Nie dość, że ciągle pada, to jeszcze ząb zaczął boleć. Nie
mnie, bo ja już prawie wszystkie zęby zjadłem, tylko mojego syna, lat 16 prawie. Po
dorywczej kuracji panadolem i nieprzespanej nocy trzeba było jednak odpalić neta i
poszukać w mieście jakiegoś felczera. Znalazłem sześciu. Najbliżej było do
kliniki, gdzie porozmawiałem sobie z rodaczką, która zapisała nas "na dziś" na
12, bo to jest emergency. Poleciałem do roboty sprawdzić czy mam kogoś zapisanego,
okazało się, że tak, ale szefowa kazała mi się w głowę stuknąć, że do
najdroższego specjalisty w mieście jesteśmy zapisani i powiedziała, gdzie mam
szukać ratunku TANIEJ. Poleciałem od razu w to drugie miejsce, jak emergency to
na godzinę 14. A ciągle jestem przed wypłatą...
W poczekalni radyjko rozkręcone tak trochę za głośno, myślę
sobie „wiertarka jest z czasów przedunijnych, będzie bolało” i patrzę z troską
na potomka. A potomek ogląda sobie takie sobie zdjęcie ilustrujące, jak się wyrywa
zepsute ząbki:
Cennik na ścianie nie pozostawia złudzeń – już wiem dlaczego
z Irlandii jeździ się do Polski leczyć ząbki. Wyciąg z cennika:
Wypełnionko – od 85-100 euro
Wyrwanko – od 85 euro
Leczonko kanałowe – od 400 euro
Koronka – 700-800 euro
Mosteczek – 700 euro za jednosteczkę
Wybielanko - rozjaśnianko – od 300 euro
Krótka narada z synem – to co – wyrywamy - po co ci tyle
zębów (bo zęby mądrości to jeszcze mu nie wyszły, o nie). Ale ze znieczuleniem
koniecznie (chociaż twierdzi, że i tak zawsze po tym go I TAK boli). He, he
wiedziałem, jakie słowa mam sprawdzić w słowniku przed wyjściem z domu. Długo
nie czekaliśmy, pani doktor o swojsko brzmiącym nazwisku McGuinness ustawia
fotel w pozycji „leżeć”, zagląda i mówi, że prosta sprawa, tylko filling.
Oddech ulgi słyszeć było chyba aż w Navan. Znieczulenie zaczęło działać znowu w
poczekalni, w tym czasie następny koleś leżał w gabinecie, a my oglądaliśmy
kolejne obrazki na ścianie.
No i się zaraz okaże. Borowanko – patrzę w skupieniu na
znajomą twarz – ani się skrzywił. Umarł ze strachu, czy może jednak wreszcie
znieczulenie przemówiło do tych niedojrzałych aksonów i dendrytów? Mrugnął
powieką, ale już jedzie plomba – zwykła światłoutwardzalna, normalnie jakie ja
mam, a nie te z rtęcią, bo straszyli mnie, że tu amalgamatem faszerują. I po
bólu. Aha, jeszcze płacić trzeba. Ale mówiłem wcześniej, że jestem krótki z
kasą, wypłata w sobotę – nie ma sprawy, tylko telefon poproszę. Jakie zaufanie!
W poniedziałek wracamy zapłacić – ale młody jest spuchnięty i ledwo się trzyma na nogach – nie spał 3 noce i zeżarł wszystkie przeciwbóle. Nie ten mi zrobiła co bolał! Ja chcę do domu! Pani Guinness nawet nie spojrzała tylko kazała dać opakowanie jakichś tabletek, jedna rano, druga wieczorem, jak do piątku nie przejdzie, to się pojawić znowu. Do piątku! Co za nieczułość! Obok sklep zielarski – szałwia do płukania (znowu kurs do słownika – szałwia to po łacinie salvia, a ja znam trochę łacinę, tylko, że tu tylko po angielsku rozumieją, więc trzeba znać magiczne słowo „sage”. I powolne obserwowanie konającego bólu zęba, którego nie powinno być od tygodnia. Co się widzimy to sakramentalne pytanie „jak ząb?” W czwartek przeszło, a dziś to już tylko wspomnienie. Ale jeszcze mi mówi, że trzeba było od razu iść w to miejsce, co z tą Polką gadaliśmy. „Tata, a skąd wiedziałeś, że ona jest z Polski?” Ha, synu, wiele się jeszcze musisz nauczyć...