poniedziałek, 16 października 2023

Dzień 9. An Daingean - Waterville

Schodzimy na śniadanie na parter. W jadalni jesteśmy sami, śniadanie jest w porządku, zjadamy i zawijamy się do Dingle Harbour Lodge po naszych Amerykanów. Szyby w samochodzie umyję później, ponieważ nasza rodzina chce najpierw wybrać się na oceaniczne safari. 




Parkuję na nabrzeżu, jest tu duży parking z wydzieloną częścią tylko dla autokarów. Jak wspominałem jest to od lat bardzo popularne miejsce. Zarówno w miasteczku jak i na Slea Head Drive jest mnóstwo turystów. Płacę kartą znowu wspominając Północną Irlandię, gdzie nie potrafią się ogarnąć z płatnościami bezgotówkowymi w parkomatach. Idziemy do znanego mi budynku, gdzie przed pandemią rezerwowało się rejsy na spotkanie delfina Fungie. Oczywiście nie ma już delfina, mówią nam, że delfin odszedł. Fungie is gone. Osoba niezorientowana w temacie i korzystająca wyłącznie ze słownika Google przetłumaczyłaby to sobie "Grzyb zniknął".


Obecnie proponują tu nowe atrakcje pod nazwą "morskie safari". Plan i warunki mi się podobają, Amerykanie decydują się na rejs. Dostają kamizelki, kto chce zakłada również nieprzemakalne spodnie, pamiątkowa fotka z pomnikiem delfina, który przyniósł Dingle sławę i na łajbę!


Na dmuchaną motorówkę wchodzi chyba 12 osób, mamy dobre warunki, bo jest jeszcze wcześnie, nie trzeba było czekać na rejs o 11 czy 13. Autokary z Dublina jeszcze nie dojechały, a turyści nocujący w Dingle dopiero się pakują po śniadaniu.


Łódż odpływa, wróci za około 75 minut. Mamy chwilę na umycie szyb w vanie i szybkie spenetrowanie jakiegoś nieznanego mi zakątka. Uruchamiam mój wszystkofon, włączam widok satelitarny i znajduję plażę Beenbane Beach. Niecałe 7 minut jazdy stąd. Ruszamy.

Zatrzymuję się na skraju drogi, bo poboczy przecież w takich miejscach nie ma, zejście na plażę jest bardzo kamieniste. Na plaży oprócz nas jest jakaś kobieta z dwójką dzieci. Jest piasek, skały, jaskinie, spokojna fala i błękit. Wymarzony romantyczny poranek.






Becky przysyła mi zdjęcie z łodzi, na którym widać domy na Great Blasket. Trochę się tam zmieniło, przybyło odnowionych domów. Może wraca tam życie albo jakiś biznes. Po prawej stronie widać trzy białe budynki, w środkowym spałem wtedy, kiedy popłynąłem sam na bezludną wyspę a deszcz wygonił mnie z mojej jaskini. 

Wracamy do portu, w sam raz aby rozwikłać zagadkę, co stało się z delfinem Fungie. W miejskiej toalecie przy porcie znalazłem napis: "I killed Fungie". I wszystko jasne. Potrzeba tu ściągnąć speców z wydziału kryminalnego i grafologa. Tymczasem wraca łódź z naszymi Amerykanami. Twarze uśmiechnięte, widzieli więcej niż się spodziewali. Najmłodsza nawet się wystraszyła, bliskość dużych zwierząt morskich i wysokie fale nie pozwalające napić się wody z butelki to było dla niej trochę za wiele. Były emocje, wrażenia, zdjęcia i dobre wspomnienia. O pogodzie nie mówiąc. 




Wracamy do vana i wąskimi uliczkami Dingle wyjeżdżamy z miasteczka. Przed nami droga okrążająca zatokę pomiędzy półwyspami Dingle i Iveragh, około 2 godzin z przystankami. 




Mijamy wioskę Annascaul, gdzie kiedyś nocowałem w hostelu należącym do Paddywagon Tours, największej w Irlandii firmy wycieczkowej. Ich autobusy krążą po całym zachodnim wybrzeżu, a w nich podróżują nie moi klienci, którzy wybrali opcję zwiedzania Irlandii w dużych grupach. Moja propozycja była od początku zupełnie inna - prywatne ekskluzywne wycieczki dla rodzin i przyjaciół. Czasem na moich wycieczkach dla siebie wybierałem hostele ze względu na cenę, byłem w pracy więc nie zależało mi na wygodach. Spanie w pokojach z piętrowymi łóżkami nie jest takie straszne kiedy się zrozumie, że większość tych ludzi wstaje o 5 rano, żeby iść do pracy w Centrze czy SuperValu. W irlandzkich hostelach są zasady, każdy chce się wyspać. Gniazdka są przy każdym łóżku, żeby sobie podładować telefon. Bardzo dobra i niskobudżetowa opcja, żeby się wyspać.   

Z Annascaul pochodził eksplorer Tom Crean. Teraz na Dinglach warzy się piwo z jego nazwiskiem, dziwne, że nigdy nie spróbowałem. Tom Crean był marynarzem i badaczem polarnym, trzykrotnie odwiedził Antarktydę. Przy Main Street w Annascaul jest pub The South Pole (Biegun Południowy), gdzie na ścianach wiszą zdjęcia z jego wypraw.    


Po kilku minutach zjeżdżam na plażę, którą przewrotnie nazwano Inch Beach (inch to cal = 2.54 cm, raczej mało). To miejsce, gdzie w sezonie letnim na twardym piasku parkują samochody bez obawy, że zmiecie je przypływ. Plaża jest bardzo długa stosownie do żartobliwej nazwy. Na ścianie w kuchni mamy zdjęcie z jednej z moich wypraw, na którym widać kilkadziesiąt samochodów zaparkowanych na Inch Beach.






W tym miejscu zrobiłem zdjęcie, które wygrało mi konkurs pod nazwą "Zakochaj się w Irlandii". Przyjechało do mnie czterech chłopaków z czeskiego Cieszyna, zrobili swoje zdjęcia i zakochali się w tym miejscu. Dostałem za tę fotkę talon na 25€ do Eason, takiego irlandzkiego Empiku. 

Jedziemy dalej dookoła zatoki. Castlemaine to wioska, przez którą tylko się przejeżdża przemierzając trasę z przewodników zwaną Pierścieniem Kerry. Mieszka tu nie więcej niż 150 osób. Na głównym skrzyżowaniu stoi pomnik upamiętniający najsławniejszego mieszkańca Castlemaine, który w piosence "The Wild Colonial Boy" nazywa się Jack Duggan. Był buntownikiem i awanturnikiem, który na początku XIX wieku wyjechał stąd do Australii. Zasłynął jako ten, który okrada bogatych i daje biednym. Brzmi znajomo?





Kolejne miejsce, przez które tylko przejeżdżamy to Killorglin. Miasteczko zapisało się w pamięci dzięki kozłowi, którego pomnik stoi przy moście. Jak głosi legenda wystraszony kozioł widząc żołnierzy Olivera Cromwella wbiegł do miasta, dzięki czemu mieszkańcy zostali ostrzeżeni i mieli czas, żeby się przygotować do obrony.  Poniższe foto z wiki, kozioł stoi przy rondzie przed mostem, nasze zdjęcie nie wyszło.


Od tamtego czasu w Killorglin odbywają się w dniach 10-12 sierpnia Jarmarki Kozła (The Puck Fair - "poc" to po irlandzku kozioł). To najstarszy w Irlandii festiwal. 


Co roku w górach ludzie chwytają dzikiego kozła, po czym umieszczają go w klatce pośrodku miasta. Jedna z uczennic z tutejszych szkół zwana "Queen of Puck" nakłada kozłowi koronę, po czym klatka jedzie wysoko, aby wisieć nad miastem przez trzy dni. Kozioł oczywiście jest karmiony, w czasie upałów robią mu przerwy a pod nim trwa w najlepsze jarmark. Moim zdaniem to nie najlepszy pomysł na podziękowanie kozłowi za uratowanie miasta.



Opuszczamy kolorowe miasteczko, przed nami droga wzdłuż oceanu, po drugiej stronie zatoki widać półwysep Dingle. Jedziemy na koniec półwyspu Iveragh, na wyspę Valentia. Ta droga to mnóstwo moich dobrych wspomnień. Mieszka tu Agnes O'Sullivan, która z mężem Johnem prowadzi B&B. Zatrzymałem się tu kiedyś z Australijką o tym samym nazwisku O'Sullivan. Jej przodkowie wyemigrowali z tego rejonu w czasie Wielkiego Głodu na drugą półkulę. Ciekawe było wtedy przysłuchiwać się ich rozmowie o O'Sullivanach mieszkających w Kerry i wymianie poglądów z dwóch różnych części świata. Agnes prowadzi swój pensjonat w wyborny sposób, mam z nią kontakt do dziś. Polecam, jeśli ktoś w tych okolicach szukał przytulnego noclegu. Jej dom nazywa się Taobh Coille.










Mijamy bez zatrzymywania (12 dni to za mało) plażę Rossbeigh Strand, która kiedyś była chętnie odwiedzana przez fotografów z uwagi na wrak statku, który w okolicy zniszczył sztorm. Kadłub statku został wyrzucony na tę plażę. Szkuner pochodzi z XIX wieku i można go znaleźć głównie na zdjęciach w internecie, bo inny sztorm w 2014 kompletnie zdewastował kamienisty brzeg a wrak przeciągnął o kilkaset metrów dalej i nie wygląda on już tak, jak go zapamiętałem. Nazywa się Sunbeam. Plażę tę miło wspominam również dlatego, że tam podczas wycieczki ze Szwedami Filip zrobił mi zdjęcie, które jest od 10 lat w moim profilu. 









Mijamy kolejne miasteczko. Nie jest ich tu wiele, raczej wioski i porozrzucane po wzgórzach pojedyncze farmy. Caherciveen to dobry moment, żeby przejechać przez most i zobaczyć dwa kamienne forty Cahergall Stone Fort i Leacanbulaile Ring Fort, wstęp za darmo. Oraz malowniczo obrośnięte bluszczem średniowieczne ruiny zamku Ballycarbery. Swoich zdjęć nie mam, bo tam nie pojechaliśmy, ale powyżej wkleiłem linki do moich notek z tych miejsc.  

Zaraz za Caherciveen zjeżdżam na przystań promową Reenard Point, skąd dostaniemy się na Valentia Island. Prom jest malutki, pływa wahadłowo, widać drugi brzeg zatoki i sam prom, który już do nas płynie. Tu nie ma rozkładu jazdy. Chwila czekania, płatność zbliżeniowa i zaraz jesteśmy na wyspie.   



Wioska nazywa się Knight's Town, jest największą osadą na wyspie, nieco ponad 250 mieszkańców. To okazja, żeby porozmawiać z Becky o angielskich homonimach. Pracuje jako logopeda, więc się na tym dobrze zna. Homonimy albo homofony brzmią tak samo jak po polsku "może" i "morze" a różnią się znaczeniem. Knight's Town to "Miasto Rycerskie" ale w wymowie nie różni się od "Nocnego Miasta" - Night's Town. Bardzo często osoby anglojęzyczne potrzebują przeliterowania, żeby było wiadomo jak zapisać słowo czy imię. Becky podaje inny przykład: here i hear. 












Na Valentii jest najbardziej na zachód wysunięta stacja meteo, tutaj też najszybciej przychodzi wiosna. Po zimie roślinność bucha tu zielenią najwcześniej z całej Irlandii. Wyspa jest niewielka ale atrakcyjna. Mieszka tu trochę ponad 650 ludzi. Pojeździłem kiedyś po wyspie, widziałem odkryte w 1993 roku przez jakiegoś studenta ślady prajaszczura utrwalone w kamieniu, który wylazł z morza i stał się dinozaurem. Tetrapod trackway pochodzi sprzed 385 milionów lat. Oprócz świetnych widoków widziałem też na wyspie miejsce, gdzie w 1866 roku dotarł pierwszy kabel łączący Europę z kontynentem amerykańskim położony na dnie Atlantyku.

Dojeżdżamy do budki, gdzie siedzi dziewczyna sprzedająca bilety. Mieszka tu na wyspie, więc pyta skąd jedziemy i dokąd i życzy dobrych widoków. Na szczyt góry Geokaun prowadzi jedna z bardziej stromych dróg, jakimi w Irlandii miałem przyjemność jechać. Nie mam jak tego pokazać na zdjęciach, ale są tu znaki, żeby wjeżdżać na pierwszym biegu.




Ze szczytu, gdzie jest parking dla twardzieli widać cały półwysep Dingle, który objechaliśmy wczoraj. Są tablice informacyjne co stąd można zobaczyć i w którą stronę, historie o wyspie, ciekawostki o ptakach i roślinach. Wieje okropnie, chociaż jest ciepło. Zjeżdżamy kilkaset metrów na Fogher Cliffs. 
 




Jak się spojrzy na mapę Irlandii, to widać, że całe zachodnie wybrzeże jest poszarpane przez Atlantyk. Te kształty zostały uformowane przez ocean przez miliony lat. Uwielbiam tu wracać. Tymczasem my też wracamy na mainland czyli na główną wyspę. Drogę na zdjęciu poniżej nazywam dwupasmową autostradą z pasem zieleni pośrodku.  


Na wyspę Valentia wjechaliśmy promem, wracamy mostem. Kiedyś na środku mostu była fajna skrytka geocashingowa. Przed mostem, jeszcze po stronie Valentii jest Visitor Center, gdzie można poznać dawne życie na wyspie Skellig Michael. Zorganizowałem kiedyś wycieczkę dla krewnych i znajomych królika, popłynęliśmy na Skellig Michael po tygodniu złej pogody, kiedy kutry nie pływały. Przez tydzień ludzie, którzy zarabiają na turystach byli bez pracy. Wtedy taka wyprawa kosztowała €50 od osoby, kilka dni temu dowiedziałem się na Malin Head od Diego z Hiszpanii, że płacili €120 za osobę. Gwiezdne Wojny, które tu kręcono podniosły stawkę. Harrison Ford skręcił tu nogę w kostce i już + €10. Pewnie ten schodek jest oznaczony. 


W Portmagee, gdzie kończy się most z Valentii jest szalet miejski, który za moich czasów uzyskał status najczystszej toalety w Irlandii. Teraz już tych chwalebnych tabliczek nie ma, może zmieniły się irlandzkie standardy, a może inny kibelek przejął tron i berło. Nie śledziłem tego tematu. Zatrzymałem się tu tylko na chwilę, nie było kolejki, dziewczyny widziały już pisuary w męskiej przy Gap of Dunloe, nie ma co opowiadać.


Zmierzamy na nocleg w Waterville, ale najpierw będzie przystanek na klifach Kerry. Nie są one popularne w przewodnikach, tak samo jak Donegal, czy zachodnie krańce hrabstwa Cork, bo żeby tam dojechać z Dublina to trzeba długo jechać. Sami oceńcie, czy warto było.






Klify Kerry nie są darmowe. To jedyne klify w Irlandii, które leżą na prywatnym terenie, wiec pobierane są tu niewielkie opłaty. Za takie widoki na końcu Irlandii warto zapłacić, bo w odróżnieniu od najsłynnieszych w Irlandii Klifów Moheru nie ma tu prawie nikogo. 










Na klifach Kerry jest nie więcej niż 20 osób. Sugerują tu w jakiej kolejności zwiedzać, są znaki kierujące najpierw w prawo, potem w lewo, żeby w odpowiedniej kolejności zobaczyć potęgę Atlantyku, który wyrzeźbił te klify. Są też tabliczki z ciekawostkami o ptakach, Atlantyku, wyspie Skellig i innych atrakcjach. I jest gorąco. Każdy ma tu butelkę wody ze sobą. 




Mamy klify Kerry zaliczone. Najbardziej oddalone od Dublina są klify na Mizen Head, gdzie dziś nie pojedziemy, bo 12 dni, żeby zobaczyć wszystko to za mało. Byłem tam tylko raz i pogoda pozwoliła mi obejrzeć to miejsce w bardzo dobrych okolicznociach przyrody

Wracamy z klifów. Po drodze możemy zobaczyć podróbkę beehive huts, domów, w których mieszkali mnisi na Skellig Michael, czyli wyspie, o której wcześniej wspominałem. Istotą tych chatek było to, że budowało się je z dostępnych kamieni, które należało ułożyć w ten sposób, żeby do środka nie lał się deszcz. I ten patent działał. 



Po sesji zdjęciowej z alpakami ruszam w trasę zwaną Skellig Ring, która jest częścią Wild Atlantic Way. Droga jest wymagająca, trzeba uważać zwłaszcza na zakrętach 180 stopni, których na tej trasie nie brakuje. Szerokość drogi jest na jeden samochód, więc warto pamiętać, gdzie ostatnio mijałeś miejsce, gdzie można zjechać na bok. Często ten, który jedzie z naprzeciwka wynajętym samochodem jest turystą i o tym nie wie. Szybciej dojedziemy na miejsce, jeśli cofnę, żeby się z nim minąć. 






Dojeżdżamy do Waterville, gdzie będziemy spać w dwóch pensjonatach. Najpierw odwozimy naszą rodzinę do B&B Kielty's of Kerry a potem jedziemy do Klondyke House, oba miejsca polecam, bo to najwyższe standardy. Dajemy sobie godzinę, żeby pojechać na kolację. 

Covid wprowadził wiele zmian w Irlandii, tutaj zmienił się właściciel, nazwa pensjonatu i adres internetowy. Mimo tego moja rezerwacja ze stycznia została zachowana. Przebieramy się i ruszamy na wieczorną strawę. Nazwa Dooley's Seafood & Steak House zapowiada, że tu wiedzą co to dobre jedzenie. Bierzemy steka, morszczuka i Irish Stew. Jedna z dziewczyn zamawia homara. Nigdy go nie jadłem i tu też nie zjem, nie stać mnie. Półtora funtowy lobster kosztuje €60. Jest tu potwornie drogo, gorąco, nie ma klimatyzacji, kasza niedogotowana. Knajpa nas rozczarowała, a tak jest polecana.







Jest już po 10 wieczorem, ale wciąż widno. Jadę nabrzeżem, żeby pokazać żonie pomnik człowieka, który spędzał tu co roku wakacje od 1961 roku. W filmie "Wielki Dyktator" odważył się wcielić w rolę Hitlera. Podczas trwającej czasie wojny pokazał Amerykanom całe zło Hitlera. Film w Irlandii od razu trafił na zakazaną listę, bo Irlandia była wtedy neutralna. Pisałem o tym wcześniej. Podobno w Butler Arms Hotel wciąż można wynająć apartament Chaplina. 




Miasteczko o tej porze jest cudownie leniwe, żywej duszy tu nie ma. Wracamy do naszego B&B, Amerykanie już w u siebie. Pora spać, jutro dzień praktycznie bez morza, same góry. 



Na dobranoc dostajemy taki widok z naszego okna. Dziewiąty dzień bez deszczu. Dobrze zaplanowałem tę wycieczkę. 









3 komentarze:

  1. Obłędne widoki, fantastyczny reportaż. Dzięki Tobie pokochałam Irlandię❤️

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękne te klify…I te drogi 😉 Onegdaj odwiedziłam tego Pana Chaplina.

    OdpowiedzUsuń

O CZYM JEST TEN BLOG

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...