piątek, 27 lutego 2009

Grobowiec Fourknocks

Ten wpis dedykuję Pani Basi, mojej Sąsiadce. Znaliśmy się przez całe moje życie, prawie dwa lata temu pożegnała mnie, kiedy wyjeżdżałem za granicę. Od tamtej pory poznawała Irlandię moimi oczami. Tego miejsca już niestety nie obejrzy.
  

Znalazłem to miejsce przypadkiem, jadąc do klienta zobaczyłem w światłach reflektorów charakterystyczny symbol, na widok którego zawsze cofam, choćbym się śpieszył nie wiem jak.

 
Kurhan w hrabstwie Meath wznieśli ludzie nie znający jeszcze żelaza około 5000 lat temu. Położony jest na wzniesieniu, około 15 kilometrów od Newgrange, najbardziej znanego grobowca korytarzowego z tego okresu. Nieco dalej leżą kopce w Loughcrew. Do Newgrange dostać się można wyłącznie z przewodnikiem, kupując bilet i jadąc autobusem wycieczkowym. Loughcrew jest za darmo, przewodnik i latarka również. Fourknocks jest jeszcze inne.
  
Wracam tam ponownie, już za dnia. Pan Fintan jest zaskoczony, że spotkał Polaka, który tak dobrze mówi po angielsku, to stary farmer, miał kontakt pewnie z ludźmi, którzy opiekowali się jego krowami, kiedy tu jeszcze byli. Pewnie też nigdy w swoim długim życiu nie widział Polaka w gajerze. Depozyt za klucz - 20 euro, klucz trzeba zwrócić do 18.00. Starczy czasu, żeby sobie klucz dorobić :)
  
Przy pasterskiej drodze jest mała zatoczka, mogę zaparkować i mieć nadzieję, że jakiś traktor nie zawadzi o mojego srebrnego szerszenia. Typowe "owcoodporne" schodki prowadzą na wąską ścieżkę pomiędzy prywatnymi pastwiskami. Dziedzictwo kulturowe Irlandii jest otoczone siatką. Fourknocks to w celtyckim Fuair Cnocs - znaczy Chłodne Wzgórza.


Zdjęcie zapożyczone z www.knowth.com
   
  
Drzwi do megalitycznego grobowca otwieram kluczem pożyczonym od pana Fintana i całkiem samemu, ze swoją latarką wchodzę do środka, na spotkanie z duchami kilkudziesięciu pochowanych tu 5 tysięcy lat temu ludzi, z ciemnością i własnym... lękiem?

   
Krótki korytarz prowadzi mnie do środka. Centralne miejsce jest okręgiem o średnicy moich 20 stóp w butach. Jest ogromne! W Newgrange mieści się tylko 15 osobowa wycieczka, w grobowcu Loughcrew tylko 6 osób. Tutaj jestem całkiem sam w wielkim kamiennym kręgu, gdzie na stypie można by ugościć ze 100 ludzi. Wokół mnie tylko kamienie rzeźbione ręką człowieka neolitu zamykane kluczem który nerwowo drgając leży w mojej kieszeni.
  


Światło dzienne wpadające do starego grobowca jakoś mi nie pasuje. Zamykam drzwi od środka. Cisza, która tu zapada jest po prostu ABSOLUTNA. Latarką oświetlam kamienie, robię ostatnie zdjęcie i pada mi bateria w aparacie.
Inne lepsze zdjęcia są tu.
 
 
Potem wyłączam również latarkę. Zaczyna się... wieczność.

niedziela, 15 lutego 2009

Pierwsza wizyta w Dublinie

czyli puby, zabytki, ludzie moim okiem

No to pojechałem do Dublina. Zaczynem wycieczki była wspaniała impreza urodzinowa antique, która zmaterializowała mi się wreszcie, jako że korespondujemy od jakiegoś czasu znając się tylko z naszych blogów. Na rzeczonej imprezie poznałem też człowieka mającego cynicznie wygięte usta i przemawiającego nimi bardzo mądrze, interesująco i dowcipnie (wdzięczny jestem również za B&B). Blogi obydwojga tych sympatycznych i ciekawych osób znajdziecie w moich ulubionych linkach. I powiem Wam, że fajnie jest odkryć, że ludzie piszący blogi naprawdę istnieją :)

Dublin powitałem z uśmiechem i szeroko otwartymi oczami. Stolicę kraju, który dał mi fajną pracę. Spędziłem tam dwa dni i dwie noce i jestem strasznie zadowolony. Gdybym miał w trzech swoich słowach opisać Dublin, to wybieram takie: kosmopolityzm, zabytki, dźwigi.

Spotkałem wiele osób mówiących różnymi językami i mających różne odcienie skóry. Poczynając od Walijczyka, który siedział razem z nami przy jednym stoliku, mieszka tu od 10 lat i ma żonę Polkę (pozdrawiam!), poprzez wszystkich pasażerów autobusu wycieczkowego jeżdżącego trasą najciekawszych miejsc miasta, przechodniów rozmawiających przez swoje telefony i żebraków, a kończąc na pracownikach i właścicielach sklepów, kierowcach autobusów i pracownikach służb miejskich.

Dublin miastem starym jest, o czym powszechnie wiadomo, bomby też tu specjalnie nie gościły, więc jest co zwiedzać. Wybrałem najwygodniejszą formę zwiedzania, czyli autobus wycieczkowy. Bardzo mi się to podobało, a z racji wielu odwiedzających jest to super biznes dla miasta i świetnie pomyślany. Kupiłem bilet całodobowy na jednym z 21 przystanków i oto, co za to dostałem. Na początek mapkę całej wycieczki, która trwa godzinę i 15 minut. Ale w każdej chwili mogę wysiąść na jednym z przystanków, pozwiedzać, kupić bilet do muzeum, skosztować Guinessa prosto z fabryki, kupić pamiątki, albo tylko porobić zdjęcia. Potem mogę wsiąść do kolejnego autobusu, bo jeżdzą co 10-15 minut, albo nawet jeden za drugim i jechać dalej. Siedziałem oczywiście na górze, a wiatr walczył z moim Telefonem Robiącym Zdjęcia. Przez cały czas kierowca z mikrofonem przy ustach opowiadał co widzimy. Taki był fajny ten nasz kierowca, że jak staliśmy na czerwonym, to śpiewał irlandzkie piosenki (za co dostawał gromkie brawa z obydwóch pokładów), uczył nas języka irlandzkiego i chwalił nas za poprawne powtarzanie. Przy browarze Guinessa wsiadło dwóch gości w czapkach od firmy i już po jakichś 15 minutach jeden z nich zaczął nerwowo przestępować z nogi na nogę, widocznie degustacja się przedłużyła. Kierowca zatrzymał się i pozwolił mu obejrzeć z bliska wysoką trawę w Phoenix Park. To było długie oglądanie, więc kierowca pozwolił sobie komentować to co wszyscy widzieli wzbudzając powszechną wesołość a potem zbierając znowu brawa. Nasz bohater usiadł z ulgą i pustym pęcherzem i już spokojnie dojechał do końca trasy.

  

A dźwigi? Widać je wszędzie, miasto się po prostu buduje. Trochę mi to psuło widok i zdjęcia nie chciały wychodzić jak trzeba, ale takie czasy.

Polubiłem Dublin, a zwłaszcza miejsca przeznaczone dla pieszych. Grafton Street, Henry Street i okolice Spire czyli Szpili. Tam się naprawdę dobrze czułem. Musiałem zadzwonić do żony, bo uświadomiłem sobie, że zapomniałem gdzie jestem i kim jestem, że mieszkam w Kells i tam pracuję, a rodzina daleko. 



  


Wszedłem do jednego ze sklepów z pamiątkami Carrol's, których jest tu sporo. Poraziła mnie ilość pamiątek, które tam są. Potrafią docenić to, co Irlandia niesie i jak tu jest fajnie. To nie była jakaś Cepelia.



  

No i byłem w pubie. Jestem tu od miesiąca, ale do pubu jakoś nie było mi po drodze. Chciałem skosztować Guinnessa, ale okazało się, że zanim usiadłem do stolika, już był dla mnie zamówiony Heineken. Dowiedziałem się, że nie powinno się mieszać, uwierzyłem. I dalej nie wiem jak Guinness smakuje... Ale słynny browar widziałem :) Mimo lekko rozwiązanego języka stwierdzam, że przy naszym stoliku byłem najgorzej mówiącym po angielsku człowiekiem. Język to podstawa!

Wizyta w pubie musi wiązać się z wyjściem do toalety. A tam niespodzianka - czarnoskóry mieszkaniec i miseczka na drobne. Pytam go czy mam coś płacić, on, że tylko jak coś kupię. Bo to sklep z kosmetykami był w toalecie. Ale zdjęcie zrobiłem i musiałem wiać.




  
A tu jest więcej słabych zdjęć z pubu

wtorek, 10 lutego 2009

Ostatki - Pancake Day

Dzień znany w Ameryce, Belgii i Italii jako „Mardi Gras”, w Polsce jako ostatki, czyli po prostu ostatni dzień karnawału. W Irlandii, Anglii i w Australii to „Pancake Tuesday”, albo "Pancake Day".


Irlandzkie naleśniki są dość pulchne, przypominają raczej nasze racuchy, mogą być większe, jak ktoś sam usmaży, albo całkiem malutkie. Je się je na słodko, polane gęstym syropem truskawkowym albo z czarnej porzeczki, z dżemem albo po prostu z cukrem i sokiem cytrynowym (naprawdę ciekawe połączenie, spróbowaliśmy i bardzo nam smakowało). 

Połączenie mąki, jajek i cukru to niezły wypas przed 40 dniami postu. Pączki, faworki, pankejki... 


W niektórych wsiach zachował się zwyczaj pochodzący z XV wieku, wyścigi z naleśnikami – „pancake races”. Gospodynie dzierżąc w dłoniach patelnie z naleśnikami biegną przez całą wieś, wygrywa ta, której pierwszej uda się dobiec do mety z naleśnikiem na patelni. Żeby nie było zbyt łatwo – naleśnik trzeba cały czas podrzucać podczas biegu!

Wyścigi z patelniami odbywają się również w miastach :)

niedziela, 1 lutego 2009

Zamek w Trimie

Zakuj się sam w dyby przed zamkiem

 
Na początku posłużę się Wikipedią, bo sam bym tego lepiej nie ujął: „Zamek Trim to największa forteca w Irlandii. Główna bryła pochodzi z początków XII w. Pierwszą warownię w tym miejscu wzniósł w 1173 r. Hugh de Lacy, lord Meath. W 1174 r. została ona puszczona z dymem przez Rodryga O'Connora, króla Connachtu. W ostatnich latach XII w. rozpoczęto budowę nowej fortecy, ale Hugh de Lacy nie doczekał zakończenia prac, gdyż został ścięty w Durrow toporem przez pewnego irlandzkiego wyrobnika”. Dodam tylko, że zamek znajduje się w moim hrabstwie Meath.
  
Prawdę mówiąc, przypuszczam, że Wikipedia może się mylić, bo przejeżdżając przez Cashel w drodze do Cork widziałem zamek okazalszy niż ten w Trimie, ale nie będę dziś polemizował z wolną encyklopedią. Pojadę do Cashel, to porównam.  

Dalej podają, że ten zamek nazywano King John's Castle (zamek króla Jana), chociaż Jan Bez Ziemi nawet na tym zamku się nie zatrzymał, przejeżdżał tylko przez miasto w 1210 roku. Ciekawe, gdzie się w takim razie zatrzymał na noc, w gospodzie, czy w pubie. Jak taki zamek miał pod ręką. I z takim widokiem...
Król Anglii Ryszard II więził w XIV w. przez pewien czas w lochach zamku w Trimie niejakiego Henryka z Lancasteru, późniejszego króla Anglii Henryka IV, bohatera dramatu Szekspira „Henryk IV”, który miał okazję spotkać się w realu z mistrzem krzyżackim Konradem von Wallenrodem i próbował zdobyć Wilno w jednej z wypraw krzyżowych. Nie udało mu się zdobyć Wilna, chociaż jego łucznicy zostali zapamiętani. Może kiedyś nakręcą o nich film, jak o 300 Spartanach.
Zamek zbudowano w tym miejscu, ponieważ rzeka Boyne umożliwiała komunikację z Morzem Irlandzkim, do którego uchodzi w Droghedzie. Przez wieki Trim był stolicą hrabstwa Meath. Teraz funkcję tę pełni Navan, gdzie jest więcej sklepów :)
 

Zamek w Trimie nad rzeką Boyne można zwiedzać tylko z przewodnikiem. Nasz przewodnik wyglądał jak Johnny Cash i seplenił, więc rozumiałem co drugie zdanie. Dookoła zamku można chodzić z tańszym biletem, czyli za mniejszy cash. Ale warto wejść do środka, jak się już tam przyjechało. W końcu Mel Gibson nakręcił tu w 1995 r. film "Braveheart".

Część główna zamku nazywana jest KEEP, po naszemu STOŁB. To co go wyróżnia spośród innych zamków – schody prowadzące do wejścia, dzięki którym zamek był nie do zdobycia.

Pierwsza warownia była z drewna, kiedy po pierwszym roku istnienia została spalona a potem odbudowywana - zaczął powstawać zamek z kamienia, jaki dotrwał do naszych czasów. Po licznych przeróbkach i przebudowach otrzymał kształt krzyża o 20 ścianach i murach ponad trzymetrowej grubości. 

Zamek miał trzy poziomy, podłogi i dach były z drewna, obecnie podłóg już nie ma w ogóle, a przejścia między piętrami możliwe są dzięki stalowym pomostom, źle pasującym do starego zamku. Jeszcze gorzej wygląda dach zrobiony z materiału używanego do wyrobu namiotów. Natomiast bardzo mnie urzekły zielone mury wewnątrz zamku, przez wieki wskutek wilgoci zabarwione przez mech oraz komin prowadzący na samą górę.

Z samej góry przewodnik pokazuje, że w tym miejscu kręcono scenę egzekucji w filmie Braveheart. Żołnierzy szkockich i angielskich zagrało w tym filmie 1700 irlandzkich zawodowych żołnierzy, dzięki czemu sceny batalistyczne wyszły tak, jak Gibson lubi, czyli bardzo realistycznie. Zwłaszcza, że po przeciwnych stronach stały rywalizujące ze sobą kompanie. Niektóre konie biorące udział w filmie też dały z siebie wszystko, co spowodowało wszczęcie dochodzenia przez RSPCA czyli Królewskiego Towarzystwa Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt. Dochodzenie okazało się tylko stratą czasu, bo  jedyne konie, które ucierpiały podczas kręcenia zdjęć były zwierzętami mechanicznymi made in Hollywood.

Przewodnik opowiadał jak podczas trzech miesięcy kręcenia filmy zamek zmienił się i upodobnił do angielskiego miasta York. O kilometrach rusztowań podtrzymujących nowe ściany, lateksie, którym przymocowano brakujące mury i dekoracje tak, żeby nie uszkodzić zabytkowych murów. I o tym, że oglądając film trudno jest rozpoznać, że to kręcili właśnie tu. Zapomniał tylko wspomnieć, że na zamku w Trimie kręcono też inny film - "The Big Red One" o pewnym epizodzie z II Wojny Światowej. Na podstawie tego filmu powstała druga część kultowej gry Call of Duty.

O CZYM JEST TEN BLOG

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...