Wyruszyliśmy z Dublina w sobotę rano. Plan zakładał zobaczenie kilku zacnych miejsc, załapanie się na zachód słońca nad oceanem i nocleg w dużym wygodnym domu przy plaży. Rano następnego dnia mieliśmy wsiąść na KUTER na SKELLIG MICHAEL. Póki co pogoda była taka, że najlepiej wychodziły zdjęcia czarno-białe.
Małe centrum dowodzenia było ładowane przez gniazdo zapalniczki w naszym vanie. Wszystkie te komórki, dżipiesy, kamerka nagrywająca trasę działały bez zarzutu. Było to niezłe wężowisko w wesołym autobusie.
Droga prowadziła najpierw autostradą, potem przez urokliwe miasteczka, a w końcu przez tereny bezludne porośnięte owcami.
Po zjechaniu z Gap of Dunloe kupiliśmy dwa worki drewna na NIECZYNNEJ stacji benzynowej i dotarliśmy do Atlantyku. W drodze na nocleg dokładnie o godzinie 21.20 na prośbę Thorgala zatrzymałem się na poboczu. Chwila oczekiwania na szparę w chmurach i oto po całym dniu chmur i czarno-białych zdjęć dostajemy zachód słońca w oceanie. W ciągu kilku minut wydarzyło się naprawdę wiele. Wspaniale było słuchać tej ciszy, kiedy każdy z nas stał osobno i patrzył na zniżającą się kulę. To było TO!
Kilka minut później powitanie z naszą gospodynią Agnes O'Sullivan, zjazd do zatoki Kells i wielka uczta w wielkim domu. Drewno spaliliśmy w kominku bo okazało się że plaża w Kells Bay jest w remoncie :)
Rano o 7.30 dzwoni do mnie szyper.
- Jesteście tu?
- Tak, pół godziny od Portmagee
- To dobrze, o 10.00 płyniemy, jest pogoda.
A więc PŁYNIEMY! Na kutrze dowiadujemy się, że pogoda nie pozwalała na rejsy na Skelligi przez sześć ostatnich dni. No, mamy bardzo dużo szczęścia!
Skellig Michael leży 12 km od lądu. Nasz kuter zbliża się do betonowego nabrzeża. Fala jest mała, każdy musi się chwycić drabinki i wejść na wyspę. Wspaniałe uczucie - pół dnia jazdy z Dublina, niepewna pogoda, kuter rybacki i oto jesteśmy na Wielkim Skelligu. Teraz tylko prawie 700 kamiennych schodków w górę aby zobaczyć średniowieczne opactwo oraz odległą Irlandię.
Mnisi, którzy założyli tu klasztor w VII wieku szukali bardzo odosobnionego miejsca i kiedy tak stoję pomiędzy kamiennymi krzyżami to myślę sobie, że wybrali bardzo dobrze. Ich mały cmentarz jest rzeźbiony przez wiatr i deszcz od ponad 1400 lat.
O historii kamiennych uli i opactwa na Skellig Michael nie będę się rozpisywał. Na szczęśliwców, którym udało się dostać na Skellig Michael czeka przewodnik z OPW, który obrazowo opowiada o spartańskich warunkach, w których żyli mnisi. Przewodnik jest tu świetnym rozwiązaniem, bo w czasie kiedy turyści ze wszystkich kutrów słuchają tych historii - można pospacerować po opactwie i nikt nie włazi w obiektyw.
Wszystkie kamienne "ule" w których mieszkali mnisi wybudowano z samych kamieni, bez żadnej zaprawy. Podobną metodą zbudowano mury i schody prowadzące na szczyt.
Wyspy Skellig to głównie stromizny i klify, malownicze okoliczności do robienia pamiątkowych zdjęć.
Po wcześniejszym obejrzeniu zdjęć w necie można być nieco rozczarowanym. W trosce o bezpieczeństwo zwiedzających niektóre ścieżki są zamknięte. Mimo to idziemy z Thorgalem kawałek dalej ale okazuje się, że robi się naprawdę stromo i groźnie. Potrzeba dużej wiary, żeby iść dalej tymi schodkami. Wracamy aby tu wrócić z lepszym wyposażeniem.
Kamienne chaty stanowią niezłe schronienie przed deszczem. Przewodnicy z OPW, którzy tu przyjeżdżają na dwutygodniowe zmiany mieszkają w blaszanych barakach.
Skellig Michael jest wpisany na listę UNESCO ze względu na zabytki, ale oprócz tego jest to miejsce, które upodobały sobie ptaki. Maskonury czyli puffiny gniazdują tu tylko przez kilka tygodni w roku. Spotkać je jest bardzo łatwo.
Okazji do robienia zdjęć miejscowym ptakom nie brakuje.
Po dwóch i pół godzinie schodzimy na dół, gdzie czeka już nasz szyper. Podczas gdy zwiedzaliśmy wyspę, nasz kuter bujał się na falach, załoga odpoczywała, jadła kanapki i cieszyła się, że wreszcie wpadł im jakiś pieniądz. Bilet na kuter kosztował nas 50 euro od głowy, ale dla nich to pierwszy dzień pracy od tygodnia. W drodze powrotnej na stały ląd popłyniemy obok małego Skelliga czyli wyspy Little Skellig.
Z bliska widać, że wyspa jest całkiem spora. W całości zasiedlona przez ptaki i - przepraszam bardzo - obsrana na biało i nieźle śmierdząca.
Do Portmagee docieramy po ponad godzinie bujania kutrem. Powrót jest długi, wszyscy jesteśmy zmęczeni, kamienne schody do średniowiecza, emocje, fale, spaliny diesla, słońce, wiatr i słona woda na twarzach... Po zejściu z kutra idziemy do pierwszego pubu na solidny posił i pakujemy się do vana. Przed nami 4,5 godziny jazdy do Dublina. Oj, warto było. Dziękuję Wam, takiej wyprawy się nie zapomina. Kolejne wyprawy przed nami.
Tak, chcę. Tylko jak i kiedy...
OdpowiedzUsuńwspaniały wypad, miejsca, widoki i ekipa, dzięki wszystkim i do nastepnego razu!
OdpowiedzUsuń:)
zazdroszcze !!!
OdpowiedzUsuńZakręciło mi się w głowie przez Twoje zdjęcia. Cieszę się, że dotarłeś na wyspę i szczęśliwie z niej wróciłeś. Fascynujące miejsce, w takim odosobnieniu chyba człowiekowi bliżej do Boga. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńZachósd Słońca zapiera dech w piersiach... Owieczki i puffiny bardzo urokliwe...
OdpowiedzUsuńAleż Ci tych wypraw zazdroszczę! :)
Witaj :)
OdpowiedzUsuńCiekawa foto- relacja ;)
Czekam na e-mail, co u Ciebie nowego słychać :)
Pozdrawiam mile na udany tydzień :)
...:-)
OdpowiedzUsuńSUPER sprawa TYLKO pogoda musi byc a Tak pozatym jak TAM sie dostać
OdpowiedzUsuń