czwartek, 28 czerwca 2012

Od wschodu do zachodu

Od wschodu do zachodu słońca było wczoraj 17 godzin.
Ze wschodu na zachód Irlandii jedzie się dwie godziny.



Słońce wstaje z Morza Irlandzkiego a zachodzi w Oceanie Atlantyckim.



Przy odrobinie szczęścia można zobaczyć to jednego dnia. Pozostaje coś zrobić z pozostałymi 15 godzinami... Udanych wakacji i urlopów życzę wszystkim moim Czytelnikom.

niedziela, 24 czerwca 2012

Magiczny kwadrat czyli skrzynka na cmentarzu


Niedawno pisałem o geocachingu czyli szukaniu skarbów. Dziś na cel wziąłem skrytkę, do której prowadziła bardzo trudna wskazówka. Była to łamigłówka matematyczna zwana magicznym kwadratem. Suma liczb w każdym rzędzie, kolumnie i przekątnych tego kwadratu wynosi 65 i należy znaleźć wszystkie brakujące liczby. Rozwiązanie magicznego kwadratu jest tylko jedno, a znalezione cyferki wpisać trzeba potem do urządzenia GPS. Proste? Sam nie dałem rady, po kilku godzinach nieudanych prób poprosiłem o pomoc kogoś, kto zadanie rozwiązał między jednym a drugim łykiem kawy, za co należy mu się szacun i wielkie dzięki. Szczegóły obliczeniowe opisane są na blogu www.xpil.eu

Pozostało tylko wpisać do telefonu obliczone współrzędne i ruszyć na poszukiwania. Wziąłem chłopaków i specjalny kask, który całą wyprawę nagrał. Miłego oglądania.



piątek, 22 czerwca 2012

Szkoła przetrwania dla liliputów

Dzisiejszy wpis zamieszczam z myślą o rodzicach, których pociechy chodzą do irlandzkich szkół. Zdjęć nie będzie (wiadomo - dzieci), a poza tym sam tam nie byłem. Informacje jednak mam z pierwszej ręki (12 lat) i widziałem zdjęcia i filmy zrobione komóreczką i wrzucone na fejsa zaraz po powrocie.

Lilliput Adventure Centre koło Mullingaru leży w środkowej Irlandii, jest otwarte przez cały rok i jeździ tam mnóstwo wycieczek szkolnych. Obecnie ośrodek nie ma już swojej strony w internecie. Rodzice zostali poinformowani przez szkołę, żeby wyposażyć dzieci przede wszystkim w buty i ubrania, które bez żalu będzie można potem wyrzucić. Strój na zmianę, ręcznik i strój kąpielowy, dużo jedzenia i picia. Cały dzień - od 9 do 18. Była też ważna informacja - że dzieci będą mokre na wylot i to bez względu na pogodę.

Zbiórka przed 9.00, półtorej godziny w autobusie, jakiś film po drodze i dzieci wysiadają w ośrodku nad jeziorem Ennell. Zaczyna się od "orientejszyn" czyli biegu na orientację czwórkami z mapą, celem jest zaliczenie 15 punktów kontrolnych i przedziurkowanie swoich kart w 15 miejscach. Szybko okazuje się, że ścieżki nie ma, a trasa biegnie przez błota. Już na drugim punkcie kontrolnym nogi do kolan są ubabrane na czarno. Na 15-tym wszyscy wyglądają jak wyjęci z bagna.

Drugi etap - spłukanie błota w jeziorze. Stare nieprzemakalne buty były do tej pory atutem, a teraz woda nie chce z butów wypłynąć. Już lepiej trzeba było wziąć całkiem dziurawe. Dzieci chodzą w wodzie po pas, spłukują brud z ubrań i twarzy po czym przechodzą do następnego zadania.

Spływ kajakowy w mokrych ubraniach. Jest pierwszy dzień lata i 15 stopni, niektórym zaczynają z zimna latać szczęki. Kajaki na szczęście wreszcie się kończą i dzieciaki przechodzą pod natryski. Tu mają się właśnie przydać stroje kąpielowe, bo natryski są w stylu wojskowym - rura pod sufitem przez całą łaźnię bez żadnych kabin. A ciepła woda się właśnie skończyła.

Na szczęście to tylko żart nauczyciela. Ciepła woda jest, potem suche ubranie, stare buty idą do wielkiego bina a mokre ciuchy do plecaka. Przerwa na zasłużone kanapki, batony i czipsy. Jak do tej pory nawet nie padało.

Po przerwie - gra terenowa między chłopakami a dziewczynami. Jedni chowają w swojej połowie lasu czerwoną koszulkę a drudzy niebieską. Las jest wielkości średniego osiedla. Trwa to jakiś czas, wygrywają dziewczyny. Zaraz potem zostają zdyskwalifikowane bo swoją koszulką schowały głęboko w dziupli a tak nie wolno, tylko że nie dosłyszały.

Czas na wysiłek umysłowy. Szałas z piramidą z sześciu sześcianów. Zadaniem jest przestawić piramidę na inne miejsce w określony sposób. Zajmuje to dziewczynom ponad 8 minut. Chłopakom 9.

Koniec odpoczynku. Kolejne zadanie - ściana wspinaczkowa. Dzieci mają asekurację linami i robią sobie filmy komórkami. Liny działają podobnie jak pasy w samochodzie, nikt ich nie trzyma. Nikt też nie spada.

Na koniec strzelanie z łuku. Instruktor tłumaczy jak układać strzałę, naciągać łuk i jak celować. Dobry koniec szkoły przetrwania. Pozostaje jeszcze tylko zjedzenie kawałka pizzy i powrót autobusem do domu (kolejny film na drogę).

Przyznaję, że po wysłuchaniu relacji mojej córki z pierwszej części wyprawy zastanawiałem się czy gdybym wcześniej o tym wiedział, to w ogóle bym ją na to puścił. Zapytana, czy pojechałaby na taką przygodę jeszcze raz - odpowiedziała - "może". Gorączki nie dostała, kaszlu ani wysypki też nie. Moje drugie dziecię (10 lat) było wcześniej na podobnej wycieczce szkolnej w ośrodku Clara Lara i po powrocie odpowiedziało "nigdy więcej". No, ale wtedy lało przez cały dzień a oni i tak łazili w ubraniach po wodzie, wspinali się po linach i pływali kajakami. Coś mi się wydaje, że tego typu atrakcje mogą wydawać się nam zbyt ekstremalne dla dzieci, ale zdaniem Ministerstwa ds Deszczu - to po prostu zwykła szkoła przetrwania w irlandzkim klimacie, którą trzeba zaczynać od dziecka.

czwartek, 21 czerwca 2012

Geocaching - Wyspa Skarbów

"Krótko przed północą chłopcy byli już na posterunku. Siedzieli pod murem i czekali. Miejsce było odludne, duchy szeptały wśród szelestu liści, widma czaiły się w mrocznych zakątkach. Na dolatujące z oddali głuche wycie psa odpowiadał grobowym głosem puchacz. Chłopcy zdjęci grozą mało mówili. Wreszcie uznali, że nadeszła już północ. Zaznaczyli miejsce, gdzie padało światło księżyca i zaczęli kopać. Nadzieje ich rosły, zapał się wzmagał, zdwoili wysiłki. Dół był coraz głębszy, lecz ilekroć łopata uderzała o coś twardego i serca już im skakały do gardła - spotykało ich nowe bolesne rozczarowanie, gdyż był to tylko kamień lub korzeń. Wreszcie Tomek powiedział:

- Wszystko na nic, Huck. Znów kopiemy nie tam, gdzie trzeba."
 

_____________________________________________
Mark Twain - "Przygody Tomka Sawyera" - fragment

Cóż, Tomek nie miał urządzenia zwanego GPS. A dziś będzie o szukaniu skarbów w Irlandii i nie tylko.



Do Geocachingu wprowadził mnie Mr Orzechowski podczas ostatniego udanego wypadu na dolmeny. W skrócie chodzi o szukanie skarbów przy pomocy urządzeń GPS - nowoczesność w służbie chłopięcych marzeń o podróżach i przygodzie. Wciągnąłem się bardzo szybko. Potem wciągnąłem do zabawy swoje dzieci, a one zaraz zabrały swoich znajomych.



Geocaching powstał w 2000 roku. Na stronie internetowej poszukiwaczy skarbów jest około 5 milionów użytkowników i prawie 2 miliony skrytek pochowanych w różnych częściach świata. Kiedy pierwszy raz wszedłem na tę stronę - zacząłem od sprawdzenia mojej okolicy. Najbliższą skrytkę znalazłem kilometr od domu.



Geocaching (geo - Ziemia, cache - schowek) to świetny dodatek do wszelkich aktywności typu bieganie, jazda rowerem, lunatykowanie, spacer z psem czy też szwendanie się po okolicy bez celu. Darmowa rozrywka na świeżym powietrzu połączona z okolicznymi zabytkami, ciekawostkami, poznawaniem historii. I satysfakcja z odnajdywania skarbów. 


Skrytki są niewidoczne dla postronnych (zwanymi nie od dziś mugolami) nawet gdy są w centrum Warszawy. Mogą być magnetycznie przymocowane z drugiej strony skrzynki z prądem, ukryte pod ptasim gniazdem w gęstej koronie starego cisa, zatopione w bagnie, wciśnięte między kamienie, pokrzywy lub pod zmurszały pień. W pobliże skrytki prowadzi aplikacja GPS w komórce. Wiele skrytek ma dodatkowe utrudnienia - zakodowane podpowiedzi, rebusy, zadania matematyczne i szarady. Czasem skrytki są kilkustopniowe - do tej właściwej prowadzi poprzednia i obie trzeba znaleźć, odgadnąć, obliczyć. Do niektórych trzeba umieć pływać, wspinać się po drzewach lub mieć kogoś do pomocy. Inne są całkiem łatwe nawet dla dzieci.



Skarbem może być wszystko. W skrytkach są różne rzeczy i jeśli coś ci się spodoba - weź to, ale zostaw też coś w zamian. Zabawa jest międzynarodowa więc w krzakach koło Leixlip można znaleźć bilet z metra w Tokio, nowe słuchawki do Sony Ericssona, szklaną kulkę, znaczek pocztowy do Francji, albo tylko monetę z królową. Najmniejsze skrytki zawierają tylko krótki ołóweczek i zrolowaną kartkę, gdzie należy się wpisać na znak, że skrytkę się znalazło. To dziennik odwiedzin - logbook - w którym przeczytać można wpisy poprzednich poszukiwaczy.


W skrytkach znajdują się również "przedmioty wędrowne". Każdy z nich ma unikalny numer i należy go przenieść w kolejne miejsce. Cała trasa jest zapisywana w internecie i po jakimś czasie widać, że breloczek z takim "wędrującym chrząszczem" przemierzył cały świat.



Wciągnąłem się w zabawę w geocaching, znalazłem kilka skrytek i złapałem bakcyla. Kolejnym etapem choroby jest samodzielne tworzenie nowych skrytek. Trzeba znaleźć dobre miejsce, potem odpowiedni pojemnik, włożyć tam mały notes dla kolejnych poszukiwaczy i jakiś fant. Na początek może to być dziecięcy  rysunek, szklana kulka, bilet z Tokio, łamigłówka z drutu. Kolejni poszukiwacze włożą coś od siebie i zabawa będzie się kręcić. I tak chodzi głównie o szukanie.



Nasza pierwsza skrytka jest w okolicy spichlerza widocznego poniżej. Czeka na zatwierdzenie przez jednego z doświadczonych poszukiwaczy. Nowe skrytki i nowe skarby już wkrótce. Czy ktoś wie jak "geocaching" brzmi
 po polsku?

niedziela, 17 czerwca 2012

Aleja zasłużonych - Arthur Guinness

Zasługi Artura Guinnessa można ująć jednym słowem - Guinness. Od ponad 250 lat czarne piwo przynosi Irlandii sławę, popularność i zyski. Twórca tego legendarnego trunku spoczywa natomiast w miejscu cichym, odludnym i rzadko odwiedzanym. Od żelaznej bramy z nazwą cmentarza do ruin, gdzie Guinness jest pochowany prowadzi kamienista aleja. Powitał mnie tam kot. 




Miejsce zwane Oughterard było w rękach rodziny Guinness na długo przed narodzeniem się Artura. Zanim on sam został tu złożony na wieczny odpoczynek, osobiście pochował tu rodziców i kilkoro ze swoich dzieci.




Grób Artura Guinnessa otoczony jest typową irlandzką roślinnością. 




W najbliższym sąsiedztwie są inne typowo irlandzkie elementy - ruiny kościoła i okrągła wieża. Pierwszy klasztor na tym wzgórzu powstał już w VI wieku. O dużym znaczeniu klasztoru w średniowieczu świadczy okrągła wieża mająca ostrzegać przed napaścią Wikingów. 




Wieżę zbudowano jakieś 1000 lat temu, obecne ruiny kościoła pochodzą z XIII wieku. A wśród rozrzuconych wokół grobów znaleźć można również świeże daty.    






Nieznana jest data urodzin Artura Guinnessa. Znane są jego zasługi i data śmierci. Od 2009 roku obchodzi się 23 września tzw. Arthur's Day - rocznicę otwarcia słynnego browaru. 




Co roku przy grobie Artura Guinnessa spotykają się jego wyznawcy wyposażeni w kufle czarnego nektaru i wznoszą słynny toast: "To Arthur!". W razie deszczu impreza przenosi się pod dach, gdzie czeka stosowny do okazji i klimatu "stół".









piątek, 15 czerwca 2012

Graiguenamanagh i opactwo Duiske

Ta nazwa pokazuje, jak niewiele język irlandzki różni się od angielskiego ';-)



Graiguenamanagh wymawia się dość łatwo (greg na mana) i tak samo łatwo jest przeoczyć to małe miasteczko o długiej nazwie. Za równie długim mostem na rzece Barrow widać równie długi dach należący do największego 
w Irlandii średniowiecznego opactwa cystersów. 




Irlandzka nazwa Graig na manach 
oznacza "osada zakonników". Olbrzymie opactwo wybudowano w 1204. Było jednym z 34 irlandzkich klasztorów zamieszkanych przez irlandzkich cystersów. Nazwa opactwa - Duiske Abbey pochodzi od miejscowej rzeczki An Dubhuisce - "Czarna Woda".  



Jak widać na makiecie był to ogromny kompleks klasztorny z długim i wysokim kościołem i dużym dziedzińcem klasztornym (cloister). W klasztorze mieszkało 40 zakonników i kilkuset braci zakonnych. Jak wszystkie klasztory w Irlandii Duiske Abbey zostało zamknięte z rozkazu angielskiego króla w 1536 roku.



Przez kilkadziesiąt lat mnisi mieszkali jeszcze w klasztorze, jednak kościół stopniowo popadał w ruinę. Na rycinach widać zrujnowane opactwo na początku XIX wieku. Przez kilkadziesiąt lat w ruinach stał kryty strzechą drewniany mass house, w którym odbywały się nabożeństwa w obrządku protestanckim.



W XX wieku podjęto wysiłek odbudowania kościoła. Od lat 80 w Duiske Abbey odprawiane są znowu msze a czasem wysłuchać można organowych koncertów.



Na uwagę zasługuje dach, który został zbudowany jak dawniej - bez użycia gwoździ ani żadnych żelaznych elementów. Wszystkie dębowe belki złączone są drewnianymi kołkami.



Spod białej farby pokrywającej XIII wieczne kamienne mury wystają nietknięte ornamenty - zęby, zawijasy i motywy roślinne.



W bocznym, nieużywanym przedsionku znalazłem składzik na doniczki i świąteczne dekoracje. Pośród nich leżała sobie sylwetka normańskiego rycerza, który pewnie kiedyś tu miał swój nagrobek. Obejrzałem też ładnie zdobione i zaniedbane wejście oraz zabytkową chrzcielnicę. W tym miejscu c
zęść posadzki jest oryginalna lub ułożona z rozsypanych płytek. Reszta podłogi w głównej nawie jest podniesiona o ponad metr i kryje pod sobą zniszczoną oryginalną posadzkę.



Mury, wejścia i otwory okienne również są XIII wieczne. Kościół nie był zburzony, więc po odzyskaniu dachu szybko wrócił do dawnego kształtu. Ciężko jednak zrobić zdjęcie w pełnej okazałości, bo dookoła przybyło wiele budynków. Tak olbrzymi kościół jakoś nie pasuje do tej zabudowy. Miasteczko jest małe a zabudowa ciasna.



Z tyłu opactwa jest swojsko wyglądający cmentarz ze starymi cisami, grobami z bardzo różnych okresów oraz z kamiennymi krzyżami z X-XI wieku. Ballyogan High Cross i Aghakiletawn 
High Cross stały tu jeszcze zanim wzniesiono Duiske Abbey. 



Graiguenamanagh jest dość wyludnionym miasteczkiem. Prawdopodobnie więcej ludzi mieszkało tu w czasach świetności klasztoru. W średniowieczu to opactwa były zaczątkami miast - obecność piśmiennych i wykształconych zakonników przyciągała miejscową ludność.



Jeśli będziecie mieli okazję przejeżdżać niedaleko Graiguenamanagh to zachęcam do obejrzenia Duiske Abbey. I w ogóle do zwiedzania średniowiecznych kościołów, które mają dachy, bo nie jest ich wiele.

środa, 13 czerwca 2012

Zamek w Belfaście

Zamek w Belfaście jest przykładem zamku wędrownego. Zbudowali go w XII wieku Normanowie w miejscu, gdzie dziś jest centrum miasta. Po kilkuset latach zamek zburzyli Irlandczycy. Belfast w tym czasie zrobił się tłoczny i nie było w nim już tej średniowiecznej atmosfery, więc Anglicy zamiast zamek odbudować - postawili go od nowa w zupełnie innym miejscu. 



Obecny zamek w Belfaście wzniesiono w szkockim stylu w XVIII wieku na wzgórzu Cave Hill. Rozpościera się stamtąd szeroki widok na cały Belfast, kawałek Irlandii Północnej i Szkocji oraz na zatokę rzeki Lagan.



Prawowici właściciele przekazali zamek miastu w 1934 roku. Po solidnym remoncie otwarto Belfast Castle dla zwiedzających w 1988 roku.



Zamek z taką historią i ładnym widokiem stał się popularnym miejscem na śluby i spotkania biznesowe. Ogrody, zamkowa restauracja i klimatyczny sklepik z "antykami" dopełniają obrazu.



Z zamkiem wiąże się legenda białego kota. Jego pojawienie się w zamkowym ogrodzie miało gwarantować mieszkańcom życie w dostatku. Z braku żywych kotów (za murem zamku jest Belfast ZOO) na terenie zamku i w ogrodzie umieszczono 9 różnych kocich sylwetek. Nie znalazłem wszystkich i nie jestem pewien czy dobra wróżba mi się spełni, ale w recepcji możecie dostać mapkę z lokalizacją wszystkich kotów. Zamek można zwiedzać za darmo, o ile nie ma akurat jakiegoś wesela.

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Wyprawa do Kilternan - relacja

Zgodnie z obietnicą - dziś relacja z wyprawy, którą ogłosiłem tydzień temu. Celem było znalezienie dolmenu ukrytego w krzakach porastających wzgórza nieopodal Dublina. Dla przypomnienia - dolmen to ciężka konstrukcja z wielkich kamieni zbudowana około 4-5 tysięcy lat temu w niewiadomy sposób i w niewiadomym celu. 

Na ogłoszenie odpowiedziało kilka osób, jednak przegląd ich wyposażenia zrobiony tuż przed wymarszem na stacji benzynowej wykazał poważne braki. Ludzie w nieodpowiednim obuwiu musieli wrócić do domu. Zostało nas trzech - Mr Orzechowski, xpil i ja.     



Ostatni kilometr przejechaliśmy drogą na której dwa samochody nie mogą się wyminąć, bo jest za wąsko. Asfalt się skończył, współrzędne GPS wskazywały na pobliskie zbocze zakryte krzakami, żadnej ścieżki ani niczego co by ścieżkę przypominało. Prywatne
tereny, ogrodzenia, bramy i kłujące zarośla. Wszystko to dwa kilometry od obwodnicy Dublina. Oczywiście żadnego znaku ani brązowej tabliczki, która by wskazywała kierunek. (dlatego właśnie nazwałem to wyprawą) 

Przy pierwszym domu, gdzie postanowiliśmy zasięgnąć języka powiedziano nam, że dostać się do dolmenu jest bardzo trudno :) i że zdjęcie możemy przecież zrobić stąd. Rzeczywiście dolmen było widać, bo palec pani udzielającej nam rad wskazywał odległą szarą plamę w bezkresnej zieleni kolcolistów. Na zdjęciu poniżej (zrobionym już pod dolmenem) widać właśnie ten dom skąd pokazywał nam palec. Widać w ogóle ten dom?



Chcieliśmy jednak dolmena dotknąć osobiście i namacalnie. 
Kłopot polegał na tym, że nawet jak przejdziemy przez bramę tej pani, to zaraz będzie kolejna brama należąca do kogoś zupełnie innego. Pani poradziła nam, żebyśmy spróbowali w sąsiednim domu, odległym o pół mili, powinno być bliżej i mniej dodatkowych bram.



W drugim domu powiedziano nam, że dolmen jest tam z tyłu i że możemy oczywiście przejść przez ich bramę, ale zaraz dalej będzie druga brama należąca do kogoś innego. I chyba będzie ciężko przez nią przejść, bo jest wysoka, stalowa i ma kłódkę. Ale możemy też spróbować w kolejnym domu pół mili dalej...


W trzecim domu dziadek powiedział, że do dolmenu jest bardzo trudno się dostać. Może gdyby pójść tam w lewo i za żywopłotem skręcić w taką małą ... Popatrzyliśmy po sobie z rezygnacją. "Albo lepiej chodźcie za mną" - powiedział dziadek i zaprowadził nas na tył swojej posesji. Otworzył furtkę obok jakiejś szopy na narzędzia, minął coś na kształt kurnika albo innej banderozy i wskazał żywopłot. "Jeżeli uda wam się tamtędy przejść to będziecie już bardzo blisko dolmenu".  



Przeszliśmy po desce, minęliśmy zarośla, pokonaliśmy drut kolczasty. Potem było już z górki. Z górki wprost do strumienia, potem drugi drut kolczasty, kawałek tej drogi z bramami, elektryczny pastuch i kolczaste zarośla. I mała sesja zdjęciowa :)






W drodze powrotnej kolejność odwrotna. Kolcolist, pastuch, droga, drut kolczasty, strumień, drugi drut, deska. Przerwa na dziadka - pokazujemy mu zdjęcia i dziękujemy za pomoc. Potem jeszcze droga do samochodu - zapadający się mostek, jakiś tartak, psy i kolejny strumień. Wreszcie samochód zaparkowany na końcu drogi z napisem "droga prywatna". Koniec wyprawy, wracamy do stolicy, która zaczyna się trzy kilometry dalej.




Takie miejsca jak dolmen Kilternan, które leżą na prywatnych terenach, są pod ochroną państwa - to dziedzictwo kulturowe Irlandii i poświadcza to stosowna tabliczka w dwóch językach. Problem w tym, że dostać się do nich można jedynie z powietrza. Alternatywą jest droga, którą dziś przeszliśmy. A prawdziwą przeszkodą nie są wcale te bramy, elektryczne pastuchy, kamienne murki, druty kolczaste i strumienie, nie są nimi również dzikie bestie typu konie, byki, krowy, owce i lamy. Prawdziwą przeszkodą są gęste i kłujące zarośla, które w większości przypadków oddzielają prywatne tereny. Przejść przez te zarośla się nie da i pozostaje wędrówka szlakiem drutów kolczastych, elektrycznych pastuchów i kolcolistów. Powodzenia!

piątek, 8 czerwca 2012

Irlandzkie łodzie - domy na wodzie

Zobacz też: Historia Grand Canal i Royal Canal.

Na początku widok wielu łodzi przycumowanych wzdłuż kanałów Grand czy Royal wcale nie dziwi. Ot, postój, może nawet nocleg, każdy marynarz gdzieś musi odpocząć. Po chwili jednak widać, że to nie są zwykłe łodzie. To pływające domy należące do ludzi, którzy wybrali mieszkanie typu houseboat.



Łódź ma tę przewagę nad domem, że nie trzeba za nią płacić wysokiego czynszu nawet jak się cumuje na rogatkach Dublina. A jak przyjdzie komornik, to można po prostu odpłynąć z całym dobytkiem gdzieś do Shannon czy innego Clare. Dla niektórych takie rozwiązanie może być bardzo wygodne.



Woda w kanale prawie nie płynie, łodzie stoją nieruchomo, okna nisko nad ziemią, zupełnie jak na normalnym osiedlu. Tylko za oknem zamiast krów i owiec - ryby, czaple i chmary owadów.



Na takim pływającym osiedlu każdy domek jest inny.



Łodzie zacumowane w pobliżu tego samego mostu mają wspólny adres typu Hazelhatch Bridge, Co Kildare. Łódki mają swoje skrzynki pocztowe z własną nazwą lub numerem, mają swoje kosze na śmieci opróżniane przez służby co piątek (zielone kubły co drugi piątek) oraz anteny satelitarne.


Za cumowanie w określonym miejscu właściciele wnoszą opłatę do Waterways Ireland. W zamian mogą się podłączyć do prądu. Poza tym mogą się ogrzewać olejem i korzystać z dystrybutorów paliwa przy niektórych mostach. Na większe zakupy można skoczyć łodzią albo swoim samochodem, który czeka zaparkowany w pobliskich szuwarach.



Bardzo ważnym miejscem jest pub. Stoi kilka łodzi dalej, przy moście czyli na skrzyżowaniu starej drogi lądowej z drogą wodną. Pierwsze puby w takich miejscach pojawiły się już w czasach budowy kanałów.



Na łodziach mieszka się przez cały rok. Zimy nie są tu srogie, ogrzewanie i prąd jest. Wody do mycia pod dostatkiem. Kiedyś toalet nie było wcale i ludzie jakoś sobie radzili.


Kwiaty w doniczkach i malunki na łodziach to kobiece akcenty. Dzieci nie ma, ale za to są psy - ktoś musi takiego domu pilnować.



Jak widać życie na łodziach nie obfituje w wygody i jest to chyba optymalna forma przetrwania dla kogoś, kto nie ma już innego wyjścia. Daleko tym irlandzkim domom do wygodnych barek na Sekwanie zamieszkałych przez tamtejszych artystów.



Ale można też taką łódź potraktować turystycznie. W marinie w Castleknock wypożyczają całkiem przyzwoite łodzie z pięcioma łóżkami, toaletą, łazienką, kuchenką, ogrzewaniem, telewizją i instrukcją obsługi. Nie jest wymagany żaden patent sternika ani nawet karta pływacka.

To jakby ktoś szukał pomysłu na irlandzkie wakacje w deszczu i na wodzie :)

O CZYM JEST TEN BLOG

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...