej wysłana glonami i przewróconymi na burtę łodziami ze zwiniętym żaglem.
Charakterystyczny zardzewiały znak z nazwą miejsca to jeden z wielu na Wild Atlantic Way. To taki symbol rozpoznawczy, o którym jeszcze chyba nie wspominałem. Te znaki ustawiono w 2014 roku, kiedy WAW została oficjalnie oddana do użytku. Już wtedy były zardzewiałe. To taki sposób na podkreślenie, że WAW nie jest wcale nową trasą, ona tu przecież istniała od wieków.
Nie wracamy do Clifden, ruszamy dalej wokół półwyspu, żeby po 20 minutach jazdy, wzdłuż ładnie wypełnionej wodą zatoki, dojechać do głównej drogi N59.
Kolejny przystanek jest po kolejnych 20 minutach jazdy. W międzyczasie mijamy wjazd na teren Parku Narodowego Connemara. Jak wczoraj wspominałem dobrego miejsca dla amatorów pieszych wycieczek po górach. Parkuję na jeszcze zupełnie pustym parkingu, jest 10 rano. To bardzo popularne miejsce w okolicy, jedyne z tak dużą ilością atrakcji i udogodnień. Opactwo Kylemore.
Pałac został zbudowany w XIX wieku przez Mitchella Henry'ego jako prezent ślubny dla swojej żony. Kobieta upodobała sobie ten zakątek, niestety zaraz po wycieczce do Egiptu biedaczka zmarła i nie zdążyła się nacieszyć luksusami. Henry wkrótce po śmierci żony na terenie posiadłości zbudował na jej cześć mauzoleum w kształcie gotyckiego kościoła, w którym użyto kolorowych marmurów z wszystkich czterech prowincji Irlandii. Zabrał dzieci i wrócił do Anglii.
W 1920 wylądował tu zakon benedyktynek, które od wojny błąkały się po świecie, po tym, jak musiały opuścić swój klasztor w Ypres. Mało tego, że ich klasztor został zbombardowany, to jeszcze pierwszy raz Niemcy użyli tam gazu pieprzowego zwanego później iperytem od nazwy miejsca. Młode Państwo Irlandzkie podarowało Kylemore benedyktynkom. Zgodnie z ich regułą "ora et labora" siostry najpierw wzięły się za pielenie grządek w wiktoriańskim ogrodzie, potem otworzyły szkołę z internatem dla dziewcząt z dobrych irlandzkich domów. Był pożar, była odbudowa, potem szkołę zlikwidowano. To wzięły się za turystykę.
Kiedy zacząłem tu przyjeżdżać to interes kwitł. Zwiedzanie całej posiadłości za €8 za osobę, pałac z przewodnikiem, ogrody wiktoriańskie do których można dojechać busem wliczonym w bilet. Parking na 50 autokarów i takaż wielka stołówka. Wielki sklep z pamiątkami i możliwość zakupu dżemów i czatnejów "własnej" produkcji. Była też kaplica, raz tylko w niej widziałem zakonnice, poza nimi jest tu batalion zatrudnionych ludzi.
Oglądam tablice okalające plac budowy zwiastujące dalszy rozwój opactwa. Patrzcie, co można osiągnąć dostając za "Bóg zapłać" pałac na odludziu, w którym wszyscy przejeżdżający muszą się zatrzymać i zostawić trochę pieniędzy, bo drugiego takiego miejsca na Connemarze nie ma.
Dziś bilet kosztuje €16, dwa razy więcej niż 15 lat temu. Nie wchodzimy, bo w planie wyprawy mamy tylko photo-stop, więc po pół godzinie wracamy na parking, który już się zapełnia. Myślę sobie, że ostatnią rzeczą jakiej się spodziewałem w tym historycznym miejscu będzie dźwig. Mam mieszane uczucia.
Dojeżdżamy znowu do fiordu Killary i jedziemy wzdłuż wody w stronę ujścia do oceanu. Niedaleko czeka na nas farmer, który wraz ze swoim psem pasterskim rasy border collie oraz stadem owiec zademonstrują nam pokaz.
W czasie, kiedy zbierają się inni chętni na pokaz, jest okazja zapoznać się z owcami. Już wiem, że na tej wycieczce nikt nie tknie jagnięciny. Nazbierało się może ze 30 osób, miejsce jest dość dobrze wypromowane. Na Connemarze znam jeszcze innego pasterza, który robi podobne demonstracje dla turystów. Jest w czym wybierać, bo zazwyczaj są to 2-3 pokazy dziennie, więc przy planowaniu wycieczki ważne jest, żeby to było po drodze i żeby nie trzeba było długo czekać.
Pokaz zaczyna się od przedstawienia psa. Na tej farmie jest tylko jeden pracujący pies. To wystarczy, ponieważ w Irlandii od ponad 100 lat nie ma już wilków, więc atawistyczna pamięć owiec rozpoznaje psa jako naturalnego drapieżnika. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że owce nie boją się psa tak żeby od niego uciekać. One czują respekt i słuchają się. Dlatego jeden pies jest w stanie bez problemu zebrać ze wzgórza wszystkie owce i przyprowadzić je w stadzie do zagrody.
Zaskakujące jest jak dobrze ten pies słyszy. Jest od nas kilkaset metrów, pasterz coś tam mruczy pod nosem, a pies na komendę raz przywiera do ziemi, raz biegnie z lewej, zagania owce. Widać dużą wprawę. Publiczność jest zachwycona.
Owce już są w zagrodzie. Widać, że niektóre mają grube futra, inne są po strzyżeniu. Każda owca powinna być raz w roku strzyżona, inaczej ciężar wełny nie pozwoliłby jej chodzić. I właśnie strzyżenie jest również częścią pokazu.
Tom wybiera jedna owcę i wyciąga nożyce. To tradycyjne narzędzie, dwa bardzo ostre kawałki metalu połączone ze sobą nitem. Przyczepiony jest do nich skórzany pasek, dzięki któremu nożyce można przymocować sobie do dłoni. Owca w mocnym uchwycie pasterza w ogóle się nie rusza, pozwala się golić bez żadnego problemu.
"Czy ktoś chce spróbować?". Nie trzeba mnie dwa razy zapraszać. Nigdy nie strzygłem owcy. Nożyce są naprawdę ostre, podoba mi się ten dźwięk, kiedy tną futro. Wełna jest taka jakby tłusta, nasiąknięta lanoliną. Nożyce trzeba prowadzić tuż przy skórze, uważać, żeby nie skaleczyć zwierzęcia. Za każdym razem odchodzi pokaźny płat wełny i tak raz za razem, obok siebie. Super uczucie.
Trzeba pozwolić innym jeszcze zaznać tego doświadczenia. Po mnie wychodzi Scott, potem jeszcze jakieś dziecko. Na koniec Tom kończy strzyżenie, wełna z całej owcy jest w jednym kawałku.
Moja żona bierze w ręce cały ten majdan, który wyrósł na owcy od ostatniego lata i jest zdziwiona jakie to jest ciężkie. Pytam Toma ile jest warta wełna z jednej owcy. Otóż wełna z jednej owcy kosztuje w skupie 1 euro. Jeden euro. Owce w Irlandii hoduje się wyłącznie na mięso. Wełnę i tak trzeba ścinać. Taki to wyzysk. Pora na sesję zdjęciową. Tom wpuszcza nas za ogrodzenie i pokazuje jak bezpiecznie złapać owieczkę. Tu oczywiście są tylko te młode.
Oto nasz niedoszły irish stew. Tej potrawy nie spróbowaliśmy do tej pory, a mogłem to przewidzieć. Bo do końca wycieczki na pewno już nie zamówimy.
Dalsza droga prowadzi pomiędzy wzgórzami Connemary. Zawsze tutaj doceniałem puste drogi i widoki. Jedziemy doliną Inagh, wzdłuż jeziora. To była pierwsza droga, którą jechałem tu sam, kiedy poznawałem Irlandię. Droga prowadzi pomiędzy dwoma pasmami górskimi, po lewej mamy Maam Turk, po prawej Twelve Bens. Tylko 15 kilometrów i to moje ulubione kilometry na Connemarze.
Na zdjęciu powyżej Wyspa Sosnowa (Pine Island), którą można zobaczyć również na pocztówkach w Galway. Położona na jeziorze Derryclare. Można na nią wejść po grobli widocznej z lewej strony. Taki przyjemny landszaft.
Wracamy na chwilę na drogę N59, która okrąża całą Connemarę i prowadzi z Westport do Galway. Typowe ograniczenie prędkości do 100 km na godzinę mimo, że tu mieszkają ludzie. Przez całe 12 dni nie spotkaliśmy ani razu patrolu Gardy, radaru, czy nawet speed vana (policyjnej furgonetki pozostawionej na drodze z fotoradarem obserwującym przez tylną szybę co tam się dzieje na drodze). W miejscu nazwanym Maam Cross skręcam znowu w góry na północ. Pamiętam, jak w tym miejscu co niedziela odbywał się targ, taki z jajkami, serami, żywymi zwierzętami. Centralne miejsce Connemary, skrzyżowanie na pustkowiu.
Kolejne skrzyżowanie T-junction, gdzie albo w lewo albo w prawo.
I kolejne. Jesteśmy coraz bliżej Cong.
Cong to maleńka wioska, przez którą na rzece przebiega granica pomiędzy hrabstwem Mayo i Galway. Znana jest z tego, że kręcono tu w 1952 roku film, chyba trochę zapomniany. Grał w nim stary cowboy John Wayne, który wrócił ze Stanów do rodzinnej Irlandii i zakochał się w ubogiej Maureen O'Hara. Normalnie historia wzięta z życia. Postawili im nawet pomnik, ale nie znam nikogo, kto by obejrzał tej film. W Cong jest nawet muzeum poświęcone temu filmowi.
W Cong znam trzy miejsca, gdzie można zjeść. Po przejrzeniu kart z menu wywieszonych na zewnątrz wybieramy The Crowe's Nest, gastropub, który o tej porze jest oblegany przez miejscowe rodziny z dziećmi. Dla łatwości zamawiamy pizzę. Przypomina mi się, że w tym rejonie kręcono też film z Robertem Mitchumem, "Ryan's Daughter". To tłumaczy, dlaczego magnes na lodówkę z Cong kosztuje 6 euro.
Cong włączyłem jakiś czas temu w program moich wycieczek ze względu na ładne i łatwo dostępne ruiny średniowiecznego opactwa i położenie wioski. Spodobało mi się to miejsce, z czasem odkryłem dodatkowe zalety. Znalazłem drogę przez las do pilnie strzeżonego zamku Ashford i odkryłem wieżę Guinnessa zbudowaną w czasach, kiedy drzewa były dużo niższe i ze szczytu coś było widać. Gdyby nie geocashing to wieży bym nie znalazł, bo teraz całkowicie skrywa ją las.
Na rzece Cong oddzielającej ruiny od lasu, przez który można się przekraść na zamek Ashford stoi domek, z którego mnisi łowili ryby. Bardzo sprytne wykorzystanie atutów tego miejsca. Chatka kiedyś miała dach, więc łowić ryby przez dziurę w podłodze można było bez względu na pogodę.
Wspomnianego wcześniej zamku Ashford nawet po dobroci nie da się obejrzeć. Dzwoniłem wcześniej, że będziemy w pobliżu, że chcemy tylko popatrzeć. Najwyraźniej znów jakiś Woody Allen przyjechał albo Mel Gibson, bo postronnych nie wpuszczają nawet za opłatą. Nieraz udawało mi się tam wjechać bez żadnych problemów. Czasem trzeba było zapłacić przy bramie strażnikowi odzianemu w długi zielony płaszcz, czasem go nawet nie było na bramie. Tym razem nawet za pieniądze nas nie chcieli wpuścić. W ramach protestu zamieszczam kwiatki rosnące na murze w Cong, a na zamek zapraszam jedynie na jego stronę.
Gdybym był tylko z żoną to nie wahałbym się ani chwili. Od ruin w Cong przeszlibyśmy lasem na zamek mijając wieżę Guinnessa niższą od drzew, popatrzylibyśmy na konie i ludzi strzelających z łuku, potem ludzi z sokołami, a na koniec doszli do zamku. Na pytanie kogoś z zamku, czy w czymś może pomóc odpowiedziałbym, że szukam babci. Za takie pieniądze, które biorą w tym miejscu za nocleg nie mają prawa się przyczepić do kogokolwiek, kto tu się znajduje. Musisz być tylko pewny siebie. Czuć się jakbyś zapłacił te 500 euro za noc. W takich drogich miejscach szczypta bezczelności pozwala wejść do zamkowej kawiarni i napić się kawy za 15 euro a potem ten sukces odnotować w swoim cv włamywacza. Tyle fantazje. Mijam z udawaną pogardą wjazd do tego pięknego obiektu i jadę dalej.
Po kolejnych 20 minutach jazdy, na trasie do Galway zatrzymuję się pośrodku łąk, gdzie stoją ruiny opactwa franciszkanów zbudowanego w XV wieku. Zakonnicy w Irlandii nie mieli łatwego życia, bo najpierw św. Patryk naobiecywał, a potem przyjechali Wikingowie plądrować i mordować a na koniec w XVI wieku król Henryk VIII, który uważał się również za króla Irlandii powiedział, że papieża to on już nie uznaje i zdelegalizował wszystkie katolickie klasztory w Irlandii.
Zakonnicy musieli sobie poszukać innego zajęcia, albo zostali straceni, tymczasem setki klasztorów w kraju zostało opuszczonych. Budowla, o którą się nie dba najpierw traci dach, bo jest z drewna. Potem w nieużywanej ruinie, która kiedyś była klasztorem chowa się zmarłych związanych z opactwem, potem miejsce staje się lokalnym cmentarzem. Ze względu na historię obiekt zostaje wciągnięty na listę zabytków i raz na dwa tygodnie przyjeżdża tu facet z kosiarką, aby zrobić porządek. Dzieje klasztoru są opisane na tabliczce z OPW, biletów nikt nie sprzedaje. Takich miejsc w Irlandii są setki.
Po niecałej godzinie pojawiamy się w Galway, największym mieście w zachodniej Irlandii. Tłumy ludzi, korki, do kompletu diabelski młyn.
Najpierw jedziemy do domu, który zarezerwowałem dla naszej rodzinki, nazywa się Ardan Mhuire B&B. Jest na przedmieściu, wygodny i przestronny, znam go z poprzednich wycieczek. Parkuję na podjeździe, pukam, dzwonię, nikogo nie ma w domu. Dzwonię do właściciela, jest z tyłu domu, zaraz nam otwiera. W środku panuje miły chłód, na zewnątrz mamy wciąż irlandzkie gorące lato. Umawiamy się na godzinny odpoczynek i odświeżenie, a potem na wizytę w centrum Galway.
Nasz nocleg zarezerwowałem na Salthill w pensjonacie Dun Roamin, więc blisko oceanu i blisko centrum miasta. Droga wzdłuż promenady pokazuje, że tu akurat ludzie decydują się wejść do wody aby znaleźć ukojenie przed upałem. Dojeżdżamy na Salthill. Znowu nikogo nie ma w domu. Gospodarz jest za domem, przychodzi, otwiera. Pyta skąd jesteśmy i dokąd jedziemy, pokazuje jak działa klamka. Śniadanie o 8.00. Pora poleżeć 10 minut.
Poniżej nasze osiedle. Każdy taki domek może stać się pensjonatem, wystarczy mały remont i ogłoszenie na booking. Nasz gospodarz jest trochę nieporadny, nie spodziewam się dobrego śniadania. Pokój też pozostawia wiele do życzenia, ale nie czepiam się, jestem w pracy i sam wybrałem budżetowy nocleg w Galway. Z mojego doświadczenia wynika, że w takich miastach jak Galway, Cork, Killarney, Limerick, Dublin lepiej szukać noclegu w hotelach, bo tam można oczekiwać pewnego standardu. Przypadkowe B&B tak jak ten nasz dzisiejszy mogą rozczarować. Najpierw wyprowadziły się dzieci, potem zmarła żona i facet resztkami sił stara się ciągnąć ten interes, bo nic innego mu nie pozostało. Tego na booking nie wyczytasz. Na bank na śniadanie dostaniemy przypalony bekon.
Zabieramy naszych zregenerowanych Amerykanów, gotowych na kolację. Jedziemy do centrum. Na promenadzie jeszcze większy korek niż godzinę temu. Kiedyś byłem tu na pokazie "Trad on the Prom" czyli tradycyjny taniec irlandzki we współczesnym wydaniu. Ojcem chrzestnym tego typu przedstawień jest Michael Flatley, który najpierw tańczył w Riverdance w 1994 roku, a potem zaczął produkować swoje przedstawienia. Swego czasu do niego należał rekord zapisany w księdze Guinnessa w ilości uderzeń obcasem - 35 razy na sekundę. Jego stopy były ubezpieczone na ponad 50 milionów dolarów. I co z tego jak teraz ledwo chodzi. Każda jego najmniejsza kosteczka pamięta te sukcesy i odwzajemnia się bólem.
Centrum Galway to Eyre Square, gdzie zaczynają się coroczne parady 17 marca, kiedy wszyscy świętują śmierć św. Patryka, patrona Irlandii, ale też długa ulica, przy której jest setka punktów zaczepienia w postaci pubów, ulicznych występów, sklepów z pamiątkami i pierścionkami Claddagh. Taki pierścionek to symbol. Dwie dłonie oznaczają przyjaźń, korona oznacza lojalność a serce oczywiście miłość. Podobno ten wzór wymyślił pewien młodzian, którego wzięto w niewolę na wiele lat. Po powrocie do Galway zobaczył swoją dziewczynę stojącą na brzegu. Czekała tyle lat. To nic, że urosła jej broda i trzy podbródki, pozostała wierna. Żyli potem długo i szczęśliwie.
Zostawiamy naszych Amerykanów w środku Latin Quarter. Spotkamy się w umówionym miejscu za 3 godziny. Jest zatem czas, żeby pomyszkować po sklepach, znaleźć stolik z dobrym jedzeniem, kupić pierścionek claddagh i obejrzeć trochę historycznych miejsc. Na przykład średniowieczny zamek, który jest teraz siedzibą banku AIB. Albo kościół, w którym zatrzymał się Krzysztof Kolumb przed wyprawą za zachód. Albo okno, w którym niejaki Lynch powiesił własnego syna. Sąd gówniaka uniewinnił, ale ojciec nie. Powiesił w oknie swojego syna, bo tak. Stąd wzięło się określenie "zlinczować kogoś".
Pochodziliśmy po mieście, zwiedziliśmy port, w którym niewiele się dzieje, coś zjedliśmy. Poszliśmy na plażę i na Spanish Arch. W 1755 roku w okolicach Lizbony było trzęsienie ziemi i aż do Galway doszła fala tsunami, która zniszczyła połowę kamiennego łuku przy porcie. Na pamiątkę tego wydarzenia kamienną budowlę nazwano Spanish Arch. Dlaczego nie Portuguese Arch? To gdzie to trzęsienie ziemi w końcu było, w Hiszpanii, czy w Portugali? Ktoś nas tu wkręca.
Po niecałych 3 godzinach wracamy do Latin Quarter, akurat nasza fantastyczna i punktualna amerykańska rodzinka się pojawia w umówionym miejscu. Rozwozimy się do łóżek i umawiamy na rano po śniadaniu. Jutro spędzimy dzień na klifach.
Ostatnie chwile dnia po zachodzie słońca spędzamy na pustej już promenadzie w Salthill. Olbrzymie kosze na śmieci z wąskimi otworami mówią wiele o tym miejscu. Jest tu dużo ludzi, więc dużo odpadów. Wąski otwór pozwala wrzucić tylko pojedyncze butelki, opakowania, drobiazgi.
Pora się wyspać przed jutrzejszym atakiem na Klify Moheru.
Przyjemny post podszyty miłością :)
OdpowiedzUsuńPiękna Connemara, zawsze się zastanawiałam czy owce cierpią przy pozbywaniu się wełny. Nie przypuszczałabym, że wełna jest taka tania patrząc na ceny arańskich swetrów ;)
OdpowiedzUsuń