poniedziałek, 31 grudnia 2012

Kronika roku

A year's turning - "Na zakręcie roku" Michaela Viney'a - to wyjątkowa książka, którą niełatwo mi porównać do jakiejś innej. Mogę w ślad za wydawnictwem Czuły Barbarzyńca napisać, że jest to porywająca opowieść o poszukiwaniu życiowej samowystarczalności i pogłębiającej się empatii wobec natury ale muszę dodać, że książka ta jest o Irlandii jakiej nie znamy i jakiej nigdy nie poznamy.

Historia tej kroniki zaczyna się w latach 70. kiedy autor porzuca Dublin oraz wszelkie miejskie wygody i kupuje dom w zachodniej Irlandii. Zamieszkuje tam z żoną aby codziennie budzić się w cieniu wielkiej góry Mweelrea nad brzegiem oceanu i prostując starzejące się kości zbierać się do roboty. Jednego dnia pracą jest pisanie artykułów do The Irish Times, a innego dnia - zbieranie torfu potrzebnego do ogrzania domu. Od samego początku sąsiedzi - rodowici mieszkańcy hrabstwa Mayo - uważają go za dziwaka. Pisze do gazet o życiu na wsi, ale cóż on jako miastowy może o tym wiedzieć. Z czasem sam Viney zrozumie, że prawdziwy obraz życia w zachodniej Irlandii na smaganym przez wiatry kawałku ziemi dużo bardziej wykracza poza jego wyobrażenia i dobre chęci. Twardo i stopniowo wpasowuje się jednak w rytm dnia dyktowany przez pogodę i poznaje prawdziwe pory roku ustalane przez przyrodę. Książka Viney'a to zapis 12 miesięcy życia na wsi, na zachodzie Irlandii, gdzie codzienność składa się z rzeczy i wydarzeń zupełnie obcych dla człowieka z Dublina. A co dopiero z Polski. 

Rok zaczyna się od styczniowego śniegu pokrywającego góry, codziennego szukania drewna lub torfu do kominka i przynoszenia wody ze źródła. Zimowe spotkania z delfinami, potężne wichury przychodzące znad morza. Wiosenna walka gronostaja z królikiem pośród płacht torfu. Puszyste bumerangi obłoków i latające spodki chmur dryfujące nad wzgórzami. Grządki ziemniaków, kapusty morskiej i dzikich szparagów. Czarne punkciki krów pasących się na tle nieba. Kukułcze pisklęta, procesje świergotków, wiatrochrony fuksji, górskie pstrągi i pyszne wino z kwiatów. Letnie sztormy, czajki, foki i starochrześcijańskie krzyże. Atak woła piżmowego, stukot końskich kopyt na gościńcu, skrzydła odlatujących jaskółek. Długie języki piany oceanu i czyste płachty piasku wygładzonego przypływami i odpływami. Węgorze i wrończyki, nawałnice i pieniste bałwany, sokoły i łabędzie. Olbrzymie żółwie przypływające do Irlandii z Zatoki Meksykańskiej, zimowe stada czajek i wszystkie te przedziwne rzeczy wyrzucane przez ocean na brzeg. 

W książce nie ma żadnej akcji. Po prostu życie toczy się powoli przez cały rok. I przez kolejny podobnie i przez następny...  Cudowne obrazy irlandzkiej przyrody. Piękna książka na zakończenie roku i otwarcie każdego nowego. Gorąco polecam.
_____________________________
Michael Viney (rocznik 1933) jest dziennikarzem, malarzem i pisarzem. Jest autorem cotygodniowych felietonów publikowanych od ponad 30 lat w The Irish Times, książek i filmów, których tematem jest przyroda Irlandii, ekologia i wiejskie życie. W 2004 roku otrzymał tytuł doktora honoris causa Trinity College w Dublinie.

sobota, 29 grudnia 2012

Nowa atrakcja na Aranach

Picture: Connaught Tribune
Pewnego grudniowego dnia 2012 jeden z mieszkańców wyspy Inishmore przeżył szok porównywalny z pożarem ulubionego pubu. Człowiek ów wrócił do swojego jak zwykle nieprawidłowo zaparkowanego w porcie samochodu i znalazł za wycieraczką mandat za stanie na podwójnej ciągłej. Tego dnia na Aranach zakończyła się pewna epoka.   

Mandat ten najpewniej przejdzie do historii, bo jest to pierwsza w historii motoryzacji kara za złe parkowanie na Aranach. Mandacik prawdopodobnie zostanie oprawiony w ramki i zawiśnie na ścianie pubu Joe Watty's. A z całą pewnością historię o mandacie i jego beztroskim właścicielu włączą do swojego repertuaru wszyscy miejscowi przewodnicy. 

Kolejne zdobycze cywilizacji zawitały na Arany, które turyści odwiedzają przecież po to, aby znaleźć tu coś czego nie ma gdzie indziej. Każdy chyba, kto wysiada na ląd w porcie w Kilronan na widok tamtejszych pojazdów przeciera oczy. Tak może wyglądać koniec świata dla samochodów. Może nie jest to jeszcze Hawana, ale wszystkie pojazdy trafiają tu na dożywocie, większość z nich została kupiona w czasie boomu lub dużo wcześniej. Ludzi znających się na mechanizmach bardziej skomplikowanych od kołowrotka lub czajnika elektrycznego nie ma tu wielu, a najbliższy trzeźwy mechanik samochodowy jest o godzinę morską na wschód. Wszystkie pojazdy mają silniki diesla (benzyna jest tu zabroniona) i rzadko jeżdżą na przeglądy, bo przewiezienie samochodu na ląd to dość duży koszt. Brak badań technicznych, ubezpieczenia i podatku drogowego to norma. Wszystkich dróg na Inishmore jest może ze 30 kilometrów, więc niepotrzebne tu radary ani drogówka. Samochodu na noc nie trzeba zamykać, bo przecież nie ukradną (bo dokąd) a poza tym każdy każdego zna. Z tego samego powodu zbędna tu była policja. A teraz urząd wojewódzki w Galway musiał to wszystko zepsuć. Z całą pewnością zrobił to w imię bezpieczeństwa wszystkich odwiedzających Arany turystów.      




Do tej pory na Aranach samochody funkcjonowały zgodnie ze swoim pierwotnym przeznaczeniem - miały jeździć. Jeździły więc - zawożąc dzieci do szkoły, przywożąc zakupy ze sklepu i podchmielonych ludzi z pubu. Oraz tysiące turystów, którzy przejażdżkę lokalnym pojazdem z miejscowym kierowcą bajarzem zabierają stąd jako jedną z atrakcji. Teraz auta muszą jeździć i parkować zgodnie z przepisami, tak jak na całym cywilizowanym świecie. 

Natomiast już wkrótce na Aranach wprowadzone zostaną opłaty za pozostawianie końskich kup za dorożkami, niewielka opłata za wysłanie SMS do Irlandii lub dalej oraz opłata klimatyczna dla osób zza Morza Irlandzkiego. Fotografowanie wciąż gratis. 


środa, 26 grudnia 2012

Święte źródła

Święte źródełka zdają się być naturalną częścią krajobrazu Irlandii. Co w nich świętego? Najbardziej to, że dostarczają czystej wody. Dlatego to w pobliżu źródeł wody powstawały ponad 1500 lat temu pierwsze monastery i klasztory kościoła iroszkockiego. W wielu przypadkach nie ma już nawet ruin po tych wczesnochrześcijańskich obiektach, ale wciąż są cudowne źródełka. Noszą czasem imię po którymś z irlandzkich świętych. Czasem też związana z nimi jest jakaś legenda lub wiara w cudowne ozdrowienia. 

Źródełka tego typu widziałem w bardzo wielu różnych miejscach - na równinach, na wzgórzach, pośród bagien, w lasach i na mniejszych wyspach. Najczęściej obudowane kamieniami, czasem z jakimś kubkiem przyczepionym na łańcuchu. Od najdawniejszych czasów ludzie chodzili do źródeł po prostu po czystą wodę do picia, teraz chodzą w nadziei na cud. Jedno z takich źródeł - Tobar Éinne miałem okazję odwiedzić na zachodnim końcu wyspy Inisheer.

Miejscowi twierdzą, że źródełko nigdy nie wysycha i przybywają tu w nadziei na zobaczenie nieuchwytnego węgorza. Misja polega na tym, aby przez trzy niedziele z rzędu wykonywać tu pewną ceremonię - z siedmioma małymi kamieniami w ręku należy siedem razy okrążyć źródełko za każdym razem upuszczając po jednym kamyku. Do tego należy cały czas odmawiać różaniec. Jeżeli w tym czasie uda się zobaczyć węgorza, to zapewni on leczącą moc naszemu językowi - dosłownie będzie można "wylizać" nim każdą ranę. Jeżeli węgorz się nie pojawi, to można przynajmniej boso przejść przez środek wody zapewniając sobie zdrowe stopy. 


Widoczny po prawej stronie kamień z wgłębieniem to bullaun stone - inna ciekawostka z pogranicza pogaństwa i chrześcijaństwa. Ręcznie wyżłobiony kamień miał za zadanie zbierać cudowną deszczówkę wykorzystywaną później do leczenia.    

Jakkolwiek dziwnie by brzmiała instrukcje korzystania ze świętych źródełek, to wciąż są ludzie wierzący w nadprzyrodzoną moc uzdrawiania wodą. Koło świętych źródełek znaleźć można święte drzewa obwieszone kolorowymi skrawkami materiału. To element obrzędu leczenia - szmatką zmoczoną w źródełku należało przemyć chorą część ciała a potem powiesić ją na najbliższym drzewie. Opisałem to tutaj.

Do źródełka Tobar Éinne na końcu wyspy Inisheer prowadzi wąska ścieżka, samo źródełko jest ukryte pośród kilometrów takich samych murków i widać stąd tylko sąsiednią wyspę i miliony kamieni. A cud? Czyż nie jest nim samo pojawienie się słodkiej wody pośrodku tego pustkowia? 

niedziela, 23 grudnia 2012

A tymczasem w Newgrange

Podczas gdy 21 grudnia niektórzy wypatrywali oznak końca świata, w Newgrange jak co roku oczekiwano wschodu słońca. Cykliczność w przyrodzie dała się zauważyć dawno temu, bo Newgrange zbudowano przed 5 tys lat, na dłuuugo przed powstaniem cywilizacji Majów. Tu w najkrótszym dniu roku promień wschodzącego słońca powinien wślizgnąć się przez otwór nad wejściem i przez 19 metrowy wąski korytarz oświetlić wnętrze grobowca na 17 minut. 

Aby to zobaczyć trzeba mieć dużo szczęścia - najpierw zostać wylosowanym spośród kilkudziesięciu tysięcy uczestników loterii a potem słońce musi wyjrzeć zza horyzontu bez udziału chmur i mgły bo wtedy cały misterny plan bierze w łeb.   

Przed wejściem do Newgrange spoczywa głaz z wyrzeźbionymi trzema spiralami - symbolami cykliczności. Za rok znowu będzie najkrótszy dzień. 

Video from the Irish Times. KLIK

piątek, 21 grudnia 2012

Irlandia średniowieczna

Dostałem bardzo dobrą książkę pt. "Irlandia średniowieczna", której autorem jest jeden z czołowych mediewistów irlandzkich, Dáibhí Ó Cróinín. Książka jest dostępna w języku polskim i polecam ją nie tylko studentom. Barwnie i przystępnie napisana, obejmuje okres wczesnego średniowiecza (lata 400-1200). Miłośników historii Irlandii z pewnością zainteresują szczegóły codziennego życia ówczesnych Irlandczyków, ich kultura, obyczaje i prawa. 

"Książka obejmuje najważniejszy okres dziejów Irlandii, gdy misjonarze i pisarze iroszkoccy, a wraz z nimi cała kultura iroszkocka, miały decydujące znaczenie w rozwoju kultury europejskiej, zarówno dzięki transmisji kultury antycznej, jak i oryginalnych osiągnięć Iroszkotów."
fragment recenzji prof. Tomasza Jasińskiego

Książka wydana została w 2010 r. przez WUW w cyklu Biblioteka Humanisty.


czwartek, 20 grudnia 2012

Na końcu świata

Dla ludzi był to koniec świata, a przynajmniej świata, który znali. Na wschód można było dopłynąć do Irlandii ale od zachodniej strony z wysokiego klifu widać było tylko bezkresny ocean. 
A to był tylko koniec Europy. No, jeden z jej końców. 

niedziela, 16 grudnia 2012

W kamiennym forcie Cahergal

Kamienne forty potrafią zaskoczyć kiedy widzi się je po raz pierwszy. Kawałek trawy otoczony wokół grubym na kilka metrów murem ułożonym z samych kamieni, bez żadnej zaprawy. Nie wiadomo po co, nie wiadomo gdzie, biletów nikt nie sprzedaje. 




Kamień jest powszechnym budulcem w Irlandii, dlatego wszystkie zabytki, które tu warto zobaczyć są zbudowane z kamieni. Forty tego typu jak Cahergal Stone Fort powstawały tu już od epoki żelaza, około 2500 lat temu. Podstawową ich funkcją było ochronić swoich ludzi przed innymi ludźmi. 

Wysoki kamienny mur stanowił wystarczającą barierę w tamtych czasach. Jedynego wejścia mogło w razie potrzeby bronić kilku uzbrojonych wojowników. 



Kamienne schody umożliwiały wejście na szczyt murów i obserwację terenu oraz zbliżającego się zagrożenia. 



W kamiennych fortach mieszkali ludzie związani więzami krwi. Takie wielopokoleniowe wioski. W obrębie murów stały chaty, niektóre drewniane a inne kamienne. Najczęściej kryte słomą czyli drugim po kamieniach powszechnie dostępnym krajowym materiałem.   




Po tych ludziach i ich losach nie pozostało wiele śladów. Skorupy naczyń, ozdoby, kości i zgliszcza. Po wizycie archeologów, którzy zabrali wszystko co nie było kamiennym murem - zostały same kamienne mury. 




Raz na jakiś czas wjedzie tu kosiarka (owcom wstęp wzbroniony). Raz na jakiś czas przywożę do kamiennych fortów turystów z różnych krajów. Każdy bez wyjątku włazi na kamienne mury. Każdy bez wyjątku dotyka, pyta, robi zdjęcia, rozgląda się wokół i nie może wyjść z zadziwienia.  










Z tego, co odkryli archeolodzy - Cahergal nie był fortem mieszkalnym. Prawdopodobnie odbywały się tu jakieś ważne ceremonie, dla okolicznych mieszkańców żyjących w podobnych kamiennych wioskach. W środku fortu w ziemię wbity był drewniany pal podtrzymujący dach. Słomiana kopuła kryła tajemnice, których dziś nie można rozwiązać. Można się tylko domyślać.   



Domyślam się, że ludzie budujący Cahergal Stone Fort umieli układać kamienie tak, żeby się szybko nie zawaliły. Domyślam się, że nauczyli się tej sztuki od swoich ojców, dziadów i pradziadów. Domyślam się, że byli prawdziwymi mistrzami w układaniu kamieni.   

Jeśli kiedyś będziecie w kamiennym irlandzkim forcie, to polecam wziąć do ręki jeden z kamieni, potrzymać go przez chwilę i odłożyć na miejsce. 







piątek, 14 grudnia 2012

Irlandzkie reggae z Belfastu

Irlandzka muzyka prosto z Jamajki, z jednej wyspy na inną wyspę. Gdyby Bob Marley urodził się w Irlandii to śpiewałby w języku gaelic. 


piątek, 7 grudnia 2012

Dublin ZOO zza krat

ZOO w Dublinie jest jedną z atrakcji, na którą nie mam ochoty sobie pozwolić. Rodzinny bilet kosztuje tu prawie 50 euro, więc póki co oglądam ZOO jak małpa - przez kraty.



Domek widoczny na zdjęciach to oryginalne wejście do ZOO, zbudowany został w 1833 roku. Zgodnie z tabliczką informacyjną koszt budowy domku to były dwa pelikany lub pół wielbłąda (30 funtów). Pracownicy ZOO mogli wynajmować domek po godzinach (np. na randki albo czytanie książek). The Entrance Lodge znajduje się tuż koło głównego wejścia do ZOO. (jest tam też geoskrytka

czwartek, 6 grudnia 2012

Najlepsze frytki w Dublinie

Najlepszych i najstarszych miejsc w Irlandii jest wiele, setki albo i tysiące. Samych najstarszych w kraju pubów widziałem chyba z dziesięć. Tym razem odwiedziłem najstarszą i najbardziej sławną frytkarnię w Dublinie. 




Jak głosi legenda - w 988 roku do brzegów Irlandii przybili Wikingowie, a ponieważ w tamtych czasach nie było tu zbyt wielu miejsc, gdzie można coś zjeść, to Wikingowie zacumowali na Wood Quay i udali się prosto do Leo Burdock. 





Tradycyjne irlandzkie frytki z rybą to grubo pokrojone ziemniaki i atlantycki dorsz. W kwestii frytek mam pewne rozeznanie (Grubas) i mogę potwierdzić, że spróbować tutejszych wyrobów naprawdę warto. Leo Burdock jest mniejszy niż typowy take-away, w kolejce pod dachem mogą stanąć najwyżej 4 osoby, reszta na zewnątrz. A w środku na ścianie wisi spis niektórych klientów, którzy znani są z czegoś więcej niż tylko jedzenia frytek. 


Pyszne, świeże i gorące frytki wraz z rybą kiedyś dostawało się zawinięte w gazetę, jak donosił miejscowy wieszcz James Joyce. Od stu lat porcje są sprzedawane wyłącznie na wynos. Dziś zawijają je w szary papier. I mówią, że stoliki są tuż obok, koło Christ Church Cathedral.


Rybę z frytkami marki Leo Burdock można kupić również w kilku innych miejscach, można też otworzyć swój lokal na zasadzie franczyzy.

O CZYM JEST TEN BLOG

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...