czwartek, 30 września 2010

Góry Mourne

Góry Mourne w Irlandii Północnej widać z różnych miejsc wyspy, z Belfastu, z Gór Wicklow za Dublinem i z plaży w Bettystown. 
  
Najwyższy szczyt – Slieve Donard – wznosi się na 849 metrów nad poziom morza. Może to niewiele, ale przy samym morzu… to robi wrażenie. 
    
Wiele szczytów irlandzkich nosi nazwę sliabh (slieve). Po irlandzku oznacza to po prostu górę, szczyt. 
    
Mourne Mountains to wymarzone miejsce dla wszelkich wędrowców, przyroda jest tu bujna, zwierząt i roślin dostatek. Jezior też nie brakuje.
  
W okolicy znaleźć można też stare zamczyska, gdzie przez wyłom w murze wchodzi się wyżej, aby podziwiać widoki.
    
Dla poszukiwaczy dolmenów też coś się znajdzie. Wytropienie tego samotnika zajęło mi trochę czasu ale przed zmierzchem zdążyłem.
  
Rzeki spływające z gór wpadają wprost do Morza Irlandzkiego.
  
Góry Mourne staną się wkrótce najważniejszym parkiem narodowym w Irlandii Północnej.
   

poniedziałek, 27 września 2010

Irlandzki Bank Holiday w trzech aktach

Bank Holiday to pospolite w Irlandii czterodniowe święto, kiedy można bezkarnie pić od piątku wiedząc, że poniedziałek jest i tak wolny od pracy. Pierwszego dnia wpadło do mnie dwóch kumpli z flaszką, pośmialiśmy się, pograliśmy w bilard, pośpiewaliśmy co nieco, pooglądaliśmy telewizor z każdej możliwej strony a potem każdy wrócił do siebie. Następnego dnia wyjechaliśmy precz bo takie spędzanie Bank Holiday Weekend to jakaś porażka. 

Galway.
Cała atlantycka promenada od portu w centrum aż po Salthill pełna jest samochodów, nie ma gdzie zaparkować, Garda kieruje ruchem. Jest 23.00. Znajduję jakoś wolne miejsce, idziemy w stronę największego hałasu. Centrum Galway kompletnie sparaliżowane. Ochroniarze, barierki a za nimi dziki tłum. Okazuje się, że znaleźliśmy się w centrum festiwalu małej Hawany. 
  
Zdarzało mi się z trudem wejść do pubu pełnego ludzi, ale żeby nie móc z pubu wyjść w tłum na ulicy to jeszcze nigdy. Jest tak gęsto, że nie ma nawet gdzie stanąć. Nawet w dzień Patryka nie było tu tyle ludzi, wiem bo wtedy też tu byłem.
  
Przyglądam się ludziom, każdy tu jest młodszy ode mnie. Wszyscy weseli, nie ma ani jednej osoby samotnie pijącej piwo z plastikowego kubka. Każdy z kimś gada. Mój kumpel spotyka znajomego, chociaż jest w Galway pierwszy raz w życiu. Z każdego głośnika słychać kubańskie rytmy. Nawet bez tej muzyki trudno byłoby się dogadać, tu jest jak w ulu. 
  
Mija północ. Łacińska dzielnica w Galway wciąż tętni rytmem. W każdym zaułku grają jakieś muzykanty z trudem radząc sobie w tej ciżbie z gryfami swoich gitar. Dziewczyny ubrane w różowe spódniczki próbują sobie radzić z butami na obcasie. Ich buty są zawsze o dwa numery za duże. Padający leciutko deszcz nikomu nie przeszkadza. Większość ubrała się odświętnie - w krótki rękaw, logo ulubionej piłkarskiej drużyny z UK, ewentualnie w swoje tatuaże.
  
Po godzinie pierwszej muzyka zmienia się na zwyczajną, czyli normalne brytyjskie hiciory. Atmosfera się zagęszcza, gwar się zwiększa, różowe dziewczyny zrzucają za duże szpilki i tańczą w kałużach boso. W tej dzielnicy każde drzwi to zatłoczone wejście do pubu. Jeden obok drugiego.
  
Pijaństwo w Galway osiąga szczytowy moment. Każdy krok to dźwięk zgniatanego plastikowego kubka po piwie. Służby porządkowe będą miały co sprzątać. Nikt się tym nie przejmuje, bo wszyscy w ten sposób dają pracę nocnym sprzątaczom.  
  
O drugiej w nocy przez dzielnicę łacińską przejeżdża powoli buczący radiowóz Gardy dając do zrozumienia, że ciąg dalszy nastąpi dopiero jutro. Wszyscy karnie się zbierają do odejścia, dojadają swoje frytki i kurczaki a torebki i kości rzucają na chodnik. Nikt nikomu nie dał w pysk, mimo rzeki alkoholu nie było tu żadnych awantur. 
  
Wszyscy idą do swoich samochodów albo taksówek, centrum Galway pustoszeje w mgnieniu oka. Pustawymi deptakami przemykają riksze, na dziś już koniec imprezy. Jutro historia się powtórzy, a pojutrze połowa z tu obecnych spóźni się do pracy, reszta nie przyjdzie wcale. Pojawią się w robocie sami obcokrajowcy w obawie, że mogliby stracić robotę bo w Irlandii jest kryzys. Tak przynajmniej mówią w telewizorze.
  
Donegal
Wieczorem zakotwiczamy się w malutkim rybackim pubie The Reel Inn nad rzeką wpadającą do zatoki. Jest tu około 30 osób, sami miejscowi, gdyby nie barman, to byłbym tu z kolei najmłodszy. Bierzemy po czarnym kuflu i siadamy do słuchania.
  
W kącie siedzi dwóch muzykantów. Światło jest ostre, prosto z sufitu, nie ma żadnego telewizora ani bilardu. Tradycyjna tawerna pełna rybackich sieci, zdjęć i irlandzkich symboli na ścianach. Miejscowi spoglądają na nas życzliwie i pozdrawiają. Po godzinie znamy się prawie z każdym tutejszym z osobna. Zapraszają nas do śpiewania, ale my nie znamy żadnych irlandzkich piosenek. Stawiają nam kolejne piwo, żebyśmy zostali i słuchali dalej. Obcy chyba rzadko tu bywają.
  
Po kolei różni staruszkowie siadają do mikrofonu. Piosenki wesołe przeplatają się z pieśniami wyzwoleńczymi śpiewanymi po angielsku. Po świetnym wykonaniu „Whiskey in the jar” przez starszą panią z długimi siwymi włosami do tablicy zostaje wezwany sam barman. Brawa miejscowych nie zostawiają złudzeń. Chłopaka znają w tej wsi. Sean zamyka oczy i zaczyna śpiewać po gaelicku. Słuchając jego pieśni zamieramy z zachwytu. 
  
Ktoś w tym momencie wchodzi do pubu. Musi chwilę poczekać na swojego drinka, bo barman przecież śpiewa. Sean kończy swoją smutną pieśń, odkłada mikrofon, wyjmuje zza ucha papierosa i idzie zapalić. Idę za nim na taras nad rzeką chwilę pogadać. Sean jest synem farmera z Donegal, nigdy jeszcze nie był w Dublinie ani w Belfaście. Zna swoje miejsce, jego przeznaczeniem jest podawać piwo i śpiewać, tak przynajmniej uważa.
  
O północy grajkowie zaczynają grać irlandzki hymn, wszyscy wstają. Śpiewają oczywiście po irlandzku. Po hymnie Sean nalewa sam sobie Guinnessa, gasi neon przed pubem, zamyka drzwi, zaciąga żaluzje i stawia popielniczki na stołach. Potem siada do naszego stolika. Godzinę później kończymy tegoroczny Bank Holiday.
  Tak z zewnątrz wygląda miejsce, gdzie jest najlepsza zabawa.

środa, 22 września 2010

Opactwo Kylemore

Kylemore Abbey należy do żelaznych punktów programu wycieczek po Connemarze, kategoria „must see”. Nietrudno się zorientować dlaczego. Widoki, które oferuje to miejsce potrafią zachwycić. Spokój i cisza, które tu panują zapamiętuje się na długo. W hallu opactwa wita przybyszów duży łaciński napis PAX. 
  
Noegotycki pałac nad jeziorem Kylemore Lough w zachodniej części hrabstwa Galway zbudował w XIX wieku dla swojej młodej żony angielski finansista i polityk, radny okręgu Galway. Razem doczekali się tu dziewięciorga dzieci. Po śmierci żony Mitchel Henry wybudował tu na jej cześć mauzoleum i kościół, po czym porzucił krainę pięknych wspomnień i widoków i wrócił do Anglii.
Kylemore zaczęło niszczeć, aż do 1920 roku, kiedy to zakonnice z belgijskiego Ypres znalazły tu schronienie. Po użyciu w czasie I wojny światowej trującego gazu musztardowego nazwanego później iperytem szukały lepszego powietrza. Nie mogły lepiej trafić.
  
Od tamtej pory w Kylemore Abbey mieści się ekskluzywna międzynarodowa szkoła żeńska prowadzona przez zakon benedyktynek. 
Jadąc do Kylemore zabraliśmy po drodze trzy autostopowiczki. Żadna z nich nie była Irlandką, wszystkie zostały w opactwie. Może wiozłem ekskluzywne studentki. A może po prostu zostały tam dłużej, żeby zobaczyć z bliska witraże we wnętrzu katedry i wiktoriański ogród uprawiany przez pracowite benedyktynki.
    
Nazwa Kylemore pochodzi z języka irlandzkiego – Coil Mor i oznacza „wielki las”. Opactwo leży wśród największych w Irlandii kompleksów leśnych stanowiących Park Narodowy Connemara.
  
Zakonnice nie oferują tu noclegów, po pożarze w 1959 roku musiały je zlikwidować ku rozczarowaniu swoich międzynarodowych studentek. 
  
Za parkingiem dla pracowników prowadzi malownicza ścieżka, na którą zdaniem benedyktynek nie wolno wchodzić. Niektórzy jednak łamią ten zakaz i mogą popatrzeć na Kylemore z góry, gdzie stoi figura Chrystusa dającego z miejsca rozgrzeszenie. Oto irlandzkie Rio de Janeiro. Za fotkę dziękuję vanczyzowi, który tam wszedł.
 

niedziela, 19 września 2010

Twierdza Dunamase

Warownia na wzgórzu Dunamase w hrabstwie Laios to kiedyś jeden z ważniejszych zamków w kraju. Zbudowana została w XII wieku na miejscu dawnych celtyckich fortyfikacji zniszczonych przez Wikingów w IX stuleciu. Wznosi się na prawie 50 metrów nad okolicą i jest przemijającym symbolem angielskiej dominacji w Irlandii. 
  
W 1170 roku do nowego zamku wprowadziła się młoda para. Zamek był częścią wiana. Otoczony dwoma pasami grubych murów obronnych stanowił niezdobytą twierdzę kontrolującą ze wzgórza wielki obszar prowincji od gór Slieve Bloom do gór Wicklow.
  
Panna młoda - Aoife - była rodowitą Irlandką, córką króla prowincji Leinster. Pan młody był angielskim księciem, wysłanym do Irlandii przez króla Henryka II w celu zdobycia nowych ziem. Inwazja Anglo-Normanów na wyspie była właśnie w rozkwicie.
  
Nieco wcześniej ojciec Aoife przerażony normańską agresją, która zagarnęła już Dublin, Waterford i Wexford, aby oszczędzić sobie goryczy porażki zaproponował zbliżającemu się słynącemu z sukcesów militarnych Anglikowi rękę swojej córki, ziemię i tytuł w zamian za spokój na swoich ziemiach. Waleczny książę imieniem Strongbow propozycję chętnie przyjął, albowiem Aoife urodziwa była, a ziemie rozległe.
   
Ten związek miał kluczowe znaczenie dla historii Irlandii. Strongbow dostał młodą żonę, pięknego zamku zaczęli strzec Anglicy, a Irlandia na 800 lat straciła niepodległość. 
  
Historia ta mogłaby mieć zupełnie inny koniec, gdyby początek też był inny. Jednak irlandzka historia była właśnie taka. 
  
Tabliczki wokół ruin Rock of Dunamase są nieme, przeznaczone na nie statywy są puste. Nie dowiemy się wiele przypadkowo tu się zatrzymując. Przy dobrej widoczności w słoneczny dzień piknik może się udać.
  
Niezdobyta twierdza na wzgórzu nie była więcej potrzebna w czasach, kiedy dookoła mieszkało coraz więcej potomków Irlandczyków i Anglików, mówiących na dwa głosy - po irlandzku i angielsku. Od XIV wieku komnaty i krużganki zamku zaczęły popadać w ruinę
  
Gospodarze z najbliższej zagrody spytani przeze mnie, czy są potomkami Aiofe, czy Strongbowa odpowiedzieli, że są Irlandczykami. Na przestrzeni wieków przyjechało do Irlandii wiele ludzi z różnych narodów. Chodzą słuchy, że niektórzy z nich są bardziej irlandzcy od Irlandczyków. Tak naprawdę wpadłem do nich na kawę.
  
Poprzez kolejne stulecia sami Irlandczycy kilkakrotnie palili zamek. Dla niektórych był wciąż symbolem angielskiej okupacji. Piękna warownia stawała się coraz mniejsza, kamienie były zabierane do budowy nowych domów, tylko widoki pozostawały bez zmian.
  
Pewien śmiały pomysł z XVIII wieku zakładał odnowienie zamku i stworzenie w nim czegoś w rodzaju miejsca na ekskluzywne średniowieczne bankiety. W tym celu zaczęto nawet przenosić z innych pobliskich ruin kamienne okna, drzwi i stropy. Jednak wraz ze śmiercią pomysłodawcy, ten pomysł też upadł. Ruiny jednak pozostały.
  
Na kolejną wycieczkę po Irlandii zapraszam za kilka dni.

sobota, 18 września 2010

Irlandzka plaża koralowa - Trá an Dóilin

W południowej Connemarze, nad wodami zatoki Galway znajduje się unikatowa w Irlandii plaża koralowa. Nie trzeba już jeździć do Japonii, Tunezji i na Malaje, żeby zobaczyć koralowce i poszukać oceanicznych korali.
    
Żeby dotrzeć do tego miejsca trzeba o nim wcześniej wiedzieć, bo brak jest wyraźnych oznakowań prowadzących z Galway do miejscowości Carraroe.
  
W tych rejonach Irlandii nietrudno spotkać się z językiem irlandzkim, tradycyjną muzyką i tańcem oraz krytymi strzechą pubami. 
  
Plaża koralowa Trá an Dóilin nie jest duża i tak naprawdę z plażą w tradycyjnym znaczeniu nie ma wiele wspólnego. 
     
Zamiast piasku mamy tu korale a miejsce kęp trawy znanych chociażby z Mrzeżyna zajmują nagrzane słońcem głazy. 
  
W sezonie letnim plaży Trá an Dóilin strzegą ratownicy. Młodzi adepci sztuki nurkowania stawiają tu pierwsze kroki.


Jeśli ktoś ma aparat do robienia podwodnych zdjęć rafy koralowej, to też może tu zajrzeć na małą sesję. Koralowce nie będą miały nic przeciwko temu. Wody Atlantyku w tej spokojnej zatoce bywają ciepłe w różnych porach roku, zależy jak się komu trafi. 
  
Jeżeli ktoś rzadko bywa nad Oceanem Atlantyckim to powinien też przy okazji zwrócić uwagę, czym żywią się tutejsze ślimaki. Dla nich kamień to podstawa. 
  
Z braku odpowiedniego sprzętu do nurkowania mam tylko fotkę pokazującą jak malutkie są te małe szkielety koralowców tworzące plażę Trá an Dóilin, hrabstwo Galway, Irlandia.
 

A jeśli ktoś chciałby tu posiedzieć aż do zachodu słońca na zachodzie Irlandii, to też nie widzę przeciwwskazań. 
 

O CZYM JEST TEN BLOG

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...