Książka, którą ostatnio przeczytałem i tu chcę Wam
polecić mówi bardzo wiele o Irlandii, Irlandczykach oraz Polakach
mieszkających w Irlandii. Bohaterami „Przebiegum życiae” Piotra
Czerwińskiego są dwaj Polacy, których koleje życia spotykają się w
Dublinie. Autor bawi się ze mną umieszczając akcję w miejscach, które
znam, posługuje się sytuacjami żywcem wyjętymi z mojego życia i dzieli
się obserwacjami, które sam tu na blogu dwa lata temu zamieszczałem.
Myślę, że wiele osób mieszkających w Irlandii może mieć takie skojarzenia, co dodaje tej powieści prawdziwości. Historia, która została przez autora wymyślona dzieje się tu jednak na co dzień po stokroć naprawdę i ma solidnie zarysowane emigranckie tło.
Dawno nie czytałem książki tak zabawnej i dołującej jednocześnie. Nie pamiętam kiedy po ostatnim zamknięciu książki poczułem żal, że właśnie przeczytałem ją do końca. I nigdy nie miałem wrażenia, że ja sam gdzieś tam w tej powieści się plączę na trzecim planie, podpowiadam, przechodzę przez ulicę czy coś w tym stylu.
Każdy z nas w jakiś sposób przebiega życie i szuka w nim tego, co chciałby znaleźć – stabilizacji, miłości, pieniędzy, spełnienia, kariery, spokoju, atrakcji. Bohaterowie powieści – Gustaw i Konrad nie znajdują niestety w Irlandii nic z tych rzeczy. Nie bez powodu noszą imiona naszych romantycznych straceńców. Ich misja cierpienia za miliony emigrantów jest skazana na niepowodzenie już z definicji.
Bilet w jedną stronę okazuje się biletem donikąd. Na nieznanej dotychczas wyspie Bajobongo okazuje się, że wykształcenie z Bulandy nad Wisłą jest tyle warte co pełny pampers z kasy w Biedronce, Irlandczycy są ludźmi z którymi można porozumiewać się tylko w pubie i najlepiej nigdzie więcej, najlepsza praca po pięciu latach studiów trafia się przy wybieraniu petów z trawnika, zarobioną w czwartek kasę można wydać do końca już w niedzielę przed zachodem słońca, a dowcip ma zupełnie inną twarz.
Beznadziejna rzeczywistość, która następuje po bezpowrotnie utraconej świetlanej przeszłości upstrzona jest poza pracą kreskówkami z kaczorem Daffy’m, muzyką reagge z odtwarzacza na baterie, kolejnymi przecenionymi browarami i skrytym pisaniem kontynuacji jednego z najbardziej klasycznych odniesień w literaturze światowej. Mały Książę z książki Saint-Exupery’ego jest tu kluczem. „Narysuj mi baranka” – baranka obecnego w każdym irlandzkim sklepie z pamiątkami, beznadziejnych baranów, którymi okazują się Irlandczycy odpowiadający na przesłane im prawdziwe „curriculum vitae” wykształconego polskiego księcia z MBA w zanadrzu i 15 latami praktyki na dyrektorskim stanowisku, baranami okazują się w końcu Gustaw i Konrad przez to, że tu w ogóle przyjechali. Takie baranki ofiarne integracji europejskiej.
Mały Książę – prostoduszny, tolerancyjny, łatwowierny i naiwny chłopiec po wylądowaniu na Zielonej Wyspie w okolicach fabryki przetwarzającej śmieci znowu stawia pytania o hierarchię wartości i sens więzi między ludźmi, ale dziś w Irlandii też nie dostaje żadnej odpowiedzi. Jedynym wyjściem wydaje się ostateczne opuszczenie tego padołu łez i ucieczka w ostatnie pozostałe na świecie miejsce - strefę linii zmiany daty na wyspie Tonga, gdzie jest chociaż nadzieja na przyszłość – bo tam już dziś jest jutro. Gustaw i Konrad tej przyszłości nie spodziewają się znaleźć już ani w Bulandzie ani w Bajobongo, bo ich cierpliwość się wyczerpała.
Cała historia podana jest w formie mieszanej – narracja jest prowadzona z różnych miejsc, co pozwala nam na obejrzenie pełnego obrazu beznadziejnej sytuacji Gustawa i Konrada. Ta forma jest jednocześnie wyrazem spostrzegawczości autora i jego starań w oddaniu dramatyzmu człowieka walczącego o zachowanie resztek marzeń.
Język nie powinien dziwić nowych mieszkańców krainy Bajobongo, tak się tu zaczyna po jakimś czasie mówić, more or less. Mam na myśli zarówno wulgaryzmy, jak i spolszczone angielskie słowa. Dla odbiorców z Bulandy wydawca przygotował słowniczek na końcu książki. I tell you, kinda po stokroć pierdolisty fun, emigracja. Zresztą my tu w Bajobongo nie jesteśmy lepsi, nie przyjechaliśmy w tym kraju szlifować angielskiego. My tu szlifujemy toalety.
Książkę „Przebiegum życiae” Piotra Czerwińskiego polecam zarówno mieszkańcom Bulandy (Polski) jak i fałszywym turystom w krainie Bajobongo, (Irlandii). Zwłaszcza tym, którzy czują się tu jak u siebie w domu, tym którzy uważają Irlandczyków za ludzi podobnych do Polaków bo mają podobną historię oraz tym, którzy obdarzają nas komentarzami o zmywakach. Do zrozumienia książki Czerwińskiego przydałoby się przeczytanie „Małego Księcia” chociaż raz.
Tylko nieznane budzi lęk w człowieku. A dla tego, który się z nim mierzy, przestaje ono być nieznane. Zwłaszcza, jeżeli mu się przypatrujemy z trzeźwą powagą. (Antoine de Saint-Exupery).
Myślę, że wiele osób mieszkających w Irlandii może mieć takie skojarzenia, co dodaje tej powieści prawdziwości. Historia, która została przez autora wymyślona dzieje się tu jednak na co dzień po stokroć naprawdę i ma solidnie zarysowane emigranckie tło.
Dawno nie czytałem książki tak zabawnej i dołującej jednocześnie. Nie pamiętam kiedy po ostatnim zamknięciu książki poczułem żal, że właśnie przeczytałem ją do końca. I nigdy nie miałem wrażenia, że ja sam gdzieś tam w tej powieści się plączę na trzecim planie, podpowiadam, przechodzę przez ulicę czy coś w tym stylu.
Każdy z nas w jakiś sposób przebiega życie i szuka w nim tego, co chciałby znaleźć – stabilizacji, miłości, pieniędzy, spełnienia, kariery, spokoju, atrakcji. Bohaterowie powieści – Gustaw i Konrad nie znajdują niestety w Irlandii nic z tych rzeczy. Nie bez powodu noszą imiona naszych romantycznych straceńców. Ich misja cierpienia za miliony emigrantów jest skazana na niepowodzenie już z definicji.
Bilet w jedną stronę okazuje się biletem donikąd. Na nieznanej dotychczas wyspie Bajobongo okazuje się, że wykształcenie z Bulandy nad Wisłą jest tyle warte co pełny pampers z kasy w Biedronce, Irlandczycy są ludźmi z którymi można porozumiewać się tylko w pubie i najlepiej nigdzie więcej, najlepsza praca po pięciu latach studiów trafia się przy wybieraniu petów z trawnika, zarobioną w czwartek kasę można wydać do końca już w niedzielę przed zachodem słońca, a dowcip ma zupełnie inną twarz.
Beznadziejna rzeczywistość, która następuje po bezpowrotnie utraconej świetlanej przeszłości upstrzona jest poza pracą kreskówkami z kaczorem Daffy’m, muzyką reagge z odtwarzacza na baterie, kolejnymi przecenionymi browarami i skrytym pisaniem kontynuacji jednego z najbardziej klasycznych odniesień w literaturze światowej. Mały Książę z książki Saint-Exupery’ego jest tu kluczem. „Narysuj mi baranka” – baranka obecnego w każdym irlandzkim sklepie z pamiątkami, beznadziejnych baranów, którymi okazują się Irlandczycy odpowiadający na przesłane im prawdziwe „curriculum vitae” wykształconego polskiego księcia z MBA w zanadrzu i 15 latami praktyki na dyrektorskim stanowisku, baranami okazują się w końcu Gustaw i Konrad przez to, że tu w ogóle przyjechali. Takie baranki ofiarne integracji europejskiej.
Mały Książę – prostoduszny, tolerancyjny, łatwowierny i naiwny chłopiec po wylądowaniu na Zielonej Wyspie w okolicach fabryki przetwarzającej śmieci znowu stawia pytania o hierarchię wartości i sens więzi między ludźmi, ale dziś w Irlandii też nie dostaje żadnej odpowiedzi. Jedynym wyjściem wydaje się ostateczne opuszczenie tego padołu łez i ucieczka w ostatnie pozostałe na świecie miejsce - strefę linii zmiany daty na wyspie Tonga, gdzie jest chociaż nadzieja na przyszłość – bo tam już dziś jest jutro. Gustaw i Konrad tej przyszłości nie spodziewają się znaleźć już ani w Bulandzie ani w Bajobongo, bo ich cierpliwość się wyczerpała.
Cała historia podana jest w formie mieszanej – narracja jest prowadzona z różnych miejsc, co pozwala nam na obejrzenie pełnego obrazu beznadziejnej sytuacji Gustawa i Konrada. Ta forma jest jednocześnie wyrazem spostrzegawczości autora i jego starań w oddaniu dramatyzmu człowieka walczącego o zachowanie resztek marzeń.
Język nie powinien dziwić nowych mieszkańców krainy Bajobongo, tak się tu zaczyna po jakimś czasie mówić, more or less. Mam na myśli zarówno wulgaryzmy, jak i spolszczone angielskie słowa. Dla odbiorców z Bulandy wydawca przygotował słowniczek na końcu książki. I tell you, kinda po stokroć pierdolisty fun, emigracja. Zresztą my tu w Bajobongo nie jesteśmy lepsi, nie przyjechaliśmy w tym kraju szlifować angielskiego. My tu szlifujemy toalety.
Książkę „Przebiegum życiae” Piotra Czerwińskiego polecam zarówno mieszkańcom Bulandy (Polski) jak i fałszywym turystom w krainie Bajobongo, (Irlandii). Zwłaszcza tym, którzy czują się tu jak u siebie w domu, tym którzy uważają Irlandczyków za ludzi podobnych do Polaków bo mają podobną historię oraz tym, którzy obdarzają nas komentarzami o zmywakach. Do zrozumienia książki Czerwińskiego przydałoby się przeczytanie „Małego Księcia” chociaż raz.
Tylko nieznane budzi lęk w człowieku. A dla tego, który się z nim mierzy, przestaje ono być nieznane. Zwłaszcza, jeżeli mu się przypatrujemy z trzeźwą powagą. (Antoine de Saint-Exupery).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz