poniedziałek, 31 marca 2014

Dublin - miasto artystów, poetów, pisarzy, buntowników, polityków...

Przekierowane z bloga Ewy, która w ekspresowym tempie zwiedziła Dublin z Pendragon Tours, czyli ze mną :)

Dublin - miasto artystów, poetów, pisarzy, buntowników, polityków...






wtorek, 25 marca 2014

12 dni w benedyktyńskim klasztorze

Spędziłem 12 dni w zakonie benedyktynów. Nigdy wcześniej o tym nie myślałem, ale okoliczności i niesamowita energia płynąca z opactwa Silverstream sprawiła, że to miejsce przyciągnęło mnie samo. Przeor Mark Kirby powitał mnie bardzo ciepło i przyjął pod swój dach. Dostałem jeden z pokoi gościnnych z łazienką. Rozpakowałem walizkę i poszedłem na dół przywitać się ze wszystkimi czterema na czarno ubranymi zakonnikami.




Historia opactwa Silverstream zaczęła się dwa lata temu, kiedy dwaj amerykańscy benedyktyni Dom Mark Kirby i Dom Benedict Andersen przenieśli się z Oklahomy do Irlandii, która w średniowieczu była miejscem wypełnionym klasztorami. Do dziś jest w tym małym kraju ponad 1000 (TYSIĄC) ruin monastycznych klasztorów założonych w okresie od V do XV wieku. Benedyktyni u których mieszkałem żyją według oryginalnej reguły zakonnej, którą stworzył św. Benedykt (żył w VI wieku). O przenosinach informował dwa lata temu Sławek.




Właśnie to mnie w opactwie urzekło, kiedy tam za pierwszym razem przyjechałem na zaproszenie Filipa. Czysta forma wczesnego średniowiecza w zasięgu ręki. Ja z Kościołem rozstałem się jakiś czas temu, jak pewnie wielu. Kościół dla mnie zupełnie stracił swój autorytet. To co przeżyłem w opactwie Silverstream było zupełnie nieoczekiwanym i bogatym doświadczeniem. Uważni czytelnicy mojego bloga na pewno wiedzą, że wczesne średniowiecze w Irlandii jest w bliskim kręgu moich zainteresowań. Zwiedzając średniowieczne ruiny zawsze wyobrażam sobie jak to mogło wyglądać w okresie ich świetności. W klasztorze Silverstream uzupełniłem swoją wiedzę i w towarzystwie tradycyjnych benedyktynów poczułem TO, czego mi od dawna w Kościele brakowało. 




Spędziłem 12 dni pośród tradycyjnych średniowiecznych mnichów, których mottem wciąż jest "módl się i pracuj". To proste określenie definiuje ich postawę wobec Boga i świata. Benedyktyni ślubują stałość, posłuszeństwo i ubóstwo. Stanowią rodzinę, która utrzymuje się wyłącznie z datków. We czterech muszą ogarnąć wszystkie obowiązki, które wiążą się z codziennym życiem - sami remontują stare opactwo, gotują, zmywają, witają gości herbatą i ciastem i od rana do wieczora modlą się po łacinie, tak jak ongiś bywało. Dzięki roztropności przeora Marka w opactwie panuje porządek.




Dzień w klasztorze zaczyna się o godzinie 5.05 od modlitwy zwanej matins. Msza św. odprawiana jest według klasycznego rytu rzymskiego czyli twarzą do ołtarza a tyłem do wiernych, po łacinie. Każdy dzień kończy się na spędzaniu razem czasu na rozmowach przy kominku, potem jest kompleta około 20.00. Po tej ostatniej modlitwie w klasztorze zapada Wielka Cisza, nie wolno się odzywać. Gdyby się paliło, to co najwyżej można szeptem powiedzieć "PALI SIĘ". Każdy dzień wypełniony jest modlitwami, pracą i czytaniem pism św. Benedyktyna oraz książek o życiu średniowiecznych mnichów wydanych jakieś 100 lat temu. 




W opactwie jest kilka dzwonów, każdy wzywa na inną okazję. Dźwięku dzwonu ogłaszającego posiłek nie słychać w pokojach gościnnych więc brat Finnian wychodzi przed bramę klasztoru i zaczyna dzwonić pod moim oknem. Zbiegam na sam dół do refektarza, gdzie wszyscy już czekają stojąc za swoimi krzesłami. Przeor Mark zaczyna modlitwę: "Benedictine...". Otwieram małą książeczkę i szukam tych gregoriańskich zaśpiewów po łacinie, próbuję odpowiadać. Na stoliku z kółkami stoją misy z gorącym posiłkiem przygotowanym przez samego przeora. Dom Mark podchodzi pierwszy, nakłada sobie na talerz, nalewa do szklanki wino i kiwa na mnie głową. Jestem gościem, więc teraz moja kolej. Po mnie Dom Benedict i brat Finnian. Brat Elizjah siada do małego stolika obok i zaczyna czytać, zje na samym końcu. Posiłek upływa w milczeniu, słuchamy kolejnego rozdziału. Na koniec modlitwa i pora na zmywanie naczyń. Brat Finnian to jedyny Irlandczyk w opactwie. Ramię w ramię sprzątamy po kolacji, zakonnik opowiada mi swoją historię, a potem odkrywamy, że obaj jesteśmy fanami serialu "Father Ted". Benedyktyn sypiący z rękawa tekstami z tej komedii zostanie mi w pamięci na długo. Kto jest w temacie to wie o co chodzi :)




Irlandzkie klasztory były pierwszymi zaczątkami miast w Irlandii. To było niesamowite obserwować jak to wciąż działa. Do Silverstream zaczęli przybywać okoliczni mieszkańcy. Wieść o średniowiecznym klasztorze w hrabstwie Meath rozeszła się szeroko po okolicy i po świecie. Do monasteru zaczęli przybywać ludzie. Jedni aby porozmawiać, inni z jedzeniem, kolejni z ofertą pomocy w remoncie opactwa. Spotkałem ludzi, którzy chcą się osiedlić w pobliżu klasztoru, słyszałem o nowych kandydatach na zakonników z różnych stron świata, brałem udział w ceremonii Arka, który jako ojciec swojej rodziny postanowił dołączyć do grona oblatów czyli świeckich benedyktynów.  




Klasztor Silverstream leży na uboczu, obok Srebrnego Strumienia. Trafiając tam spotkacie mnichów, którzy jako zakonna rodzina żyją z pokorą według tylko jednej Reguły z VI wieku. Pytam brata Finniana czy nie tęskni za swoją rodziną, która jest przecież kilkadziesiąt kilometrów stąd. Odpowiada, że nie, że jego rodzina jest przecież tu. On dokonał wyboru. 12 dni, które spędziłem w lutym wśród benedyktynów pomogło mi podjąć najważniejszą decyzję w życiu. Na pewno będę tam wracał. 




Klasztor musi być samowystarczalny, co oznacza że utrzymuje się z tego co dostanie od ludzi. Zainteresowanych odsyłam na stronę Silverstream. Niedawno Ojciec Przeor udzielił wywiadu w irlandzkim radiu Newstalk. Dzięki temu wywiadowi w tydzień zebrano ponad 116 tysięcy euro! Warto posłuchać.




Jedyną istotą płci żeńskiej w męskim klasztorze jest Hilda, która również przyleciała z Oklahomy Aerlingusem. Imię otrzymała po św. Hildzie z Whitby, oczywiście benedyktynce. 
















sobota, 22 marca 2014

Wschód słońca w starym grobowcu

Grobowce korytarzowe są jedną z największych zagadek Irlandii. 21 marca zaczęła się astronomiczna wiosna. Właśnie na tę okazję 5000 lat temu zbudowano na wielu wzgórzach te budowle. Zrobili to
niepiśmienni ludzie, którzy mieszkali w szałasach i grotach skalnych i nie znali koła ani metalu. Ale w jakiś sposób opanowali wiedzę astronomiczną pozwalającą im wytyczyć linię wschodzącego słońca w momencie zrównania dnia z nocą. Ten fenomen fascynuje wiele osób, którzy licznie około szóstej rano zaczęli się wspinać na wzgórze Loughcrew. 



Wschodzące słońce na czystym horyzoncie nie pojawia się w Irlandii zbyt często. Precyzyjne zbudowanie grobowca wymagało wielu lat obserwacji nieba. Po krótkiej wspinaczce jesteśmy na szczycie. Wszyscy patrzą w stronę horyzontu. Czy wstanie słońce i zobaczymy jak jego promienie wpełzają do ciasnego korytarza we wnętrzu kamiennego grobowca, czy też chmury nie ustąpią i będą nici z przedstawienia? Prehistoryczna loteria.



Do wejścia do grobowca ustawiła się kolejka. Jeśli słońce wygra z chmurami to będzie oświetlało wnętrze grobowca przez niecałą godzinę. To jest to neolityczne przedstawienie, na które wszyscy liczą. Loughcrew zbudowano na długo przed piramidami.



We wnętrzu grobowca jest jeszcze ciemno. W świetle latarek oglądamy rysunki wyryte w kamieniu, starsze od hieroglifów w egipskich piramidach. Dookoła nas na ścianach grobowca widać symbole słońca. Przewodnik z OPW tłumaczy przy pomocy latarki co nas czeka, o ile słońce się pojawi na bezchmurnym niebie.



Wszyscy są w pełnej gotowości. Fotografy na statywach. Jest dobrze.



Druidzi walą w bębny i czarują chmury i mgły.



Jest godzina 6.26. Słońce wstaje znad horyzontu. Niebo robi się prawie czyste. Od dziś dzień będzie się wydłużał. UDAŁO SIĘ!



Wschodzące słońce wdziera się do korytarza starego grobowca i zabiera dusze zmarłych do celtyckiego nieba. Siedzimy wewnątrz góry na końcu wąskiego korytarza, widać teraz wszystko bez latarek, rysunki wyryte w kamieniu, kamienne sklepienie i łzy ludzi, którzy przyjechali to zobaczyć na własne oczy. Mieli szczęście! Wszystko jest oświetlone ciepłym pomarańczowym światłem.



Za nami kolejka, a słońce coraz wyżej się wznosi. Pora wychodzić i zwolnić miejsce następnym. W grobowcu mieści się 5 tylko osób.



Słoneczne symbole wyryte w kamieniu są widoczne tylko przez chwilę. Neolityczne rysunki słońca po kolei kryją się w cieniu. Promienie wstającego słońca idą coraz bardziej w górę i ciepłe słoneczne światło powoli znika.  



Koniec przedstawienia. Słońce jest już dwa palce nad horyzontem a w neolitycznym grobowcu zapadła znowu ciemność. Wnętrze można znowu oglądać tylko przy świetle latarek. Dni zaczęły się właśnie wydłużać. I skąd oni to wiedzieli 5000 lat temu?



Często w dniach wiosennej i jesiennej równonocy są chmury, pada deszcz albo wisi mgła. Ile lat obserwacji było potrzebnych, żebyśmy to dziś mogli podziwiać... Kolejny wschód słońca w tym starym grobowcu będzie 21 września. Na wycieczkę zapraszam na mojej stronie firmowej Pendragon Tours.  





W materiale użyłem kilka zdjęć z aparatu Poldka - dzięki.

środa, 19 marca 2014

Kamienny fort Dunbeg

Około 4 godzin jazdy z Dublina na południowy zachód, na półwyspie Dingle, po lewej stronie drogi znajduje się mały niepozorny znak informujący o kamiennym forcie. Zamek z epoki brązu znajduje się na cyplu chronionym od morza niedostępnym klifem. 




Tego typu budowle powstawały w okresie, kiedy ludzie nauczyli się wyrabiać narzędzia z metalu. Jedne służyły im do walki i polowań, inne do przycinania kamieni, których jak wiadomo w Irlandii jest mnóstwo.  




W małej budce kupuję bilet i dostaję ulotkę. Fort leży na prywatnym terenie, więc prawa do sprzedaży wejściówek ma rodzina Fahan. Generalną opiekę nad dziedzictwem kulturowym Irlandii sprawuje jednak rządowa agencja OPW.  





Fort liczy ponad 2500 lat i został zbudowany bez użycia zaprawy. Klif z jednej strony i podwójny kamienny mur miał chronić wtedy jakąś ważną rodzinę. Irlandczycy w tamtych czasach nie pisali, więc co tam się działo, można sobie tylko wyobrażać. 





Podobne kamienne forty rozsiane są po całej Irlandii, na Orkneyach, na Wyspie Man i w Kornwalii. Kilka podobnych irlandzkich fortów opisałem i pokazałem wcześniej:

Fort Dun Dubhchathair na wyspach Aran

Fort Cahergal w hrabstwie Kerry


poniedziałek, 17 marca 2014

Święto Narodowe

Dzień, w którym nawet przyjezdni czują się Irlandczykami.



Paradom z okazji dnia Św. Patryka poświęciłem wcześniejsze wpisy:

środa, 12 marca 2014

Latarnia morska w Baltimore

Gdyby biblijna żona Lota miała wyjechać z Irlandii na zachód i obejrzałaby się za siebie to zostałaby zamieniona w wielki biały słup koło Baltimore w zachodnim Cork. Ten wielki biały znak postawiony jako ostrzeżenie dla marynarzy zwą tu właśnie "Lot's wife" (Żona Lota).



"Baltimore Beacon" jest jednym z najbardziej charakterystycznych widoczków w irlandzkim Baltimore. Przy dobrej widoczności można zobaczyć Baltimore w USA za oceanem. Ale jak mówią miejscowi - do tego trzeba wcześniej sporo wypić a potem wysoko podskoczyć :)



Smukły biały marker zbudowali Anglicy w XIX wieku. Na klifowym brzegu zamiast latarni morskiej stanął jeden ze słupów wczesnego ostrzegania, widoczny niestety tylko przy dobrej widoczności.



Ładnych widoków jest tu w Baltimore więcej.











Na więcej widoków zapraszam na wycieczki ze mną i z Pendragon Tours.

O innym ciekawym nadmorskim markerze z południowej Irlandii przeczytacie tu: Metalowy Człowiek z Tramore.

poniedziałek, 10 marca 2014

Spotkanie z Pendragonem

Kiedy blisko 7 lat temu zakładałem bloga o Irlandii i wybrałem sobie pseudonim Pendragon nie wiedziałem o tym, że istnieje zespół o tej nazwie. Dopiero całkiem niedawno zostałem uświadomiony przez M. Od razu wpadłem w ich muzykę. Zespół Pendragon istnieje od 1978 roku i gra rocka progresywnego. Twórcami zespołu są Clive Nolan i Nick Barrett. Niedawno od M. dowiedziałem się, że Clive Nolan będzie miał koncert w Anglii i postanowiliśmy, że tam pojedziemy na weekend. Weszliśmy na prom w Dublinie i ruszyliśmy w stronę wschodzącego słońca.





Piękne widoki na dubliński port z 11 piętra promu Ulysses szybko ustąpiły falom, deszczom i mgłom. Rejs do Hollyhead trwał 3,5 godziny, potem wynajęty samochód i kolejne 3 godziny przez góry Snowdonia w Walii i wreszcie hotel w Rotherham. Spacerek do Montgomery Hall i wszystko staje się jasne.

Okazuje się, że to rozdanie nagród Classic Rock Society. Odbieramy bilety i trafiamy wprost na Clive Nolana. Przedstawiamy mu się i zaczynamy rozmawiać. Za chwilę pojawia się Nick Barrett. Obaj są rozbawieni, że irlandzki Pendragon przyjechał tu by poznać prawdziwego Pendragona. Clive mówi nam w sekrecie, że jesteśmy jednymi z nielicznych, którzy przybyli tu po muzykę. Reszta przyjechała po to, by sprawdzić kto jest nominowany a kto dostał statuetkę. Anielskie Classic Rock Society rozdaje nagrody, które wręcza Fish z Marillion. Gdybym nie wiedział, że to on, to w życiu bym go nie poznał.



Jedną z nagród za całokształt dostaje Steve Hackett z Genesis. Mamy okazję porozmawiać i z jednym i z drugim. Fish jest ode mnie sporo wyższy, Hackett sporo niższy i ciągle ma coś do załatwienia na parkingu.



Impreza jest zaiste kameralna. Około 300 osób, po rozdaniu nagród zostaje połowa. Zaczyna się rock opera, na którą specjalnie przyjechaliśmy z Dublina.





W przerwie rozmawiamy z Magdą, która jest związana z panem Pendragonem. Dziś sprzedaje koszulki i płyty, a zazwyczaj pilnuje biznesu Nolana.






Główną wokalistką w przedstawieniu jest Agnieszka Świta. Po dwóch godzinach muzyki dopadamy ją w barze i wciągamy do rozmowy.



Rock opera, którą z wielką przyjemnością obejrzeliśmy i wysłuchaliśmy opowiada o Alchemiku, który znalazł sposób na nieśmiertelność. Jeśli kogoś zainteresowała ta historia to polecam posłuchanie Alchemy lub któregoś z utworów zespołu Pendragon. Na przykład tego.



sobota, 8 marca 2014

Zachód słońca na klifach Moher

Zachód słońca w ostatnim dniu lutego wypada w Dublinie o godzinie 18.01. Na zachodnim wybrzeżu Irlandii słońce chowa się do oceanu 11 minut później. Przyjeżdżam godzinę wcześniej.



Wiatr - jak to zazwyczaj w Irlandii - wieje z zachodu, więc zgodnie z planem wycieczki z Pendragon Tours chmury zostają przegonione nad resztę Irlandii a my zasiadamy z kawą z termosu na Moherowych klifach pod bezchmurnym niebem.



Kolejne chmury z zachodu już się szykują do kolejnego zajęcia nieba, ale łaskawie pozwalają nam na delektowanie się widokiem pomarańczowej kuli zniżającej się do bezmiaru oceanu. Zachodzące słońce oświetla klify i mgiełkę wody rozbijanej przez fale o skały.





O tej porze centrum turystyczne ukryte wewnątrz wzgórza jest już zamknięte. Nie ma żadnego autokaru na parkingu, żadnych muzykantów, nikt nie sprzedaje biletów. Jest naturalnie, dziko i pusto. Słychać tylko szum wiatru, krzyk ptaków i szum fal rozbijających się o klify 200 metrów niżej.  



Do linii horyzontu pozostaje jeszcze tylko grubość jednego palca. Słońce ostatecznie chowa się za chmurami, jednak kolejny zachód słońca uznajemy za udany.

O CZYM JEST TEN BLOG

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...