wtorek, 30 marca 2010

Proleek - mój pierwszy dolmen

Nie miałem do tej pory okazji obejrzeć z bliska dolmenu, bo w mojej okolicy nie ma żadnego. Wczoraj skorzystałem z ładnej pogody i skoczyłem do sąsiedniego hrabstwa, niedaleko Dundalk. Wyszukałem w necie wskazówki jak tam trafić i bardzo się one przydały. Przejeżdżając w pobliżu nie ma szans, żeby Proleek Dolmen tak po prostu znaleźć, ostatni znak informacyjny jest około 2 km wcześniej, potem trzeba skręcić na teren Ballymascanlan House Hotel, zastawić samochód na parkingu, minąć hotel i budynki gospodarcze na jego tyłach i podążyć ścieżką pomiędzy polami golfowymi.

 

Po 15 minunach uważania, żeby nie oberwać piłką golfową widać wreszcie na skraju pola kamienny grzyb.

 

Dolmeny datuje się na ok. 5000 lat wstecz, dolmen to najczęściej olbrzymi głaz spoczywający na 2-3 innych kamieniach ustawionych pionowo. Podobno tworzyły one kiedyś wejście do grobowca korytarzowego, kopca takiego jak Newgrange czy Fourknocks, tyle że kopce się dawno zapadły i zostały właśnie tylko owe zagadkowe dolmeny.

 

Kamienie na szczycie zostały wrzucone przez oglądających, jakiś zwyczaj mówi o rychłym ślubie (w ciągu najbliższego roku), jeżeli taki wrzucony na górę kamień tam zostanie. Czasem podczas wywróżenia sobie rychłego małżeństwa zlatuje z góry inny kamień, może w ten sposób dochodzi do rozwodów ;)

Jeden z podpierających kamieni został wzmocniony mniejszymi kamieniami -
widać to na zdjęciu powyżej.   
 


Kiedy robiłem zdjęcia, podeszli jacyś golfiści i czytali tabliczkę informacyjną przy kamieniu. Najwyraźniej byli zaskoczeni tym odkryciem, na tym skraju swojego pola jeszcze pewnie nie byli. Inna nazwa tego znaleziska to Giant's Load. 

 
Głaz na szczycie waży ponad 40 ton i utrzymywany jest na tych trzech kamieniach od pięciu tysiącleci. Nie mógł spaść mi na głowę i tym razem. 

 

sobota, 27 marca 2010

Nobber i niby - dzwonnica

Wieś Nobber w hrabstwie Meath jest taka mała, że można ją minąć nawet o tym nie wiedząc. Zatrzymałem się przy posterunku Gardy, żeby spytać o drogę do innej wsi, która nie dostąpiła jeszcze tego zaszczytu, żeby ktokolwiek ją zaznaczył na mojej mapie. Zanim pojechałem dalej zgodnie ze wskazówkami gliniarza coś zobaczyłem. Wziąłem kawę na wynos w jedynym sklepie we wsi i poszedłem tam. Jedna tylko ściana została z czegoś, co kiedyś było może kościołem, może dzwonnicą. Obrósł ją bluszcz i zamieszkały w niej ptaki. Zielona ściana pochyla się powoli i nie wiadomo, czy to jest jeszcze ściana, czy już drzewo...   

 

Niby nic, zwykły stary irlandzki cmentarz, ale gdybym się spieszył, to bym nic nie zobaczył...
 

środa, 24 marca 2010

Opactwo w Clonmacnoise

Jechałem do Clonmacnoise tą samą drogą, którą przemierzył swoim papavanem w 1979 roku Jan Paweł II w czasie swojej trzeciej pielgrzymki. Pomyślałem sobie, że wtedy poznał on całą Irlandię w ten jeden dzień. Do Clonmacnoise prowadzą tylko dwie drogi. Od 1500 lat te same dwie wąskie pasterskie dróżki.
  
Clonmacnoise to jedna z najbardziej znanych osad wczesnochrześcijańskich na świecie. Założona w 548 roku przez św. Ciarana vel Kierana na przecięciu szlaku wodnego na rzece Shannon i drogi lądowej ze wschodu na zachód była centralnym miejscem kultu religijnego w średniowieczu. 
  
Obecnie Clonmacnoise jest miejscem pochówku św. Ciarana, kilku królów prowincji Connacht i Tary, pana Ruaidri Ua Conchobai - ostatniego króla Irlandii a także setek mniej ważnych osób wtopionych swoimi nagrobkami w trawę. Jest też celem wielu pielgrzymek.
   
Dziś liczne nagrobki, wieże i kamienne ruiny wyrastające z trawy na brzegu rzeki Shannon nie mówią całej prawdy o tym miejscu. W średniowieczu to było spore miasto, w którym mieszkało więcej świeckich ludzi niż zakonników. Były tu szkoły, warsztaty rzemieślnicze, targowiska, zwykłe domy mieszkalne. Drewno rozsypało się w pył, zostały same kamienie, centrum turystyczne i bagna rzeki Shannon.
  
Chodziłem wokół ruin tych dziewięciu kościołów z różnych okresów średniowiecza starając się nie deptać płyt nagrobnych, podnosiłem głowę by obejrzeć sobie dwie okrągłe wieże sprzed 1000 lat, dotykałem i oglądałem równie stare kamienne celtyckie krzyże...
  
Po średniowiecznym miasteczku nie ma żadnego śladu, drewnianych budowli już nie ma, a resztę zniszczyli Anglicy w 1552 roku. To co dotrwało do naszych czasów leży spokojnie pośród bagiennych rozlewisk rzeki Shannon, śpiewają tu ptaki, czasem słychać silnik stateczku przywożącego turystów z Francji, czasem trzask migawki japońskiego aparatu.

    
Krzyż Pisma Świętego to jeden z najlepiej zachowanych „wysokich krzyży” w Irlandii i jedna z najwspanialszych rzeźb z okolic 900 roku. Porównywalne krzyże są tylko w Monasterboice i w Kells. Wykute z jednego fragmentu piaskowca z Nowym Testamentem przestawionym w kamiennym komiksie. 
  
W Clonmacnoise pomiędzy starymi kamieniami hula wiatr a czasem świeci też słońce. Zastanawiałem się jak mój japoński aparat poradzi sobie z taką beznadziejną pogodą. Spędziłem tam ze dwie godziny, chociaż Francuzi wynieśli się zaraz po kilku trzaśnięciach migawki i projekcji filmu w swojej wersji językowej, autokar wzywał. W takim miejscu pośpiech jest niewskazany, tu ukryte jest 1500 lat a ząb czasu wygryza kolejne fragmenty historii. 
  
Na brzegu rzeki Shannon stoją też ruiny zamku zbudowanego przez gubernatora Irlandii w 1214 roku. Zamek nie przetrwał nawet 100 lat. Zburzono go celowo, by nie wpadł w ręce kolejnym najeźdźcom. Przedziwne 800 letnie ruiny zamku chwieją się na górce tuż obok starej osady Clonmacnoise.

środa, 17 marca 2010

Pendragon Tours - moja działalność w realu

Zbliża się trzecia rocznica mojego pobytu w Irlandii. Z tej okazji chciałbym wszystkich czytelników zaprosić na całkiem nową stronę, która jest wynikiem mojego pobytu na Zielonej Wyspie. Proszę to potraktować jako podsumowanie tych prawie trzech lat. Pozdrawiam wszystkich stałych bywalców i nowych czytelników.

www.around-ireland.com

Wywiad ze mną - człowiek ONET-u

W cyklu "Ludzie Onetu" zaproponowano mi wywiad na temat obchodów dnia św. Patryka w Irlandii. Zbiegło się to z otwarciem mojej działalności wycieczkowej Pendragon Tours. Pełen tekst wywiadu jest tutaj.


Autor popularnego blogu o Irlandii, podróżnik, fotograf i samozwańczy badacz irlandzkiej historii oraz zaklętych w kamieniu zabytków przeszłości. Autor przewodnika po ciekawych miejscach w królewskim hrabstwie Irlandii, laureat konkursu fotografii amatorskiej oraz konkursu prozy związanego z Irlandią. Na co dzień mieszka wraz z rodziną w Irlandii. Jak świętuje Dzień Św. Patryka?


 
Czym jest w Irlandii Dzień Św. Patryka?

To święto narodowe Irlandii, dzień wolny od pracy i zajęty odświętnymi paradami, które zapełniają ulice miast i wsi. Data jest rocznicą śmierci patrona Irlandii, który po zaprowadzeniu na Zielonej Wyspie chrześcijaństwa, zbudowaniu wielu kościołów, klasztorów i szkół, poszedł prosto do nieba w 461 roku. Dlatego jest to radosne święto i mimo że wypada w środku Wielkiego Postu, to biskupi irlandzcy udzielili dyspensy, by tego dnia bawić się tak wesoło, jak w żaden inny dzień roku (czasem nawet do upadłego).

Patronowi Irlandii przypisywany jest symbol zielonej koniczynki, na przykładzie której tłumaczył ponoć poganom złożoność Trójcy Świętej. Koniczynka w dniu 17 marca jest więc obowiązkowa dla każdego, jak kawa i wuzetka w kultowym "Misiu". Św. Patryk według legendy wypędził z Irlandii węże. Faktem jest, że w tym kraju węży nie ma i prawdopodobnie nigdy nie było, a rzekome wypędzenie tych gadzin przez Patryka jest po prostu alegorią przegnania pogaństwa z Irlandii.

Jak wygląda tradycyjna irlandzka parada?

Każda parada wymaga wielu przygotowań i dużego zaangażowania. Niczym nie przypomina pierwszomajowych pochodów. Parada w Dublinie jest kulminacyjnym punktem 5-6-dniowego festiwalu, którego program jest wypełniony koncertami, pokazami ulicznymi, rozgrywkami, zabawami. Wiele firm i urzędów jest więc zamkniętych z tego powodu przez tydzień, również w mniejszych miastach. Najbarwniejsze korowody przechodzą oczywiście ulicami większych miast.



Każda grupa, która bierze udział w paradzie chce jak najlepiej wypaść, czyli efektownie, kolorowo, wesoło i głośno. Całe centrum Dublina jest od rana obstawione stróżami porządku. Ludzie, którzy chcą tylko popatrzeć, tworzą gęste szpalery wzdłuż trasy parady, zajmują wszystkie schody, płoty, latarnie, kosze na śmieci, parapety i balkony. Są odświętnie ubrani, przez co należy rozumieć zielone kapelusze, zielone farbki na twarzy oraz czapki z rogami Wikingów, zielone wstążki, baloniki, trąbki, okulary, flagi oraz wszelakie przebrania w kolorze zielonym. Zieleń w tym dniu jest wszechobecna i trudno znaleźć w pobliżu parady kogoś, kto by o tym zapomniał. Ciekawostką jest, że kolor irlandzkich łąk, pól i wzgórz nie pochodzi z czasów samego Patryka, bo biskup nosił się raczej na niebiesko. Zieleń stała się symbolem Irlandii dużo później.

Uczestnikami parady w Dublinie mogą zostać wszyscy, którzy wcześniej zgłosili organizatorom taki zamiar i zapłacili 100 euro obowiązkowego ubezpieczenia od każdej grupy. Parada wyrusza w samo południe spod teatru Gate i wolnym krokiem przemieszcza się trasą prowadzącą przez główne ulice Dublina.

 

Mijają nas kolejne barwne grupy ludzi wspierane czasem przez różne przedziwne pojazdy jadące, ciągnięte lub pchane, fantazyjne ruchome konstrukcje, dmuchane kilkumetrowe kształty, kolorowe i wymyślne przebrania, trąby, werble, puzony, piszczałki, kobzy, całe orkiestry w galowych mundurach, tysiące twarzy z różnych stron świata, uliczne tańce synchroniczne, smoki, robale, rakiety kosmiczne, węże, pająki, hinduskie boginie, słonie… Długa, zielona, wijąca się ulicami stolicy współczesna wieża Babel, w której każdy mówi innym językiem, ale rozumieją się wszyscy bez słowa.



Dookoła uśmiechy, żarty, wzajemne poklepywania, zdjęcia w towarzystwie zielonych leprechaumów, plastikowe kubki z piwem. Parada kończy się przy Katedrze św. Patryka i wtedy jej uczestnicy zamieniają się w obserwatorów, bo całe przedstawienie trwa dwie godziny. Kierowcy w Dublinie mogą sobie w tym dniu zrobić wolne, bo wielobarwny tłum przemieszcza się potem głównymi ulicami do godzin popołudniowych. Jeżdżą głównie autobusy i taksówki. Wiele różnych języków wokół, wiele życzliwości, uśmiechów i zieleni. Tego dnia każdy staje się tu Irlandczykiem, potem może mieć najwyżej kaca...

W paradzie biorą udział grupy z różnych krajów pokazując wszystkim: "mieszkamy tu, cieszymy się dziś tak samo, a to są nasze stroje ludowe, a to nasze piszczałki i bałałajki". Idą Niemcy, Bułgarzy, Turcy, Szkoci, Hindusi. A Polacy… wolą popatrzeć. Brakuje nas co roku na tych paradach, choć jesteśmy najliczniejszą mniejszością w Irlandii. Nie mamy czego pokazać? Nie umiemy się cieszyć? Za mało nas? A może nam nie wypada?

A jak wyglądają parady w mniejszych miastach?

Mówi się, że Irlandia to jedna wielka wieś. Jest w tym sporo racji, ale to nie do końca prawda. Na prowincji parady również stanowią manifestację i prezentację lokalnej społeczności, tyle że ta różnorodność zmniejsza się wraz z liczebnością mieszkańców. W paradach biorą udział więc szkoły, kluby sportowe i konne, większe i mniejsze sklepy samoobsługowe, oddziały Gardy, straży pożarnej i obrony cywilnej, szpitale, najstarsze w hrabstwie samochody i najmłodsze szkoły nauki jazdy (w liczbie dwóch pojazdów). Każdy może się załapać, każdy może przedłużyć paradę i powiększyć frajdę innych mieszkańców. Pracownicy z lokalnego kebabu czy chińskiej jadłodajni też są witani owacyjnie i nie ma w tym niczego dziwnego. Są przecież nasi, idą w paradzie.



Każde miasteczko w tym dniu chce mieć swoją paradę, czasem więc trzeba łączyć siły, żeby wydłużyć przyjemność. Dlatego niekiedy kawalkada traktorów, ciężarówek, vanów i odświętnie wyczyszczonych pojazdów rolniczych jedzie kilkanaście kilometrów do drugiego miasteczka, gdzie już czeka kolejny szpaler zielonych wesołych ludzików i tam też wszyscy głośno krzyczą, tańczą i są zadowoleni. Miałem przyjemność uczestniczyć również w takiej paradzie - z kumplami z pracy staliśmy na przyczepie traktora jadącego przez kilometry łąk i pól, piliśmy z puszek bulmersa i chybocząc się i rechocząc zbieraliśmy siły do kolejnego pokazu we wsi Mullagh. Przed nami na dużej platformie ciągniętej przez ciężarówkę tańczyło lokalne koło gospodyń wiejskich. Za nami jechał jakiś kombajn. Obok na białym koniu siedział św. Patryk, bo każda irlandzka wieś zasługuje w tym zwariowanym dniu na zobaczenie z bliska swojego patrona z kosturem.
 

Ale ten dzień świętuje się nie tylko w Irlandii...

Pierwszą paradę z okazji dnia św. Patryka urządzili irlandzcy żołnierze służący w brytyjskiej armii stacjonującej w USA. W roku 1762, w dniu irlandzkiego święta, wojacy przemaszerowali przez Nowy Jork, poruszając rytmem swoich kroków inne irlandzkie serca, które wcześniej wyemigrowały z Zielonej Wyspy. Ten patriotyczny marsz, który przypominał Irlandczykom o ich korzeniach, został w następnym roku powtórzony w kolejnych miastach Ameryki, a dopiero potem ruszyły pierwsze parady w Irlandii.

W XIX wieku w wyniku Wielkiego Głodu wyjechało z Irlandii ok. 1,6 miliona ludzi i każdy z nich zabrał ze sobą trochę irlandzkiej tradycji, której częścią była już świąteczna parada. Obecnie za granicami Irlandii mieszka tyle samo Irlandczyków co w ich starym kraju, więc nic dziwnego, że dzień św. Patryka obchodzi się już na całym świecie. Popularność, magnetyzm i tajemniczość kultury celtyckiej spowodowały, że teraz w wielu miastach Polski w tym dniu organizowane są pokazy irlandzkiego tańca i muzyki, w Melbourne i w Tokio leje się do kufli w pubach zielone piwo, a w Chicago do rzeki płynącej przez środek miasta wlewają właśnie fluoroscencyjny barwnik (podobno nieszkodliwy dla ryb), który na pół dnia zabarwi na zielono Chicago River wzdłuż całej metropolii.

Paddy’s Day na całym świecie trzeba uczcić w pubie, bo to przecież festiwal irlandzkiej muzyki, tańca, zabawy ale i też jedzenia i picia. Irlandzkie prawo dopiero w 1970 roku zezwoliło na picie alkoholu w tym dniu, wcześniej puby były po prostu pozamykane. Teraz ktoś, kto następnego dnia musi iść do pracy jest biedny. Szalona zabawa w pełnych zieleni irlandzkich pubach trwa długo i nie kończy się na dwóch pintach Guinnessa.

Warto zwrócić uwagę, że to święto celebruje się na całej Wyspie, zarówno w Republice, jak i w Irlandii Północnej. Św. Patryk żył na długo przed konfliktem angielsko-irlandzkim, więc to, czy ktoś teraz jest katolikiem czy protestantem nie ma w tym dniu żadnego znaczenia.

Zostawmy już św. Patryka. Jak znalazłeś się w Irlandii?

Szukałem lepiej płatnej pracy. W Polsce wciąż nie jest łatwo, zwłaszcza jak się ma troje dzieci. W 2007 roku wybrałem wariant "rozdzielenie", żeby spłacić komorników i zacząć żyć normalnie. Chyba się udało, już mnie nikt nie ściga. Decydując się na wyjazd z Polski, byłem doprowadzony do ostateczności, więc byłem gotowy przyjąć każdą pracę, odkładając swoje dyplomy na dno szuflady. Miałem to szczęście, że kiedy tu przyjechałem, wystarczyło tylko trochę poszukać i o połowę skrócić na papierze swój życiorys, żeby znaleźć nieźle płatną pracę. Teraz nawet wydłużanie życiorysu nic nie daje, bo o pracę jest w Irlandii bardzo trudno.

Przyjechałem w ciemno. Już po tygodniu szukania pracy zacząłem jako kelner w restauracji, ale wyleciałem z roboty po trzech dniach, bo zbyt długo przyswajałem irlandzki akcent. Potem przez trzy tygodnie układałem towary na półkach stacji benzynowej, aż znalazłem pracę w swoim zawodzie masażysty. Pech chciał, że było to w maleńkiej miejscowości, więc moja szefowa po trzech miesiącach zaproponowała mi przejście na part-time, gdyż nie stać jej było na płacenie mi za cały etat. Mnie nie było z kolei stać na part-time, więc popracowałem sobie potem rok w supermarkecie, a kolejny rok w firmie ubezpieczeniowej. Niestety nie miałem okazji popracować na zmywaku, na którym podobno wszyscy Polacy w Irlandii pracują, ale za to miałem okazję pobyć bezrobotnym. Ostatnio otworzyłem swoją firmę, bowiem w sytuacji, kiedy nikt nie chce ci dać pracy, trzeba ją sobie wziąć samemu. Zwłaszcza, że Irlandia sprzyja małym firmom.

Co to oznacza?

Oznacza to, że jeżeli masz pomysł, to możesz zarabiać od zaraz. Rozpoczęcie własnej działalności to minimum formalności i praktycznie żadnych opłat, jedynie 20 euro za rejestrację swojej nazwy. Nie płaci się tu obowiązkowego ubezpieczenia w wysokości minimalnego miesięcznego wynagrodzenia. Nie trzeba robić swojej pieczątki, zatrudniać księgowej. Można dostać jakieś dofinansowanie, jeżeli business plan spodoba się w miejscowym urzędzie, gdzie urzędnicy się uśmiechają i pomagają. Wystarczy mieć pomysł i chęci.

A ty jaki miałeś pomysł?

Wydaje mi się, że dobry, a jak będzie naprawdę, czas pokaże. O mojej firmie opowiem więcej za jakiś czas
na blogu. Jak się interes rozkręci

 . 

Twój blog o Irlandii jest bardzo popularny, skąd to się wzięło?

Staram się regularnie opisywać i pokazywać moim czytelnikom to, co widziałem. Może stąd ta popularność. Pokazuję Irlandię tym, których ten kraj interesuje, ale tu nigdy nie byli. Tym, którzy tu są, ale mają zbyt mało wolnego czasu, żeby coś zobaczyć, oraz tym, którzy tu byli, wrócili do Polski i dzięki mnie odświeżają wspomnienia.

Poznałem osobiście wielu swoich czytelników, dzięki temu mam się gdzie zatrzymać, gdy jestem w podróży. Na blogu staram się również wyjaśniać różne irlandzkie zagadki, które dziwią przybyszów, np. dlaczego używa się tu dwóch kranów, albo dlaczego w sklepie nie trzeba mieć końcówki w postaci miedziaków.

Powiedz coś o nagrodach, które wygrałeś...

Wygrałem tu konkurs fotografii amatorskiej i konkurs prozy. Robię bardzo dużo zdjęć, więc wybrałem kilka i okazało się, że dwa z nich powieszono na samej górze wystawy. Było to dla mnie duże przeżycie, bo właśnie tam, w Newgrange, trzy lata temu, ujrzałem Irlandię prehistoryczną i to otworzyło mi oczy na tutejsze zabytki. Na polonijny konkurs poezji i prozy związanej z Irlandią wysłałem opowiadanie, które oparłem również na historii Irlandii. Zdobyte nagrody pozwoliły mi zobaczyć jeszcze więcej.

Co twoim zdaniem w Irlandii warto zobaczyć?

Warto samemu zobaczyć, dlaczego Irlandia nazywana jest Zieloną Wyspą. Da się to już zrozumieć patrząc z samolotu o dowolnej porze roku. Warto zmieszać się na chwilę z tłumem na głównej ulicy Dublina, by poczuć, że ludzie są tu zupełnie inni niż w Polsce. Warto pojechać w jakąkolwiek stronę, żeby zobaczyć piękne widoki, ujrzeć malownicze góry, zielone pastwiska i urwiste klify. Morze Irlandzkie i Ocean Atlantycki, kosmopolityczny Dublin i Belfast podzielony linią pokoju. Irlandzkie słońce i irlandzki deszcz oraz tęcze, które widać tu co chwilę. Tysiącletnie celtyckie krzyże stojące gdzieś w polu i okrągłe wieże, jakich nie ma nigdzie indziej na świecie. Grobowce korytarzowe sprzed 5000 lat, porośnięte bluszczem ruiny zamków i klasztorów, stojące pośród pól rzeźbione wysokie kamienie, których nie ma na mapach i wielotonowe dolmeny, które zadziwiają swoją konstrukcją. Kamienne forty stojące na urwiskach nad oceanem, przepiękne malutkie wyspy, na które trzeba dolecieć rozlatującym się samolotem albo dopłynąć łodzią. Irlandzkie puby, które pełne są niepowtarzalnego klimatu, wesołej muzyki granej na żywo, tańca, radości, Guinnessa i historii. Irlandzka whisky, irlandzkie twarze, irlandzki luz. Tu nie trzeba się spieszyć. No, chyba że na paradę, bo św. Patryk zaprasza tylko raz w roku. Nie warto odmawiać.

Dzień św. Patryka - parada w mieście

Wszyscy byli zachwyceni pogodą, chyba w całej Irlandii w Dzień Świętego Patryka AD 2009 nie padało, co więcej - świeciło słońce i można było paradować w krótkim rękawie. W tym roku na paradę wybrałem się do Dublina.
  
Start był w samo południe, gdzieś w centrum, ja czekałem na końcu trasy, koło katedry św. Patryka. Nie wiem ile osób szło w paradzie, ani ile oglądało, ale wiem, że ani jeden odświętnie wyczyszczony TRAKTOR nie pojawił się w tym dniu na głównych ulicach stolicy strzeżonych przez rycerzy Gardai. Ludzi było co niemiara, a trasa pochodu liczyła jakieś 3 km.


Ten dzień jest w Irlandii wolny od pracy i mimo, że to na pamiątkę śmierci patrona Irlandii, to świętuje się go hucznie, wesoło i kolorowo, oczywiście zielony jest na topie.
 
Czekając na pochód rozglądałem się za jakąś dobrą miejscówką do robienia zdjęć, niestety wszystkie były zajęte, wliczając to parkany, płoty, latarnie, balkony, dachy, kominy, kosze na śmieci.

      

Dzieci miały najlepiej, dla nich były najlepsze miejsca, np. na dachu autobusu.
   
Tłumy leprechaumów pozowały do zdjęć chodząc co chwila do pobliskiego pubu po kolejny plastikowy kubek Guinnessa.
 
Wreszcie dały się słyszeć bębny, piszczałki i trąby. Kolejno przechodziły przed nami orkiestry, najpierw straż pożarna, wojsko, Szkoci, Bułgarzy...
          
Co za Meksyk, wszystkie narody świata grały na swoich bębnach i puzonach. Różne grupy teatralne, taneczne, folklorystyczne, poprzebierane w kolorowe szaty osobniki, jakieś rakiety kosmiczne, dmuchane robale, smoki, węże, godzille, czego tam nie było...
 
 
    
Wiele różnych języków wokół, wiele życzliwości i uśmiechów, dużo słońca i zieleni. Tego dnia każdy staje się tu Irlandczykiem, potem może mieć najwyżej kaca...

środa, 10 marca 2010

Ścigany i złapany - heca z panem Prawo Jazdy

źródło
Irlandzka policja rozwiązała wreszcie zagadkę tajemniczego polskiego pirata drogowego, który ponad 50 razy złamał przepisy drogowe i był ciągle nieuchwytny. Sprawę rozwiązał policjant, który odkrył, że „Prawo Jazdy” to nie jest polskie imię i nazwisko - informuje Reuters.

Irlandzkie gazety cytują notatkę policyjną, wedle której funkcjonariusze spisywali polskich kierowców w Irlandii jako pana, bądź panią Prawo Jazdy. Napis „Prawo Jazdy" widnieje w prawym górnym rogu polskiego dokumentu.

To zdumiewające, że policyjny system wprowadził „Prawo Jazdy” jako osobę o 50 różnych tożsamościach.
Rzecznik irlandzkiej policji nie chciał komentować sprawy.

_________________________________________________________________________________
Przypomniała mi się aukcja na Allegro: "Sprzedam ładną sukienkę firmy KEEP AWAY FROM FIRE".

piątek, 5 marca 2010

Zamek Dunmoe

Ten irlandzki zamek (oczywiście kiedyś zamek, teraz zamek w ruinie) należy do kategorii "wolę pooglądać na zdjęciach" bo dotarcie do niego może wiązać się z zamoczeniem bucików, wdepnięciem w krowie łajno, utytłaniem spodni, ucieczką przed bykiem, czy spadnięciem ze skarpy do rzeki. Można przecież pooglądać z daleka.
  
Stare obrazki pokazują, jak zamek mógł wyglądać kiedyś, tak dla porównania z tym co mamy teraz.

    
Zamek rodziny D'Arcy zbudowano w XV wieku w stylu zamków 200 lat wcześniejszych. Od strony rzeki Boyne wygląda mniej więcej tak.
 
Od strony gospodarza trochę inaczej. Lewa wieża trochę przypomina mi zarysem pomnik pod Grunwaldem.
 

    

Zamek nie uległ najazdowi generała Cromwella w drugiej połowie XVII wieku, pewnie dlatego, że bitwa nad rzeką Boyne była po jej drugiej stronie. Obecnie stoi tam okazały Ardmulchan House ze schodami do samej rzeki. Widać go dobrze przez wyrwy w murach zamku.
  

Takie miejsca naprawdę lubię, z ich historią zaklętą w kamieniach, bo teraz przecież nikt nie wie, jak było naprawdę, ile tam było życia, ile średniowiecznych problemów, ile ludzkich radości, smutków, nadziei...
  
Zamek Dunmoe został zniszczony w pożarze w 1799 roku. Z czterech wież zostały dwie, z czterech pięter - jedno. Sypialnie, kominki i jadalnie zamieniły się w pokoje gościnne dla drzew, krzewów i królików.

Co działo się w tej wieży, czy była na niej jakaś księżniczka czekająca na śmiałka? A może ktoś czekał tam na księżniczkę?

  

Odpowiedzi na te pytania można teraz znaleźć w swojej wyobraźni, albo w takim na przykład oknie z XV wieku. Wystarczy zajrzeć do środka.
 

O CZYM JEST TEN BLOG

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...