sobota, 14 października 2023

Dzień 7. Galway - Carrig Island

Na śniadanie dostaję spalony bekon i solidnie przypieczone w mikrofali kiełbaski. Wiem, co spotkało naszego gospodarza, więc złego słowa nie dam powiedzieć. Robi facet co może. Wyciągamy ładowarki z kontaktów i jedziemy po naszą amerykańską rodzinkę. Pora opuścić Galway, bo jak powiedziała Becky miasta są wszędzie, a takie widoki jak tu są tylko w Irlandii.

Jedziemy dziś na klify Moheru, najbardziej znaną atrakcję zachodniej Irlandii. Milion turystów co roku. Żeby się wydostać z Galway trzeba trochę przecierpieć na N67. Po drodze mijam zamek Dunguaire, gdzie organizowane są średniowieczne uczty, w cenie biletu jest średniowieczny strój, jedzenie i muzyka z epoki na żywo.  
 
Wcześniej widzieliśmy drogowskaz kierujący do Athenry. To takie małe miasteczko pełne ruin i zapisane w pamięci Irlandczyków w pieśni "Fields of Athenry". Pieśń opowiada o tęsknocie dziewczyny za jej chłopakiem, który miał pecha i go złapali kiedy zrywał z pola kolby kukurydzy. Wsadzili go za to do więzienia. Kiedyś zasiadłem na kawie z moją wycieczką właśnie w Athenry i puściłem im z YouTube film jak w Gdańsku na Euro 2012 Irlandia przegrywała z Hiszpanią. I mimo beznadziejnej sytuacji kibice z Irlandii śpiewali tę pieśń, żeby pokazać swoje wsparcie drużynie. Niepowtarzalne. 

Przejeżdżamy przez miasteczko Kinvara, w którym odbywają się co roku regaty szybkich żaglowców. Czerwone żagle kursowały między Connemarą i The Burren przewożąc torf i kamienie, bo po dwóch stronach zatoki Galway są zgoła odmienne warunki. Więcej o tym pisałem wcześniej. Na Connemarze pełnej torfu potrzebny był wapień, żeby wzbogacić ubogą glebę, z kolei po drugiej stronie wody na skalistym The Burrren ludzie potrzebowali torfu, żeby się ogrzać. 
 

W miasteczku Kinvara jest największy w kraju dach kryty strzechą. Pod tym dachem jest hotel i restauracja, The Merriman. Nigdy się tam nie zatrzymywałem, bo Kinvarra zawsze była na trasie i bardzo rzadko wieczorem. Strzecha ma swoje wymagania, co 7 lat trzeba ją zmienić. Byłem w takim miejscu, gdzie słomę na dach co siedem lat ściągają z Polski. 


Kinvara to angielska nazwa. Są dwa rodzaje tłumaczeń irlandzkich nazw. Jedna z nich to dźwiękonaśladowcze zachowanie pierwotnego brzmienia. Po irlandzku nazwa "Chinn Mhara" brzmi prawie jak Kinvara tylko że po angielsku to nic nie oznacza. Po irlandzku to "the head of the sea" czyli w wolnym tłumaczeniu "wioska położona na początku zatoki". Takich tłumaczeń na angielski jest większość. Cill Dara = Kildare. Dubh linn = Dublin. Gaillimh = Galway. Doire = Derry. Irlandzkie nazwy zawsze coś znaczą. Angielskie nie znaczą nic. Wyjątkiem są nieliczne nazwy jak na przykład Horse and Jockey - koń i jeździec. Tak, jest taka wioska w hrabstwie Tipperary jak się jedzie z Dublina do Cork. 

Irlandzkie nazwy większości miejsc nawiązywały do godnych uwagi cech krajobrazu, takich jak wzgórza, skały, doliny, jeziora, wyspy i porty. Z biegiem czasu coraz więcej miejsc dostawało nazwy na cześć obiektów stworzonych przez człowieka, takich jak kościoły, zamki i mosty. Człon "kill" wcale nie oznacza, że tu się zabija. Killarney, Kilkenny, Killorglin, Killary to bezpośrednie tłumaczenia irlandzkich nazw miejsc, gdzie zbudowano kościół. Podobnie "bally" oznacza miejsce, gdzie zbudowano most. Ballycastle, Ballybunion, Ballylongford i tak dalej. 

W Kinvarra jest płytka zatoka, więc podczas odpływu w ogóle nie widać wody, same glony z dna. W czasie przypływu ocean podchodzi pod sam zamek i jest wtedy pięknie. 

Wjeżdżamy na teren kamiennego pustkowia, aż dziwne, że to wciąż Irlandia. Nie da się tu za bardzo mieszkać, nie ma żadnej infrastruktury, same kamienie. Z jednej strony zatoka Galway, z drugiej wapienne góry. Po deszczu te wzgórza są czarne, w słońcu jasno szare.  

Wapień jest miękki i podatny na działanie czynników zewnętrznych. W tym rejonie można znaleźć zajęcie nawet jak pada deszcz. Wystarczy zejść pod ziemię. Są tu w okolicy dwie zacne jaskinie. Pierwsza to Aillwee Cave, która nigdy się nie kończy, każą wracać jak woda zalewa korytarz, natomiast nurkowie penetrują ją dalej, ktoś stąd nawet nie wypłynął. Druga jaskinia to Doolin Cave, gdzie dostajesz kask i zjeżdżasz windą kilkanaście metrów w dół, aby zobaczyć najdłuższy stalaktyt w historii kosmosu - 7,3 metra.        


Dziś nie planujemy jaskiń, bo mamy kolejny pogodny dzień. Przed nami kolejne krzyżowanie T-junction. W lewo albo w prawo. To kolejny znak czasu. Jak ostatnio tu byłem, to po prawej stronie była kawiarnia. W tym miejscu kawiarnia miała głęboki sens, bo "tea" czyta się jak "T", więc filiżanka herbaty na t-junction była jak kropka nad i. Przyjeżdżam tu po latach i co? Kebab!   



Mijamy Ballyvaughan, ostatnią wioskę przed kamienną pustynią. Był kiedyś taki angielski generał Oliver Cromwell, który nienawidził katolików. Namówił wtedy szwedzkiego króla Karola X Gustawa, żeby zrobić Polsce najazd nazwany potem potopem, a w Irlandii kazał wyciąć w pień niezliczone miasta i wioski. Jego mierniczy jak zobaczył The Burren to powiedział pamiętne słowa: "za mało drzew, żeby człowieka powiesić, za mało wody, żeby człowieka utopić, za mało ziemi, żeby człowieka pochować". Tu właśnie się znaleźliśmy. 

Struktura na powyższym zdjęciu to dolmen, inaczej zwany "portal tomb". Jego znaczenie nie jest do końca znane, przeważają domysły, że była to kiedyś brama do innego świata. Dolmeny znajdują się w wielu rejonach Irlandii. Na pionowo wkopanych w ziemię kamieniach leży inny kamień wieńczący strukturę. Tu na The Burren kamienie są płaskie, więc taki jest też Poulnabrone Dolmen. Pierwszego dnia wycieczki, kiedy z powodu awarii czujnika musiałem pominąć dwa punkty programu ominęliśmy Proleek Dolmen, który zbudowano z owalnych kamieni. Swego czasu zbierałem dolmeny moim aparatem, uwielbiałem je wyszukiwać najpierw w internecie lub w albumach fotograficznych, potem pytać miejscowych, w końcu tropić je w terenie. Ten akurat jest dobrze znany, oznakowany i mnóstwo ludzi tu się zatrzymuje. 

Moim zdaniem ludzie zbudowali dolmeny 3 tysiące lat przed naszą erą po to, żebyśmy teraz się zastanawiali po co oni to zrobili. The Burren to nie tylko skały jak na poniższym zdjęciu. W tych szczelinach panują ciekawe warunki, bo można tu znaleźć zarówno rośliny arktyczne jak i śródziemnomorskie. Burren jest największym w Irlandii siedliskiem motyli i storczyków.

Dolmen Poulnabrone jest najbardziej znanym kamieniem w okolicy. Jest tu nawet  parking dla autobusów jadących na klify Moher. Bardzo często widywałem tu ludzi sprzedających wisiorki, ręcznie robione kamienie ogham i inne pamiątki z The Burren.  


Ruszamy w stronę klifów Moher. Pogoda od samego początku wycieczki jest świetna, możemy poświęcić resztę dnia na najpopularniejsze w Irlandii klify. Można je zdobyć tradycyjnie, czyli zaparkować, kupić bilet i pójść betonową ścieżką zabezpieczoną w taki sposób, żeby nikt przez nieuwagę nie spadł 214 metrów w dół. Drugi sposób to mały statek, z którego można zobaczyć Mohery z dołu. I trzecia forma to spacer pieszo szczytem klifów, kilka kilometrów ścieżką bez żadnego zabezpieczenia i kamer, więc z odrobiną ryzyka. Bierzemy dziś wszystkie trzy warianty, jak zaplanowałem. 



Na początek wybieram statek. W drodze do portu mijamy główną ulicę Doolin, na którą później wrócimy, żeby coś zjeść. Dzwoniłem wcześniej, żeby się upewnić, że nie będziemy musieli długo czekać. Czas jest idealny, od razu wsiadamy na statek.

Port w Doolin zmienił się bardzo, odkąd tu zacząłem przyjeżdżać przybyło przede wszystkim parkingów i nabrzeże jest głębsze. Kiedyś to wszystko było trochę na dziko, dwie rywalizujące firmy biły się o klienta. Podczas odpływu trzeba było pontonem dopływać do statku i w biegu się przesiadać. Piękne czasy. Doolin to alternatywa dla Rossaveel Harbour po drugiej stronie zatoki, skąd od dawna kursują na Arany regularne duże promy, które nie odczuwają odpływów - porty w Rossaveel i na Inishmore są wystarczająco głębokie, aby pomieścić taki duży statek.



Ogon wieloryba widoczny na powyższym zdjęciu to wspomnienie wszystkich, którzy stracili życie w oceanie. Z Doolin wiąże się historia delfina płci żeńskiej, który nazywa się Dusty. Delfin ten mieszka w wodach sąsiadujących z Doolin i lubi witać statki wracające z Aranów. To jeden z dwóch delfinów samotników, które zaszczyciły swoją obecnością zachodnią Irlandię, o drugim napiszę wkrótce. 

Imię tego delfina butlonosego pochodzi od amerykańskiej piosenkarki Dusty Springfield. Zanim odeszła w 1999 roku odwiedziła Irlandię i tak się jej spodobały klify Moher, że napisała w swoim testamencie, że chce, aby jej prochy zostały rozsypane z klifów Moher. Następnego dnia po jej pogrzebie i rozsypaniu prochów w zatoce na dole klifów w Doolin pojawił się delfin. I tak zostało. Inkarnacja Dusty Springfield ma się dobrze. 


Ta historia ma ciąg dalszy. Kiedyś szukając swoich irlandzkich korzeni trafiłem do wioski Fanore opuszczonej w czasie Wielkiego Głodu - Famine. Spotkałem tam Holendra, który zamieszkał w przyczepie w pobliżu Doolin, bo zafascynował go delfin Dusty. Rzucił wszystko co tam miał w tej Holandii i zamieszkał w przyczepie niedaleko Doolin. Jan Ploeg pływa z Dusty w specjalnie przygotowanym kombinezonie. Pokazał mi wtedy swój monofin i pectoral - specjalne płetwy pozwalające mu dotrzymać towarzystwa delfinowi. Jan prowadzi swojego bloga jako Animan albo dustydolphinman, gdzie można zobaczyć co wyprawia z Dusty. Nauczył się wstrzymywać oddech na dłużej niż przeciętny człowiek. Spotkanie z nim opisałem tutaj

Tymczasem płyniemy, żeby zobaczyć Mohery z dołu. 





Ten ogrom naprawdę robi wrażenie. Klify mają ponad 200 metrów wysokości i to dobrze widać z poziomu oceanu. Nasz statek płynie do samego końca klifów, do cypla z wieżą z czasów napoleońskich. Nigdy się nie przydała, ale przynajmniej teraz można ją mieć na zdjęciach na dowód, że całe klify są nasze.  





Wracamy do portu w Doolin. Na nabrzeżu spotykam właściciela tych wszystkich statków, które płyną na Arany i na Mohery, Billa O"Briena. To jest niesamowite, on mnie pamięta. Przywoziłem mu tu do portu kiedyś naprawdę sporo pasażerów. Bill klepie się po kieszeniach, żeby mi zwrócić za bilet mój i mojej żony, ale kieszenie akurat ma puste, jego synowie i córki sprzedają bilety. Właśnie przypłynął kolejny statek. Bill od ponad 50 lat stoi na tym nabrzeżu, innego życia chyba nie zna. 


Pora na lunch, woda wzmaga apetyt. Jedziemy do pubu Gus O'Connor's na głównej ulicy Doolin. To najlepsze miejsce w tej okolicy. Na stolikach są karty dań, standardowe potrawy, nic wyszukanego, ale jakość potwierdzona od lat. Trzeba coś wybrać z karty, potem pójść do baru, zamówić, zapłacić i podać numer stolika. Tym razem znowu zamawiam skrzydełka a moja żona rybę z frytkami. Te rzeczy można tu jeść na okrągło. 




Powyższa wieża jest na okładce jednego z przewodników po Irlandii, znanej marki Pascal. Napisałem do nich, że błędnie ją opisali, źle nazwali i umieścili w nieistniejącej lokalizacji. Nie doczekałem się odpowiedzi. Ich przewodnik po Irlandii wyrzuciłem. Są lepsze. 

Pora na część drugą klifów Moher. Jedziemy na południowo-zachodni koniec klifów. Droga jest pełna autokarów, które jadą na oficjalny parking. Skręcam w prawo koło sklepu z kamieniami The Rock Shop, gdzie można kupić kamień nawet za 7 tys. euro i jadę w stronę oceanu nieoczywistą drogą, bo nieoznakowaną. 


Parkuję na znajomym wiejskim prywatnym parkingu, gdzie płacę €5 za postój i zabieram wszystkich na drugi koniec Moherów. Zostawiamy tam naszych Amerykanów, żeby w swoim tempie doszli do punktu centralnego, skąd ich zgarniemy. Jakieś 6 kilometrów szczytem klifów powinni zrobić w godzinę. 




W tym czasie penetrujemy zakątek, który widzieliśmy niedawno z dołu. Byłem tu już nieraz, nawet w magicznej godzinie. Na tym krańcu stoi wieża, którą widzieliśmy ze statku. To od jej nazwy klify tak się nazywają. To wieża Mhothair na cyplu Głowy Czarownicy. Nazwa nie ma nic wspólnego z popularnymi w pewnych kręgach nakryciami głowy.  






Z klifów Moher widać wyspy Aran. To niesamowite miejsce, niestety nie pokażę tego na zdjęciach, ponieważ tych wysp nie zwiedziliśmy. Kiedy rezerwowałem nasze noclegi w listopadzie 2022, to już nie było tam żadnych wolnych pokojów. Po pandemii rezerwacje schodziły na pniu. Na pociechę mam historię parowca MV Plassey, którego wrak widać przez lotnetkę na najbliższej z trzech wysp Aran, Inisheer. Wrak pojawił się w czołówce komediowego serialu Father Ted, polecam wszystkim, komu Irlandia jest bliska. 


Wracamy do samochodu, mniej więcej wyliczyłem kiedy spotkamy się z naszą amerykańską rodziną. Po drodze zatrzymujemy się w Rock Shop na kawę. 



Dojeżdzam na główny parking klifów Moher. Pora na trzeci sposób zdobycia Moherów, czyli najbardziej oczywisty. Parkowałem tu już dziesiątki razy. Byłem na liście kierowców, którzy nie płacą za parking, bo przywożą turystów. Kilka razy nawet dostałem obiad. Teraz to inna historia, minęło tyle lat, nie ma mnie na żadnej liście. Nasi Amerykanie idą klifami w naszą stronę, więc nikt ich nie skasuje, moja żona jest tu pierwszy raz, a ja powinienem mieć darmowy bilet, bo przywiozłem ludzi. Bilet na Mohery kosztuje teraz €12. Postanawiam, że kupię bilet tylko sobie. Podjeżdżam do okienka, kupuję jeden bilet, pani z okienka widzi tylko mnie, bo moja żona zerka na mnie spod deski rozdzielczej. Nie mam w tym przypadku wyrzutów sumienia. Turyści są na Moherach łupieni na potęgę. Ponad milion turystów przyjeżdża na Klify Moheru co roku, zostawiają tu co najmniej 12 milionów euro, a tutejsze kino tzw. 3D nic nie zmieniło się przez 15 lat. Katastrofa, nie polecam.

Klify Moheru są za darmo, płaci się tylko za Visitor Center, tak jak na Grobli Gigantów z drugiego dnia naszej wycieczki. €12 za toaletę to przesada. Wracają nasi Amerykanie, na moim bilecie wszyscy idziemy na siku i po pamiątki. Ruszamy dalej. Największa atrakcja zachodniej Irlandii zdobyta na wszystkie możliwe sposoby.



Nasz kolejny przystanek to Lahinch, miejsce znane z długiej plaży i mobilnych szkółek surferskich. Możesz przyjechać z samymi chęciami i odrobiną gotówki i od razu zrobią z ciebie mistrza fal. Jakieś 10 lat temu do Lahinch doszedł sztorm. Jak póżniej tam przyjechałem to zobaczyłem zdewastowany mur i ciężkie betonowe płyty leżące w połowie parkingu. To była moc. Parkuję przy oceanie na szybkie lody i jedziemy dalej. 


Lahinch jest poza tym areną bitwy o nazwę wioski. Władze uważają, że to miejsce nazywa się Lehinch. Mieszkańcy są odmiennego zdania, w końcu wiedzą lepiej, gdzie mieszkają. Tabliczki są przemalowywane, jak w Derry, tylko, że tu nie ma żadnego powodu, żeby się kłócić o nazwę. Chodzi tylko o jedną literę. 


Pora zmierzać na nocleg. Do zachodu słońca jeszcze kilka godzin ale mamy zamiar ten zachód spędzić nad oceanem. Mamy pełne kosze piknikowe. Dziś jest Bank Holiday i wszystkie knajpy w okolicy postanowiły się pozamykać. Na nocleg wybrałem dom na wyspie na rzece Shannon. Wyjeżdżamy z Lahinch, mijamy peleton kolarzy, którzy właśnie zjechali z promu i dojeżdżamy do dawnej elektrowni, która właśnie przestała działać. Chyba ze dwa dni temu zamknięto fabrykę brykietów torfowych Bord na Mona, produkującej wygodny w użyciu opał od 60 lat. Zdecydowano, że ta produkcja niszczy środowisko i jest generalnie szkodliwa. 



Na wyspie Achill pokazywałem smugi wykopanego maszynami torfu. Tu w Irlandii było to zawsze podstawowe źródło energii. Doszli w końcu do wniosku, że palenie torfem w elektrowniach może się źle skończyć i przeszli na energię wiatrową. Takie wiatraki postawione wokół dawnej elektrowni robią piękną kontynuację. Za jakiś czas te kominy znikną zarówno po jednej stronie Shannon jak i po drugiej. Wieje tu wzorowo, prąd z wiatru się elegancko produkuje i niczego nie trzeba palić.

Dojeżdżamy do promu "Ferry to Kerry". To największy statek przewożący samochody w Irlandii. Rzeka Shannon jest tu szeroka, przeprawa promem oszczędza kilka godzin, bo najbliższy most jest w Limerick. Od nazwy Limerick wzięła się drobna forma literacka zwana limerykiem.   

Pewien człowiek zwany Pendragonem
Zjawił się w Killimer, aby popłynąć promem.
Na tę wycieczkę sam zrobił plan
Na pokładzie miał pięć pięknych dam 
Jednak zostawił je tam, żeby nad Shannon polatać dronem.
 

Na parkingu przed promem jesteśmy na czas, jednak okazuje się, że musimy zaczekać dodatkowe pół godziny na następny prom. W sezonie letnim promy kursują co pół godziny, więc zazwyczaj łatwo się wpasować, tu nam zrobili opóźnienie, ale i tak na zachód słońca zdążymy. Po drugiej stronie rzeki widać kolejne kominy, które też już nie działają i kiedyś pewnie zostaną zburzone. Czekamy na prom, dla zabicia czasu możemy poszwendać się po sklepie z pamiątkami i zjeść ciastko.



Przeprawa przez Shannon trwa niecałe pół godziny. Na promie jest mały i drogi sklepik i inne udogodnienia. Po drugiej stronie mamy znowu przypływ, woda wypełnia zatokę i wygląda to bardzo dobrze. Najczęściej w tej zatoce widziałem same glony, kiedy woda się cofnęła. Jesteśmy kilkadziesiąt kilometrów od ujścia Shannon do Atlantyku, ale jak w oceanie jest odpływ, to widać to też tutaj, chociaż jesteśmy w głębi lądu. Na fizyce nazywało się to naczynia połączone. 


Od Tarbert, gdzie wylądowaliśmy do naszego noclegu jest jakieś 15 minut. Nie znałem wcześniej tego miejsca, ale znalazłem je, poczytałem komentarze na Trip Advisor i mi się spodobało, więc zarezerwowałem je dla nas wszystkich. Na wyspę Carrig wjeżdżamy po grobli. Jedziemy po ruszającym się moście i mamy tu zostać na noc. Bardzo nam się to podoba.   




Garret i Patricia są tak wspaniałymi gospodarzami, że zapamiętaliśmy ich najbardziej z całej wycieczki i nawet wysłaliśmy do nich pocztówkę z Polski. Ich dom położony na maleńkiej wyspie na rzece Shannon jest wygodny, czysty i przytulny. Z okna naszego pokoju widać zamek, na który zaraz po śniadaniu pojedziemy.  


Po godzinnym odpoczynku i zmianie odzieży spotykamy się przy vanie z naszymi koszami piknikowymi i kocami pożyczonymi od Garreta i Patricii. Jedziemy na kolację na plaży przy zachodzącym słońcu. Nasi gospodarze proponowali nam kolację u nich, ale wybraliśmy coś ekstra. Wracamy groblą na stały ląd aby po 20 minutach wylądować znowu nad Atlantykiem.




Wcześniej w sklepie, kiedy powstał pomysł kolacji na plaży zastanawialiśmy się co nasi Amerykanie wybiorą na piknik, co my powinniśmy wybrać. W efekcie zakupy te zapewniły nam full wypas na plaży i mnóstwo podjadania pozostałości przez dwa kolejne dni. 



Kolacja przy zachodzącym słońcu bez zarezerwowanego stolika w Bank Holiday na pewno zostanie na naszych kartach pamięci. Już po zmroku dojeżdżamy groblą do naszego domu na wyspie i idziemy spać. To był kolejny dobry i słoneczny dzień. 





4 komentarze:

  1. O tak, to był dobry i słoneczny dzień!
    Na drugim zdjęciu z Billem O"Briena przypominasz mi Jacka Nicholsona :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Po raz kolejny nie wiem od czego zacząć, więc zacznę od Galway, bo jakoś najbardziej przypadłomi do gustu i zajęło miejsce w moim sercu. Lubiłam zimnymi popołudniami siedzieć na kamieniach i wpatrywać się w ocean. Kinvarra również mi się bardzo spodobała i byłam tam kilka razy, jest tam sklepik, w którym można kupić hand made kosmetyki i piłam tam kiedyś przemarznięta czekoladę z piankami ;-)

    Odnoszę wrażenie, że na klifach Moheru robi się przyjemnie około godziny 15-16, jak już wszyscy turyści się rozjeżdżają i panuje tam dziwny spokój. Można mówić, że to miejsce komercyjne, ale na mnie jak pierwszy raz na nie pojechałam zrobiły ogromne wrażenie!

    Ciekawa jestem czy zawitacie w okolice Bunratty Castle. Miłe B&B to jest serce wyspy. Nie sądzisz, że tylko B&B prowadzone przez miłych staruszków są takie cosy i urocze? Młodsze pokolenia mają już zupełnie inne podejście...

    Piękna przeprawa przez rzekę Shannon i zachód słońca. Zapewniłeś rodzince z Ameryki naprawdę super atrakcje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się, im mniej ludzi na klifach tym bardziej uroczo. Najlepiej zostać do zachodu słońca i wrócić do B&B, które jest blisko. W Bunratty nie byliśmy, to jest bardziej w drodze powrotnej a my byliśmy dopiero w połowie.

      Usuń

O CZYM JEST TEN BLOG

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...