Coroczne przyjęcie świąteczne odbyło się w tutejszym
hotelu w ostatnią sobotę. Od tygodnia trwały przygotowania - to znaczy
ludzie pytali się nawzajem, czy idą, dziewczyny jeździły do Navan po
kreacje wieczorowe, chłopaki pożyczali od siebie krawaty. Bo strój na
Christmas Party powinien być odświętny, okazja jest wyjątkowa, a miejsce
czterogwiazdkowe.
Ci, którzy nie mieli co robić w domu czekając na wybicie godziny dziewiątej wieczorem zbierali się wcześniej w pubie przy hotelu w celu wprowadzenia się w odpowiedni nastrój. Część dziewcząt potrzebujących trochę więcej czasu na makijaż pojawiło się w ostatnim momencie. W sumie z naszej firmy było około 100 osób.
Jednak hotelowa sala przygotowana na Christmas Party była ogromna. Dlatego równocześnie z nami swoje party miało 6 innych firm. Nie mogliśmy więc poczuć się jak w wielkiej rodzinie, o czym zapewniają nas książeczki w języku polskim dołączane do kontraktu.
Na start otrzymaliśmy sałatkę, potem była mikroskopijna miseczka zupy warzywnej, duże danie główne i na koniec deser - ciastka i lody. Ziemniaki, marchewka i brokuły w dowolnych ilościach. 2 drinki w zestawie gratis. Guinnessa przy moim długim stole, gdzie siedziało prawie 50 osób wybrały tylko dwie osoby, w tym niżej podpisany. A podobno to irlandzkie piwo.
Przyjechał konferansjer, który musiał mieć niezłą stawkę na godzinę, bo gadał "tylko" pół godziny i był niezwykle zadowolony z siebie. Był to swoisty detektor znajomości języka angielskiego. Wszyscy się śmiali z jego żartów, ale nie Polacy. Zacząłem ich więc rozśmieszać, żebyśmy nie odstawiali aż tak od reszty społeczeństwa.
Następnie czterech muzyków zaczęło bardzo fajnie grać melodie dla podstarzałych rokendrolowców, czyli szlagiery z lat 70'. Parkiet przed orkiestrą zaczął się zagęszczać głównie kobietami, bo mężczyźni zajęli się wprowadzanim w nastój do tańca. Dzięki temu po jakimś czasie mogli do nich dołączyć. Zespół wszedł na repertuar pościelowy typu "Kormorany" Szczepanika, ale po ichniemu a, że nie miałem się do kogo przytulać, to przeniosłem się na kanapy w hallu, gdzie można było uciąć sobie pogawędkę z nietańczącymi z zasady, albo z wyboru oraz z dyrekcją i zarządem.
Koło pierwszej w nocy młodzi zaczęli się stopniowo przemieszczać do pobliskiej dyskoteki (przez ścianę). Policzyłem szybko w myślach swoje lata i poszedłem z nimi. Dyskoteka skończyła się o 3 i towarzystwo poszło w dwóch kierunkach - do siebie, albo do kogoś. Taką okazję jak Christmas Party trzeba uczcić do upadłego. Znowu szybko policzyłem swoje lata i poszedłem do siebie. Spałem cały następny dzień. Ile wypiłem - nie powiem, ale zapewniam, że nie więcej jak 10 pint Guinnessa. Nie mieszałem z jasnym, więc nie muszę teraz sobie obiecywać "nigdy więcej nie będę mieszał".
Pod nazwą Christmas Party w tym przypadku krył się wystawny bankiet pod krawatami z nie-dającą-się-zjeść ilością pożywienia oraz reglamentowaną ilością drinków, po czym nastąpiło swobodne pijaństwo przy różnych dźwiękach. Podoba mi się w Irlandczykach, że po spożyciu nie są agresywni, nie próbują komuś udowodnić, że nie powinien tu być. Można czuć się bezpiecznie.
Ci, którzy nie mieli co robić w domu czekając na wybicie godziny dziewiątej wieczorem zbierali się wcześniej w pubie przy hotelu w celu wprowadzenia się w odpowiedni nastrój. Część dziewcząt potrzebujących trochę więcej czasu na makijaż pojawiło się w ostatnim momencie. W sumie z naszej firmy było około 100 osób.
Jednak hotelowa sala przygotowana na Christmas Party była ogromna. Dlatego równocześnie z nami swoje party miało 6 innych firm. Nie mogliśmy więc poczuć się jak w wielkiej rodzinie, o czym zapewniają nas książeczki w języku polskim dołączane do kontraktu.
Na start otrzymaliśmy sałatkę, potem była mikroskopijna miseczka zupy warzywnej, duże danie główne i na koniec deser - ciastka i lody. Ziemniaki, marchewka i brokuły w dowolnych ilościach. 2 drinki w zestawie gratis. Guinnessa przy moim długim stole, gdzie siedziało prawie 50 osób wybrały tylko dwie osoby, w tym niżej podpisany. A podobno to irlandzkie piwo.
Przyjechał konferansjer, który musiał mieć niezłą stawkę na godzinę, bo gadał "tylko" pół godziny i był niezwykle zadowolony z siebie. Był to swoisty detektor znajomości języka angielskiego. Wszyscy się śmiali z jego żartów, ale nie Polacy. Zacząłem ich więc rozśmieszać, żebyśmy nie odstawiali aż tak od reszty społeczeństwa.
Następnie czterech muzyków zaczęło bardzo fajnie grać melodie dla podstarzałych rokendrolowców, czyli szlagiery z lat 70'. Parkiet przed orkiestrą zaczął się zagęszczać głównie kobietami, bo mężczyźni zajęli się wprowadzanim w nastój do tańca. Dzięki temu po jakimś czasie mogli do nich dołączyć. Zespół wszedł na repertuar pościelowy typu "Kormorany" Szczepanika, ale po ichniemu a, że nie miałem się do kogo przytulać, to przeniosłem się na kanapy w hallu, gdzie można było uciąć sobie pogawędkę z nietańczącymi z zasady, albo z wyboru oraz z dyrekcją i zarządem.
Koło pierwszej w nocy młodzi zaczęli się stopniowo przemieszczać do pobliskiej dyskoteki (przez ścianę). Policzyłem szybko w myślach swoje lata i poszedłem z nimi. Dyskoteka skończyła się o 3 i towarzystwo poszło w dwóch kierunkach - do siebie, albo do kogoś. Taką okazję jak Christmas Party trzeba uczcić do upadłego. Znowu szybko policzyłem swoje lata i poszedłem do siebie. Spałem cały następny dzień. Ile wypiłem - nie powiem, ale zapewniam, że nie więcej jak 10 pint Guinnessa. Nie mieszałem z jasnym, więc nie muszę teraz sobie obiecywać "nigdy więcej nie będę mieszał".
Pod nazwą Christmas Party w tym przypadku krył się wystawny bankiet pod krawatami z nie-dającą-się-zjeść ilością pożywienia oraz reglamentowaną ilością drinków, po czym nastąpiło swobodne pijaństwo przy różnych dźwiękach. Podoba mi się w Irlandczykach, że po spożyciu nie są agresywni, nie próbują komuś udowodnić, że nie powinien tu być. Można czuć się bezpiecznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz