sobota, 30 maja 2009

Limeryk

Limeryk to krótka, żartobliwa forma literacka, wprowadzona przez angielskiego poetę, Edwarda Leara. Nazwa - nie wiedzieć czemu - pochodzi od miasta w Irlandii zwanego Limerick. Nie jest tak łatwo złożyć prawidłowy limeryk, bo pięć wersów to nie wszystko. Ale zachęcam do zabawy, to prawie jak krzyżówka :)
Polecam limeryki Tuwima, Słomczyńskiego i Barańczaka. Podobno język polski stwarza większe możliwości w tworzeniu limeryków, również sprośnych czy plugawych. Ja spróbowałem klasycznie:

Pewien niemłody murarz z Kozienic
Chciał bardzo swój marny los odmienić
  I prawie mu się udało
  Ale mu było za mało
Bo chciałby się trochę bardziej lenić

Z Limerick pochodzi kapela The Cranberries - Żurawinki. Ale ja bardziej wolę The Corrs z Dundalk (też Irlandia). Słucham tego ostatnio. I też polecam, bo to bardzo pogodna i optymistyczna muzyka.

poniedziałek, 25 maja 2009

Irlandia w pigułce

Na początku zepsuł się mój Rover, no zapalić nie chciał, właśnie kiedy wybierałem się na lotnisko po Beti i Endriu, którym zawdzięczam ostatni długi weekend. Szybka akcja z kumplem i jedziemy jego autem. Potem dzięki innemu kumplowi nocne holowanie 15 kilometrów do polskiego warsztatu, któremu ufam, żeby na rano było wszystko gotowe. Rano wszystko jest gotowe, więc ruszamy na czterodniową wyprawę po Irlandii.

Zaczyna się tradycyjnie turystycznie - Cliffs of Moher nad Atlantykiem, bo to trzeba było po prostu zobaczyć. Grabiejące ręce nie zawsze utrzymują nasze aparaty. Wiatr wiejący tak, że woda zamiast w dół - leci do góry na kilka metrów. Jesteśmy przemoknięci do suchej nitki. Zachód słońca gdzieś daleko nad Ameryką. Gorąca kawa. Po klifach jest już totalna improwizacja. Księżyc jest właśnie w pełni.

Bez konkretnego planu, zamówionych wcześniej noclegów, wyliczonych kilometrów i tak dalej. Czasem telefon do kogoś z naszych irlandzkich albo polskich znajomych z pytaniem, czy w jego okolicy akurat się coś ciekawego nie dzieje. Fajne widoki za oknami, drogowskazy, mapa Irlandii na kolanach, jedziemy gdzie nam się podoba i to nam się bardzo podoba. Zatrzymujemy się gdzie chcemy, oglądamy to co zobaczymy z okna albo w przewodniku, jemy co popadnie, śpimy zawsze we trójkę w jednym pokoju jak starzy przyjaciele z harcerskiego namiotu na Mazurach. Za każdym razem zostajemy na nocleg w pierwszym napotkanym miejscu, nie chce nam się szukać dalej a ceny są jak najbardziej akceptowalne, byle się zdrzemnąć. Widzę prawdziwy bar
McCarthy'ego w okolicach kamiennej pustyni Burren, ale jest za ciemno, żeby zrobić zdjęcia, za mało drzew, żeby kogoś powiesić, za mało wody, żeby kogoś utopić, za mało ziemi, żeby kogoś pogrzebać. To mierniczy Cromwella tak napisał w swoich pamiętnikach. 
Galway nad Oceanem Atlantyckim i pierwszy nocleg w hostelu na Salthill przy głównej ulicy. Wcześniej wpadamy do znanego w okolicy irlandzkiego pubu z irlandzką muzyką na żywo pełnego Polaków, więc przenosimy się szybko do słowackiego pubu tuż obok wypełnionego po brzegi roześmianymi Irlandczykami, również z muzyką, ale bardziej wesołą i bardziej celtycką i sporo lepszą zabawą i żywiołem. Na śniadanie nie czekamy.

Oceaniczne kamieniste wybrzeże na Spidalu i nagła zmiana pogody z ulewnego deszczu na pogodne niebo. Fale bijące wściekle o kamienie i wyspy Aran na horyzoncie. Surowa Connemara i jej góry, wodospady i torfowiska. Pola golfowe, ruiny opactwa w Congu i okazały zamek zamieniony na ekskluzywny hotel i centrum konferencyjne. Palmy.

Okrągła tysiącletnia wieża gdzieś na uboczu oznaczona brązową tabliczką, Sligo - miasto Yeatsa, mecz w hurlinga, polska obsługa w Pizza Hut. Donegal, granica z Irlandią Północną, lepszy i czarny asfalt, jeziora, darmowy prom z wyspy na wyspę, kawałek autostrady, Belfast nocą.

Hostel w budynku dawnej drukarni, w której kiedyś podłożono bombę, czarno białe zdjęcia w holu, pijani turyści z Włoch piętro wyżej nie dający nam spać, znowu polska obsługa  zarówno w dzień jak i w nocy. Śniadania tu w ogóle nie podają, a na kawę z automatu trzeba czekać, jakby ją dopiero zbierali z krzewów. Wcześniej najsłynniejszy w Belfaście pub, również ze znakami zamachów bombowych. Inny pub z lokalną rodzinną kapelą, płyta z autografami, irlandzkie trunki - Guinness, Jameson, Smithwick.

Irish breakfast, kolejny pub z tradycjami, najstarszy w Belfaście tuż przy dokach, gdzie zbudowano Titanica. Znowu polska barmanka w pubie. Obsługuje nas przed otwarciem i otwarcie opowiada o swoim życiu w Belfaście i w Polsce. Piesza długa wycieczka po mieście, do granicy dzielnicy protestantów, szukanie graffiti na murach, sklep z gadżetami dla lojalistów, krawężniki pomalowane w kolory z flagi Wielkiej Brytanii. I żadnych zakupów w Północnej Irlandii, mimo, że tu podobno taniej, niż w Republice Irlandii.

Specjalna taksówka turystyczna po obu dzielnicach - katolickiej i protestanckiej odgrodzonych kilkumetrowym murem. Wstrząsające graffiti na ścianach domów i najnowsza krwawa historia opowiadana przez naszego szofera, katolika, jak twierdzi. Setki zdjęć i niedowierzanie, że to działo się naprawdę tak niedawno temu i wciąż nie jest tam wcale bezpiecznie. Niszczejący budynek dawnego sądu i więzienie, w którym siedzieli jedni i drudzy. Bramy w murze zamykane do dziś na cały weekend, kiedy ludzie dostają wypłaty i może im się coś przypomnieć. Szkło z rozbitej szyby prawdopodobnie samochodu z rejestracjami Republiki Irlandii. Słońce zamiast deszczu. Widok nocnego Belfastu z wysokości Belfast Wheel stojącego przez cały rok w samym centrum obok City Hall. Opancerzony nocny pojazd północnoirlandzkiej czujnej policji.

Kolejna noc ze śniadaniem
znowu w Republice, w "dirty old town" w królewskim hrabstwie, krzyże celtyckie z IX wieku w Kells, latarnia morska 40 km. od morza, Hill of Slane, gdzie w 433 roku św. Patryk zapalił wielkanocny ogień rozpoczynając krzewienie chrześcijaństwa w Irlandii i kopiec Newgrange zbudowany przez irlandzkich kosmitów starszy od piramid w Gizie, potem starsza od Dublina Drogheda i jazda 100 km/h po piaszczystej plaży Morza Irlandzkiego podczas gigantycznego odpływu w Bettystown. Zwiedzanie Dublina z górnego pokładu autobusu wycieczkowego. Hotel w cieniu Szpili w centrum miasta. Wiadomości w telewizji podawane po irlandzku. Na śniadanie znowu nie czekamy. Kolejny dzień znowu zaczniemy w Roverze od mini piesków nadziewanych grzybami. Beti serwuje pieski, a Endriu z tyłu podaje paluszki. Pełnia.

Wcześniej bardzo późny wystawny obiad w kościele, gdzie Arthur Guinnes brał ślub, wędrówka oświetlonym nabrzeżem rzeki Liffey spiętej kolorowo oświetlonymi mostami, włóczęga po pełnej ludzi dzielnicy pubów. Atmosfera, przy której dmuchający na "jeszcze letnie" Belfast musi się schować. Kultowe miejsca - Oliver St John Gogarty's Pub oczywiście z muzyką na żywo w środku tygodnia i ten najważniejszy - Temple Bar z gorącą, radosną i beztroską atmosferą i utworami U2 granymi przez grajków i śpiewanymi przez wszystkich. Francuzi, którzy od razu zostają naszymi friendami. Bez żalu rozstajemy się z nimi jak tylko spotykają następnego Francuza.

W każdym pubie, w którym byliśmy (a odwiedziliśmy tylko puby, gdzie irlandzka muzyka na żywo jest codziennie) grane były na 100% dwa obecnie sztandarowe barowe kawałki: DIRTY OLD TOWN Irlandczyków z The Pogues i WHISKEY IN THE JAR
Irlandczyków z The Dubliners, grane też przez Thin Lizzy, Metallikę i innych.

To wszystko w towarzystwie uśmiechniętych, uprzejmych ludzi różnych narodowości, w akompaniamencie kropli deszczu i w oprawie niezliczonych tęcz.

Ten długi weekend był niezapomniany, najciekawszy, najbardziej beztroski i najlepszy w moim życiu, bez kitu. Co ciekawsze miejsca opiszę szerzej, ale dopiero jak uporam się z laptopem - jak wyczuł, że mam znowu o czym pisać, to się zepsuł. A nasze zdjęcia są mi potrzebne, żebyście zobaczyli to, co ja zobaczyłem - dzięki Beti i Endrju. O Roverze nie wspominając...

piątek, 15 maja 2009

4000 mil

Kiedyś pisałem, że kupiłem sobie auto. Dziś odkryłem, że przejechałem nim już ponad 4 000 irlandzkich mil. Dla mnie to dużo zważywszy, że wcześniej przez rok tylko chodziłem sobie do pracy piechotą. A samochodem jeździłem odkąd zrobiłem prawo jazdy, czyli w czasach, kiedy umierał ostatni mamut.

Uwielbiam jeździć. Moja szefowa mówi, że jeżdżę jak szalony. Czasem jeździmy razem do klientów i ona zanim włożę kluczyk do stacyjki zapina pasy. To na pewno efekt kampanii rządowej - NO seatbelts - NO excuses. Bardzo fajne plakaty, przemawiają do prawej stopy.

Czuję się bezpieczny w swoim aucie, bo wiem, że nie jestem szalony. Poznałem irlandzkie drogi, wiem, kiedy należy zwolnić, chociaż ograniczenie na zakręcie jest do 100 km/h. Nie jestem zawodowym kierowcą, ale czuję, co mi wolno.

Byłem dziś w warsztacie na ustawianiu świateł i zbieżności, przy okazji zrobili mi łatanie dziury w wydechu. Ależ miałem ubaw. Do ustawienia świateł klucz ampulowy był za krótki - trzeba było przesunąć akumulator do tyłu, a że kabel od masy był krótki, to go odpięli. Ale dlaczego zgasły światła? O Jezu. No, nic, ja tylko obserwuję. Do czasu. Podpowiedziałem. Zadziałało kombinerkami.

Na rurze wydechowej była dziurka od góry - stoję z boku i patrzę, jak majster kładzie na okrągłej rurze podkładkę, żeby ją przyspawać. Podkładka spada za każdym razem, kiedy żar z palnika ją podpieka. Po iluś tam próbach podnoszenia (fuck, it's hot) pomagają sobie znowu szczypcami. Trzyma się wreszcie, pozostaje zalanie spawem dziurki od podkładki, której w ogóle nie widać, bo jest od góry. Miałem wrócić za 20 minut, po kawie, trwało to godzinę dłużej.

Na koniec Sean zakłada gumowe rękawiczki i nakłada na świeży spaw jakąś pastę uzczelniającą sycząc za każdym razem, kiedy dotknie gorącej rury. Nie domyślał się pewnie, że dotykanie nagrzanej metalowej rury płomieniem o temperaturze 1200 stopni stopi mu rękawiczki i przyklei je do palców. Zapłaciłem mu tylko za spawanie dziury, zbieżność i za światła, rękawiczek nie wliczałem. Ale chłop ma teraz przyzwoitą polisę wypadkową, jak widziałem go pod moim autem, kiedy jego syn wspinał się po podnośniku do moich drzwi żeby uruchomic silnik to nie mogłem się powstrzymać i powiedziałem mu, czym się zajmuję.

Czuję, że moje auto jest przygotowane do zrobienia kolejnych 4 000 mil przed następnym przeglądem (NCT) w styczniu. Zobaczę wiele nowych miejsc już w najbliższy weekend, jadę do Północnej Irlandii na trzy dni i nie wiem co zobaczę, gdzie skręcę, gdzie zanocuję. Jadę na żywioł i chcę zobaczyć jak najwięcej. Jezu, ale będzie jazda.

niedziela, 10 maja 2009

Belfast - historia namalowana na murach

Chciałbym Wam pokazać Belfast tak jak go zobaczyłem i jak go poczułem. Dlatego uważam za konieczne nakreślić pewien rys historyczny, bo bez zrozumienia historii nie możemy zrozumieć teraźniejszości, zwłaszcza, że w Belfaście od wielu lat bywała ona krwawa.

Belfast jest stolicą Irlandii Północnej - dziwnego tworu administracyjnego utworzonego w 1921 roku. Jadąc z Republiki Irlandii przekracza się niewidzialną granicę i wjeżdza się w obszar administracji brytyjskiej wraz z jej walutą, religią i polityką.

Kiedyś Irlandia była spokojnym domem Celtów, druidów i leprechaumów, zieloną krainą dolmenów i megalitycznych budowli postawionych przez kosmitów. Ostrzyły sobie na nią zęby legiony rzymskie, potem Wikingowie i ich spadkobiercy - Normanowie. Nikomu jednak nie udało się przejąć władzy na wyspie. Do czasu.

W 1171 roku Irlandia pod presją papieża złożyła hołd lenny angielskiemu królowi Henrykowi II tracąc swoją niepodległość na rzecz Anglii. Pech chciał, że kolejny Henryk, miłośnik rozwodów, pokłócił się z kolejnym papieżem i postanowił w Anglii wprowadzić protestantyzm wymyślony przez Marcina Lutra. Potem zaczął wprowadzać nową religię również w Irlandii, bo ogłosił się również jej królem. Henryk VIII zdobywał zarówno kobiety jak i wyspy.

Najbliższa droga morska z angielskiej wyspy do wyspy irlandzkiej prowadzi do jej północnej części. Tamtędy właśnie w XVII wieku na statkach zaczęli przypływać osadnicy ze Szkocji i Anglii. Rodziny protestanckie wysłane na inną wyspę dekretem króla nie były miło witane przez rodziny katolickie, które musiały cały swój dobytek spakować i wynieść się ze swoich domów gdzieś do rodzin na południu Irlandii.

Przez kolejne wieki przez Irlandię przetoczyło się wiele powstań, wszystkie nieudane. Irlandczycy chcieli pozbyć się niechcianych przybyszy, obcych rządów i wojsk, przymusowej nauki angielskiego w szkołach. Brzmi znajomo? Ale 750 lat okupacji brytyjskiej to nie to samo co 123 lata okupacji rosyjskiej. Teraz każdy Irlandczyk mówi po angielsku, który jest językiem urzędowym. Po irlandzku obecnie mówi mało kto. A ja ciągle piszę po polsku.

Można komuś kazać pod przymusem, kogo ma słuchać, ale nie można mu kazać w co ma wierzyć. Irlandzka walka o niepodległość to była walka z okupantem, który wierzył w Boga inaczej. Protestanci z Anglii chcieli, żeby Irlandczycy wierzyli tak jak oni, a oni bardzo protestowali.

W końcu w 1921 roku Irlandia odzyskała niepodległość. Podpisano traktat, powstała wtedy Republika Irlandii zajmująca większą część wyspy oraz Irlandia Północna ze stolicą w Belfaście. Zamieszkałym zarówno przez protestantów z angielskimi korzeniami oddających cześć Królowej, jak i przez irlandzkich katolików uważających, że Irlandia powinna być w całości irlandzka i katolicka.

Przechodzę wreszcie do Belfastu.

Centrum miasta jest kolorowo oświetlone, przy gmachu City Hall stoi całoroczne koło młyńskie, z którego można bez względu na pogodę podziwiać rozbudowującą się metropolię, bo wagoniki są zamknięte i klimatyzowane. Wieczorem wygląda to uroczo. 


Jednak w nocy ludzie chodzą wcześniej spać. Wcześniej niż w Republice Irlandii. Mniej ludzi w pubach, mniej na ulicach. Nie można nic zjeść na mieście po 23.00. Jakiś opancerzony wóz policyjny delikatnie daje do zrozumienia, że lepiej by było, żebyśmy sobie stąd już poszli.

Centrum pełne turystów, urzędników, robotników i innych ludzi w swoich uniformach w dzień wygląda inaczej, normalnie. Nie można poznać, że kilka lat temu krew protestantów i katolików barwiła te chodniki. Zastanawiam się, czy asfalt na głównych ulicach celowo został zabarwiony na czerwono.

W centrum miasta, w biurach, spotykają się zarówno protestanci, jak i katolicy. Nie mają większych problemów niż to, jak obsłużyć klienta, albo gdzie jest ten raport z wczoraj. Mieszkają jednak w innych dzielnicach.

Dzielnica protestancka czyli angielska rozpoczyna się ostrzeżeniem, że rządzi tu królowa brytyjska i w jej kolorach malujemy krawężniki, słupki parkingowe, zdobimy domy flagami i mamy swoje nacjonalistyczne sklepy. Kostuchy z dawno minionego Halloween wiszą tu cały rok ku przestrodze katolików, którzy tu się zapuszczają ze swoimi aparatami. W Południowym Belfaście granicą jest ulica Sandy Row.

      

Do dzielnicy protestanckiej można bezkarnie wejść pieszo albo wjechać specjalną taksówką. Mogą w niej usiąść cztery osoby, wszyscy twarzami do siebie, to przerobiony na Belfast turystyczny Nissan Micra. Swój samochód z republikańską tablicą rejestracyjną lepiej zostawić na płatnym parkingu w centrum miasta. Nie wiadomo co też komuś może przyjść do głowy, kamieni tu pod dostatkiem, a butelka z benzyną też się znajdzie. Szkło ze stłuczonej szyby samochodowej leży właśnie przede mną na asfalcie. W Shankill nie łatwo czuć się bezpiecznie będąc katolikiem - wystarczy tylko spojrzeć na nazwę dzielnicy - jest tam słowo KILL. 


Specjalnie oznakowaną nietykalną taksówką kierowaną przez katolickiego kierowcę wjeżdżamy do dzielnicy protestantów. Czy kiedyś wsiadając do taksówki usłyszeliście pytanie, jakiego jesteście wyznania? Skąd wiem, że nasz kierowca był katolikiem? Czuliśmy to kiedy opowiadał o tym, co mijamy i kiedy wyłączał silnik. 

  

Murals - po polsku graffiti. Setki domów, których boczne ściany pozbawione okien są pomalowane. Każdy dom to inna historia opowiedziana na zlecenie rodziny zabitego, albo pod wpływem wyższej potrzeby. Religijnej potrzeby. 

"Katolicyzm to więcej niż religia - to siła polityczna, dlatego wierzę, że nie będzie pokoju w Irlandii dopóki Kościół Katolicki nie upadnie" - Oliver Cromwell  

   
Jedna z wielu ścian upamiętniająca działacza Ulsteru zabitego przez partyzantów z IRA.

  

Stevie był płatnym zabójcą - na zlecenie likwidował działaczy IRA. Kiedy zaczął żądać większych pieniędzy za swoją pracę - został zlikwidowany przez swoich mocodawców z Ulster Freedom Fighters. Jego rodzina zamówiła u grafficiarzy taki nagrobek na ścianie swojego domu.

    
H - block, czyli więzienie, w którego dwóch skrzydłach osadzeni byli osobno katolicy i protestanci. Łącznik to "no men's land".

    
Budynek niedawnego sądu - obecnie w stadium rozkładu. Mógłby tu być teraz niezły hotel, ale nikt nie bierze na siebie tego ryzyka. Więźniowie przyprowadzani byli do sądu korytarzem pod ulicą. Naprzeciwko - niszczejące więzienie.

    
Przez te wszystkie lata ciągła gotowość do walki.

    
Królowa Matka żyła bardzo długo. W Shankill żyje nadal, na ścianie tuż obok supermarketu. 

    
Synowie Ulsteru nie zapomną nigdy.

   
Dzieci wojny totalnej w 1969 roku.


  
Kolejny zasłużony bojownik słusznej sprawy.



Dzielnicę protestancką oddziela od katolickiej mur, zwany Linią Pokoju. Ciągnie się od samego centrum przez kilka kilometrów do granic miasta na wzgórzach. W betonowym murze podwyższonym stalowymi siatkami jest kilka bram. Niektóre są zamknięte na głucho przez cały rok, inne zamykane są dopiero w piątek, kiedy ludzie idą po wypłacie do pubów i może im się coś przypomnieć. Bramy otwierane są przez służby miejskie dopiero w poniedziałek o 6.00 rano, żeby było bliżej do roboty. 

         


Po przejechaniu tej bramy bezpieczną taksówką oglądamy tę samą historię widzianą innymi oczami - katolików z Belfastu. Jesteśmy w dzielnicy Falls.

   
 
Lider IRA - Bobby Sands uwięziony zagłodził się na śmierć w strajku głodowym w 1981 r.
 
    
Brendan Hughes - inny lider IRA - odmówił założenia więziennego uniformu i spędził cały czas odsiadki w samym kocu. Zmarł w tym roku.
 
    
Długi mur z malowidłami po stronie katolickiej.
 
     
Jeden z kilku katolickich "ogrodów pamięci". Są tu nazwiska dzieci zabitych w zamachach bombowych, irlandzkich turystów podróżujących po Hiszpanii, księdza zastrzelonego przez żołnierzy brytyjskich w pobliskim kościele. I wielu, wielu innych. 
 
 

Krwawe zamieszki z różnym natężeniem pojawiały się w Belfaście w XX wieku. Powstanie wielkanocne w 1916, wojna domowa w 1922, wojna totalna rozpoczęta od "Krwawej niedzieli" w 1972 roku, kiedy brytyjscy żołnierze otworzyli ogień do katolickiej ludności. Irlandzki katolicki zespół U2 napisał o tym piosenkę. Jeżeli można w rockowy sposób wyrazić protest przeciwko walkom religijnym to oni zrobili to całkiem nieźle. Nazwiska ludzi, którzy zostali zabici przez brytyjskich żołnierzy za to, że wierzyli inaczej pojawiły się na koncercie na zamku w Slane.

SUNDAY BLOODY SUNDAY 



Paramilitarne grupy Ulsteru wymienione na murze powyżej walczyły o wolność z Irlandzką Armią Republikańską, która też walczyła o wolność. Obie strony strzelały do siebie amerykańską amunicją. UFF czy też UDA kontrolowane były przez Żelazną Damę z Londynu. Partyzanci z IRA nie mogli zaszkodzić jej wpływom w Irlandii Północnej, takie było zdanie rządu brytyjskiego.

IRA powstała w 1916 roku i od początku walczyła o pokój, aż się lała krew. Podkładała bomby, strzelała do UFF i UDA, napadała na brytyjskie koszary i organizowała zamachy w Londynie. Trzy lata temu IRA oddała oficjalnie przed specjalną pokojową komisją dużą część swojej broni i powiedziała, że to już koniec walk. Bojownicy Ulsteru stwierdzili również, że teraz lepiej chodzić na zakupy do centrum niż strzelać i schowali również dużą część swojej broni.

 
Bramy w murze pokoju są dziś nadal zamykane w dzień wypłaty, a kraty w oknach na parterze nie dopuszczają możliwości, żeby jakiś motocyklista wrzucił do mieszkania bombę.   




Strzeżonego Pan Bóg strzeże, zwłaszcza w Belfaście, kiedy ta historia jest taka świeża. I nikt nie rozwikłał do tej pory zagadki, jakiego wyznania jest sam Bóg.

Sondaże pokazują, że jest duża grupa ludności, która chce utworzenia państwa Irlandii Północnej, oddzielonego administracyjnie zarówno od imperium brytyjskiego jak i od Republiki Irlandii. Na razie w Belfaście jest pokój, ale czy we wszystkich sercach? Nie wiem.





      

piątek, 1 maja 2009

Knock - Matka Boska Irlandzka

XIX wiek w Europie obfitował bardziej niż wszystkie inne wieki w cudowne objawienia maryjne. Ostatnim ważnym objawieniem w dziewiętnastym stuleciu była mała irlandzka wioska Knock. Zaczęło się wszystko klasycznie – dwóm kobietom wracającym z sierpniowych nieszporów ukazała się Matka Boska.
  
To bezpośrednie połączenie niebios z Irlandią było jednak zupełnie inne od wszystkich poprzednich europejskich objawień. Przede wszystkim nie padły tam żadne słowa, więc tak naprawdę nie wiadomo było o co chodzi. Po drugie w centralnym punkcie objawienia pojawiła się zwykła irlandzka owieczka zidentyfikowana później przez komisję kościelną jako Baranek Boży.
  
Irlandzkie objawienie różniło się od wszystkich poprzednich również składem drużyn – po stronie gości pojawił się jeszcze św. Józef oraz św. Jan Ewangelista, natomiast miejscowe kobiety wracające z nieszporów zostały licznie wsparte przez okolicznych mieszkańców. Spotkanie trwało około dwóch godzin bez żadnej przerwy, potem goście z niebios znikli i nie pojawili się już nigdy więcej. W każdym razie nie było to ciche spotkanie sam na sam, świadków było około trzydziestu, dlatego Kościół Katolicki nie znajdując sprzeczności ze swoją nauką przyjął irlandzkie objawienie jeszcze w tym samym roku 1879.
   
Sam święty Patryk pojawiając się znowu we własnej osobie na Zielonej Wyspie nie wywołałby takiego poruszenia w ówczesnej biednej Irlandii. Spragnieni cudu wierni zaczęli zmierzać w stronę Knock, pojawiły się pierwsze cudowne uzdrowienia. Na ścianach kościoła pielgrzymi zaczęli wieszać swoje kule i laski, na których tu osobiście przykuśtykali. Sława Knock dotarła wkrótce do Europy. Do odległego sanktuarium w małej wiosce leżącej na zachodzie kontynentu docierało już milion ludzi rocznie. Z Kalkuty przyjechała Matka Teresa, a z Rzymu przyjechał w stulecie objawień sam Papież Jan Paweł II.
  
Wzniesiono nowy kościół, któremu Papież nadał godność bazyliki. Karol Wojtyła ogłosił Matkę Boską Maryją Królową Irlandii. Fala cudownych uzdrowień osiągnęła taki stopień, że Knock nazwano drugim Lourdes. Sława nowego sanktuarium dotarła do Irlandczyków w USA i Australii. Miejscowy proboszcz, wychowanek największego na świecie seminarium duchownego jakimś cudem pozyskał środki na zbudowanie w Knock międzynarodowego lotniska. 
  
Dzięki temu ksiądz James Horan przeszedł do historii jako fundator największego lotniska międzynarodowego na najmniejszej wsi na świecie.
  
Pierwszy bezpośredni lot z Nowego Jorku do Knock w Irlandii odbył się w 1987 roku, już po śmierci proboszcza Horana. Lotnisko początkowo zwane jego imieniem obecnie nosi nazwę Irlandzkiego Zachodniego Lotniska. Do sanktuarium Knock przybywa obecnie ponad dwa miliony pielgrzymów rocznie. Sezon zaczyna się w ostatnią niedzielę kwietnia i trwa do drugiej niedzieli października. 
 
Wjeżdżając do Knock można odnieść wrażenie, że jest to zwykłe irlandzkie miasteczko z dziwnym kościołem. 
I tak tu w istocie jest...

O CZYM JEST TEN BLOG

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...