KARTY

środa, 11 października 2023

Dzień 4. Slieve League - Achill Island

Rano szybki prysznic, zakładamy czyste firmowe koszulki, sprawdzamy znowu, czy czegoś nie zostawialiśmy w gniazdkach i ruszamy do Zardzewiałej Makreli. Na dole schodów przykładam kartę, żeby zapłacić naszej sympatycznej gospodyni za nocleg, przepraszam że tak nagle, dziękuję, że jest taka miła i już nas nie ma. Za 15 minut jesteśmy na miejscu w Zardzewiałej MakreliJest trochę przed ósmą i chwilę przed śniadaniem. Wchodzę do Makreli bocznym wejściem, bo wiem gdzie to jest, ponieważ główne wejście jest zamknięte, jest w końcu rano, a w Irlandii jest prohibicja, puby są o tej porze nieczynne. Nie można tu sprzedawać alkoholu przed 10 rano i po 10 wieczorem. Kiedyś tym bocznym wejściem wychodziłem na papierosa, kiedy pub był już oficjalnie zamknięty, bo było po północy. To były czasy. O tej porze Zardzewiała Makrela pełni tylko funkcję B&B, gdzie trzeba gości nakarmić i wysłać w dalszą trasę. Jak ja się cieszę, że przestałem palić papierosy. I moja żona też przestała. Covid, dzięki.

Jestem z samego rana w pustym pubie i muszę poszukać kuchni, węch prowadzi mnie tam, gdzie już smażą się jajka, bekon i kiełbaski, za chwilę zaczną przychodzić tu przytruci dymem papierosowym turyści. Kucharz wynurza się z dymów patelni i mówi, że kogoś zawoła. Ten ktoś inny wkrótce przychodzi, ale nie wie o co mi chodzi, bo nie zna ani angielskiego ani polskiego. Nikt tu nie gada w języku Szekspira. Pokazuje ręką przy uchu, że musi do kogoś zadzwonić. 



Wreszcie pojawia się kobieta, która jest tu pewnie jakimś managerem. Przedstawiam jej sytuację, że moi ludzie rezygnują ze śniadania, bo na booking.com nie było ostrzeżenia, że w Zardzewiałej Makreli okna w nowych pokojach mają wielkość chusteczki do nosa, a za tymi oknami marynarze odpalają jednego papierosa za drugim i dmuchają prosto w te okienka i że tu po prostu się nie da wyspać.


Ludzie z takimi doświadczeniami odradzą to miejsce wszystkim swoim znajomym, którzy już tu zarezerwowali nocleg. Ja też nigdy tu już nie przywiozę żadnych ludzi. Mówię, że chcę zapłacić z pominięciem śniadania. Kobieta absolutnie się ze mną zgadza, może kiedyś zatrudnili ją tu wbrew jej woli albo przetrzymywali ją tydzień w jednym z tych pokojów dmuchając dymem z papierosów przez te małe okienka. Nie ma wschodniego akcentu, więc już nie wiem o co chodzi. Może po prostu rozumie, że w Zardzewiałej Makreli oszukują ludzi na noclegach.



Jeśli tu ją przetrzymywali to przynajmniej miała wygodne dwuosobowe łóżko i dwa kurki z zimną i ciepłą wodą. W każdym razie wydaje mi się, że moja rozmówczyni rozumie problem z jakim się zjawiłem jeszcze przed śniadaniem i przed płaceniem. 


Rezerwując pokoje miałem w pamięci, że pokoje są tu na górze, takie normalne i przytulne z oknami, jak kiedyś. W czasie covida Zardzewiała Makrela dobudowała sobie na tyłach nowe pokoje z wygodnymi łóżkami, ale z malutkimi oknami. Nie sprawdziłem tego, moja wina. Teraz widzę, że to wygląda trochę jak te kontenery na statkach. Muszę teraz ogarnąć śniadanie dla wszystkich.




Tak czy inaczej płacę za nocleg bez śniadania czyli tylko za jedno B w B&B. Co więcej, dostaję wskazówkę, że możemy jechać na dobre śniadanie do Killybegs 20 minut stąd. To mi przypomina sytuację, kiedy wszedłem do rzeźnika w Kells i poprosiłem o składniki do mojego pierwszego Irish stew. Nie miał kluczowej jego zdaniem przyprawy i polecił mi sąsiedni sklep. I powiedział: "Nie powinienem tego mówić, ale…". Ona miała taką samą minę. Bezcenne doświadczenie z Kells a teraz z Zardzewiałej Makreli w Teelin, Co. Donegal.


Idę uratować moich Amerykanów i widzę ich uśmiechniętych i zaskoczonych, że jesteśmy jeszcze przed śniadaniem. No, nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej. Pakujemy bagaże do vana i przedstawiam im nowy plan. Albo jedziemy 20 minut do miejsca poleconego przez kobietę z Zardzewiałej Makreli, którego nie znam, albo jedziemy godzinę do stolicy hrabstwa Donegal na śniadanie mistrzów, na mój koszt, bo nie chciałbym, żeby było inaczej. Wybór jest prosty. Jest czas na drzemkę pomiędzy noclegiem a śniadaniem. Droga prowadzi wzdłuż oceanu. Mijamy Killybegs, miejsce polecone dziś na nasze śniadanie przez kobietę z pubu. Nigdy tu nie miałem zamiaru się zatrzymywać ze względu na przetwórnię ryb obok portu, która zapewnia specyficzny mikroklimat, który nie każdemu może pasować.


Przejeżdżając wzdłuż nabrzeża mieliśmy wiatr z północy, więc nikt na pokładzie nawet nie dowiedział się, jaką atrakcję właśnie pominąłem. 



Dojeżdżamy do miasteczka Donegal. Wybrana przeze mnie restauracja jest tuż obok Lidla, wspólny parking, jak nie idziesz na zakupy to musisz zapłacić za postój, strażnik już krąży, sprawdza bilety z parkomatów. Wszystko, co nam potrzebne już mamy, oprócz świeżego śniadania. Wreszcie mogę zapłacić za parkowanie kartą. Restauracja nazywa się Old Stone (Stary kamień).



Wnętrze jest bardzo przyjemne, siadamy przy stoliku, który nam wskazuje kelnerka, menu wygląda bardzo ciekawie. Nie ma tu typowego Irish Breakfast, ale jest coś, czego natychmiast chcę spróbować czyli naleśniki z syropem klonowym, borówkami, truskawkami i bekonem.



Jakby ktoś był w pobliżu, to polecam to miejsce, bo nieraz tu się żywiłem i nigdy nie byłem zawiedziony.











Jedziemy dalej na południe. Na trasie znajduje się miasteczko Bundoran, teraz jest tu obwodnica, więc mijam moje wspomnienia łukiem. Dawno temu oglądałem taki irlandzki film z 1997 roku "The Butcher Boy" - "Chłopak rzeźnika". Zapamiętałem jak w filmie chłopaki skuwali lód ze studni stojącej pośrodku trójkątnego rynku w mieście. Byłem pewien, że to było w Bundoran. Trójkątny rynek, słowo klucz. Właściwie dwa słowa.


Pamięć jest zawodna, więc coś mi się pomyliło. W filmie rodzice chłopaka zwanego Francie Brady poznali się w Bundoran, a ja sobie zakodowałem, że tam kręcili ten film. No i kiedyś jak miałem wolne przyjeżdżam specjalnie do Bundoran, żeby wtopić się w tamten klimat, poszukać trójkątnego rynku i studni pośrodku, skuć lud ze studni, była akurat zima. Przeszedłem wtedy całe miasteczko, wracam główną ulicą. Szukam telefonem pubu, gdzie rozdają wifi, siadam i włączam sobie na laptopie ten film. Jestem normalnie w centrum wydarzeń, jestem pewien, że właśnie tu kręcili ten film, ale jakoś rynku nie mogę znaleźć. Ktoś się przysiada, pyta skąd jesteś i dokąd jedziesz. Odpowiadam, że mam akurat wolne i chciałem poznać to miejsce, gdzie kręcili film. Dosiadają się inne chłopaki, robi się wesoło, wiem już że coś pomieszałem. Dzięki temu poznałem tu tylu miejscowych, że zostałem wtedy na noc w Bundoran. Chłopaki przeszli od zdziwienia przez zrywanie boków i znowu po zdziwienie, bo ode mnie dowiedzieli się, że może nawet sami grali w tym filmie ale tego nie pamietają bo byli małymi kaszojadami. A ja dalej nie wiem gdzie w Irlandii jest trójkątny rynek z tego filmu. Na pewno nie był to rynek w Donegal, bo tam nie ma studni.


Uśmiecham się na te wspomnienia, zbliżamy się do Sligo. Mijamy po drodze miejsca, na które nie ma czasu na 12 dniowej wycieczce. Przejeżdżam obok kamiennego grobowca Creevykeel Court Tomb, potem grób irlandzkiego poety Yeats'a w Drumcliff, piękny wodospad Glencar Waterfall i wspaniałą górę Benbullen, gdzie z przyjaciółmi puszczaliśmy latawce i na kradzionym torfie piekliśmy kiełbaski, a potem przy irlandzkiej whiskey śpiewaliśmy piosenki i puszczaliśmy mydlane bańki. To wszystko na przestrzeni około 20 kilometrów i nic z tego nie mogę pokazać naszym Amerykanom, bo mamy tylko 12 dni a jedziemy dookoła Irlandii.  


Ludzie z naszego wczorajszego śniadania obrali najlepszą trasę. 30 dni dookoła Irlandii to jest jak marzenie. Nie mam tyle urlopu. Dojeżdżamy na klify na półwyspie Mullagmore i tu nagle widzimy ciekawy obrazek - krowy idą do oceanu napić się słonej wody. To stąd bierze się słone masło!










Pierwszy raz podczas tej wycieczki moja żona podłącza Spotify do głośników w samochodzie, możemy słuchać dowolnej muzyki. To niesamowite, że wcześniej nie potrzebowałem muzyki w samochodzie, było co robić i o czym rozmawiać. To czwarty dzień wycieczki. Scott lubi Marka Knopflera, puszczam ścieżkę z irlandzkiego filmu, którego jeszcze nie widziałem, nazywa się Cal, to imię chłopaka z Belfastu.  Z tego, co wyczytałem akcja dzieje się w czasach konfliktu pomiędzy wiadomo kim a kim. Jedziemy dalej, 
brak jest tablic informujących, że teren jest zabudowany, brak bilboardów, jakichkolwiek reklam, normalnie inny świat, można jechać przez miasta i wioski 100 km na godzinę bez żadnych konsekwencji. Nigdzie nie ma policji ani koszy na śmieci. To czysty teren, zabierz swoje śmieci ze sobą - takie informacje wiszą w wielu miejscach. 

Dojeżdżamy do Sligo, znajduję miejsce parkingowe przy rzece, umawiamy się za 2 godziny, mówię naszym Amerykanom co i gdzie mogą zobaczyć w swoim tempie. Głównie chodzi o pamiątki, coś do zjedzenia i kilka widoczków. Oni też tak jak my wolą krajobrazy a nie miasta. Miasta są wszędzie, widoki takie jak tu są tylko tu. Robimy szybki obchód Sligo, chcę mojej żonie pokazać pomnik tego poety pochowanego pod Belbulbenem (Oskara dostał) i zabrać ją na lody.


Potem idziemy do polskiego sklepu po musztardę sarepską, której mi brakuje na śniadaniu do tych irlandzkich kiełbasek oraz ptasie mleczko, żeby nasze dziewczyny poznały smak polskich słodyczy. Wracamy do naszego vana zaparkowanego przy rzece. Przekładam nasze bagaże, kompletuję wodę w kieszeniach drzwi i wtedy podchodzi gość, który wygarnia śmieci z koszy nad rzeką. Sam zaczyna rozmowę, bo zauważył nasze podróżnicze koszulki i ciekawość go wzięła co my tu robimy nad jego rzeką. Wyciąga z kosza worki i pyta skąd jesteście i dokąd jedziecie. 


Facet zna wielu Polaków i ma o nich bardzo dobre zdanie. Pokazuje palcem na metalowe pręty wystające z dna po drugiej stronie rzeki. Nigdy bym tego nie zauważył, tymczasem okazuje, się, że to rzeźba. Twórca nazywa się Donald Urquhart, miał coś bardzo ważnego do przekazania, niestety ja nie załapałem co to takiego. Nie lekceważcie gości zbierających śmieci, bo może się okazać, że znają się na nowoczesnej sztuce lepiej niż myślicie.

Tu link, jakby ktoś chciał poznać znaczenie tej instalacji. 

Wracają nasi Amerykanie i ruszamy w dalszą drogę. Przy drodze pojawiają się fuksje, ale nie w takiej ilości jak zamawiałem. Te kwiaty naprawdę potrafią zrobić wrażenie ale muszą kwitnąć. Zabrakło nam chyba ze dwóch tygodni, trudno. Za to mamy hortensje w dużych ilościach, dzikie i piękne. I mnóstwo oceanu.





W rejonie Sligo jest trochę klifów i plaż, wzgórze Knockarea, na którym znajduje się kamienny kopiec zwany Queen Medb Grave z łagodnym podejściem, na które się idzie niecałe pół godziny. Legenda głosi, że pod tym kopcem została pochowana królowa Medb w pozycji siedzącej na koniu. Świetne widoki w każdą stronę. Jest też megalityczne cmentarzysko Carrowmore pełne dolmenów i kamiennych kręgów, największe skupisko tego typu w Irlandii. 


Nie ma czasu również na drogę, która okrąża cichą i malowniczą często spowitą chmurami dolinę Horseshoe. W tej okolicy, gdzie nawet kulawy koń nie zagląda znajduje się najwyżej w Irlandii położona jaskinia. Miałem okazję tam być dzięki grotołazowi Michałowi Spigelowi, który wyposażył mnie w potrzebny sprzęt i odzież jaskiniowca i poprowadził bardzo stromą trasą do wejścia, której ostatni etap pokonuje się przy pomocy lin. Tę wyprawę opisałem tu


Tym sposobem wspomniałem o okolicznych atrakcjach Sligo, na które trzeba poświęcić kilka dni i których na tej wycieczce nie zobaczyliśmy. Wyjeżdżam ze Sligo, zjeżdżam znowu na drogę z traktorami, podnoszę palec znad kierownicy mijając jakiś samochód. Po powrocie do Polski dalej podnoszę palec, ale tego pozdrowienia u nas nie znają. W Irlandii to wyraz szacunku dla drugiego kierowcy, poświęconej uwagi, dlatego na irlandzkich drogach ginie mniej ludzi. I mniej jest wariatów, którzy jeżdżą za szybko. 





Jedziemy przez torfowiska, widzimy ułożone sterty czegoś brązowego, Becky pyta, czy to kupy. Nie, to torf, najpopularniejszy w Irlandii materiał opałowy. Za kilka dni jego używanie w Irlandii zostanie zakazane. Powiedzą o tym w radiu. Następnym zaplanowanym przystankiem jest wyjątkowa formacja wystająca z oceanu, ale najpierw musimy znaleźć miejsce na lunch. Po drodze ze Sligo na wyspę Achill na naszej trasie WAW jest tylko jedno miasto.  



















W Ballinie jak zwykle w Irlandii dominują ciasne wąski uliczki z niską kamienną zabudową, w centrum jest szerzej i zdecydowanie większy ruch. Zatrzymuję się w samym środku tuż przy restauracji The Junction (skrzyżowanie), wysadzam naszych Amerykanów, żeby już szukali stolika, są godziny szczytu i sam szukam miejsca do zaparkowania. Po chwili siedzimy już przy stoliku w miejscu, które wygląda na bardzo popularne, powinno być smacznie, stoliki są tu czyszczone zaraz po odejściu gości, jest ruch w interesie. 












Dostajemy menu. W czasie wybierania potraw nasza rodzina dostrzega znajomy obrazek na ścianie. To nagi kowboj (tylko w samych gaciach), uliczny performer z Nowego Jorku, którego widzieli osobiście. Z reklam na budynkach można zorientować, że zdjęcie zrobiono 5 lat temu. Jest to również wskazówka, że goście ze Stanów są tu częstymi klientami.









Kelnerka podchodzi zebrać zamówienia, najpierw od naszych Amerykanów, w międzyczasie wymieniam z żoną kilka uwag po polsku i ona przechodząc do nas mówi, że z nami może chyba porozmawiać po polsku. Usłyszała nas, więc urywamy sobie krótką pogawędkę, skąd jesteście i dokąd jedziecie, ale żeby nasi Amerykanie nie poczuli się nieswojo, zamawiamy dania i wracamy na język angielski.  









Scott zaczyna mi tłumaczyć zasady gry w baseball, której oni wszyscy są fanami. Nie on pierwszy próbuje mi tłumaczyć, czytałem też coś na ten temat w internecie ale jak na stole pojawiają się talerze zajmujemy się jedzeniem. Do tematu trzeba będzie wrócić później. Trudno mi się przegryźć przez reguły tej gry. 



Irlandzkie jedzenie w restauracjach i pubach zazwyczaj jest smaczne (nie licząc zielonego groszku). Jedzenie na wynos czasem pozostawia wiele do życzenia, ale ja nie jestem z tych co często narzekają. Nigdy nie dostałem tu zimnych frytek albo zimnej pizzy z take awaya. Dania obiadowe przy stoliku zawsze doceniałem, naprawdę uważam, że poziom w knajpach jest tu świetny. Płacimy dwiema kartami, ruszamy dalej. Po 40 minutach, najedzeni i zadowoleni z widoków, parkujemy przy bardzo fajnej atrakcji hrabstwa Mayo - Dún Briste, po angielsku Downpatrick Head. 














Za wejście na te klify nie trzeba płacić, wystarczy tylko otworzyć srebrną bramę i zgodnie z zaleceniem zamknąć ją za sobą, żeby owce nie uciekły. 




































Oderwana skała robi wrażenie. Kiedyś tam ktoś mieszkał, ale kiedy to nie wiem. Jedno jest pewne, że Downpatrick Head była kiedyś połączona z lądem. Na szczycie są pozostałości budowli z kamieni, które same się nie ułożyły. Skąd o tym wiem bez lornetki? Od Iaina Millera, znawcy klifów, który wspina się na samotne skały. Miałem kiedyś wycieczkę po Irlandii, kiedy moi klienci zarezerwowali go na dwa dni wspinaczek, wtedy go poznałem. Marc i Laura ze Stanów poznali się na skałach i na ścianie wspinaczkowej wzięli ślub (w Stanach jest to możliwe). Przylecieli do mnie prywatnym odrzutowcem z wodą w butelkach ze swojego ślubu ze swoimi zdjęciami na etykiecie. Iain zaprowadził wtedy nas wszystkich w niedostępne rejony Donegalu.

Iain ode mnie dowiedział się o geocachingu, który polega na znajdowaniu skrytek przy użyciu sygnału gps w telefonie. Jakiż byłem dumny z niego, jak zobaczyłem, że wkrótce Iain sam zaczął zakładać skrytki. W tym jedną na szczycie Downpatrick Head. Została zdobyta tylko raz przez Paulinę z Polski, która z Iainem tam się wspięła. Tu można to zobaczyć jak zdobywają Downpatrick Head uderzając ze zwykłego kajaka. 





Jest tu gdzie pospacerować, pogoda jest wciąż świetna, błękit, bez wiatru i fal. Te klify zrobiła siła Atlantyku przez miliony lat. 








W jednym miejscu widać jak kropla drąży skałę. Kiedy tu przyjadę następnym razem, porównam jak powiększyła się ta dziura.

Nie wszyscy przyjeżdżają tu na widoki i są turystami jak my. Spotykamy kilku facetów, którzy z tej wysokości łowią ryby. 



W takim miejscu nie może zabraknąć znaku utworzonego dla lotników w czasie II wojny światowej, jest to przecież jeden z krańców Irlandii. Opisałem tę historię w dniu drugim tej wycieczki. Jest tu płasko, więc bez drona nie można zobaczyć znaku z góry, ale z racji popularności tego miejsca jest utrzymywany w dobrej kondycji. Jak się pochodzi po kamieniach składających się na znak można odczytać, że jest to numer 64. 






Na koniec w drodze powrotnej okrążamy ogromną dziurę w ziemi, która również powstała pod wpływem fal Atlantyku. Skały podmywane przez wodę w pewnym miejscu zaczęły się zawalać i mimo dużej grubej pokrywy skalnej mamy teraz dziurę aż do poziomu oceanu. Metalowe ogrodzenie zabezpiecza przed upadkiem. 

Przed nami ostatnie półtorej godziny jazdy na wyspę Achill. Droga będzie prowadzić przez niewysokie wzgórza, torfowiska, łąki, pastwiska, wzdłuż jezior i oceanu. Na wzgórzach znowu pojawiają się wolne hortensje. 



Przejeżdżając przez góry czasem trafiamy na chmury, ale jak to jest na wyspach o niewielkich rozmiarach, chmury są nisko i szybko przechodzą w inne rejony. Jazda tą trasą jest bardzo przyjemna, ruch na drodze praktycznie nie istnieje. Nie widać nawet wielu zwierząt, zobaczyłem tylko jednego "śpiącego" obok drogi borsuka.





Po przejechaniu terenów zajmowanych w dużej części przez Park Narodowy Ballycroy dojeżdżamy do mostu prowadzącego na wyspę Achill. To największa irlandzka wyspa i dzięki mostowi najłatwiej dostępna. Nie prowadzi na nią żaden prom, tylko krótki most, zaraz za którym jest dobrze wyposażone SuperValu, w którym warto zrobić ewentualne zakupy, bo później takiej możliwości nie będzie. Achill ma ponad 20 kilometrów długości i oprócz kilku pubów, kilkunastu pensjonatów, jednej stacji benzynowej, jednej poczty i kina w ciężarówce, która zatrzymuje się przez jeden tydzień w roku, okazji do wydawania pieniędzy nie będzie.


Pierwszy most połączył wyspę Achill z główną wyspą pod koniec XIX wieku i był przeznaczony dla pojazdów konnych. Ten jest bodajże trzecim mostem. 



Zatrzymujemy się przy markecie, jest naprawdę dobrze zaopatrzony bo musi zaopatrywać mieszkańców Achill, przyjezdnych ale też ludzi mieszkających przed mostem, bo inny najbliższy market jest około 30 km. stąd, w Newport.



Około 2 km dalej zostawiamy naszą amerykańską rodzinkę w Greenway Lodge B&B. Na podjeździe wita nas najpierw gościnny piesek a zaraz po nim sympatyczna gospodyni. Umawiamy się również na 9 rano i ruszamy na nasz nocleg. Na drogowskazach powyżej widać, że niektóre nazwy miejscowości nie mają tu angielskich odpowiedników, ponieważ jesteśmy na terenie Gaeltacht czyli na obszarze zamieszkanym przez ludność posługującą się głównie językiem irlandzkim.

Ale najpierw chcę pokazać żonie bardzo ciekawy pub, jeden z mniejszych w jakim byłem w Irlandii. Jest na pewno najstarszy na Achill, budynek pochodzi z połowy XIX wieku i wtedy mieściła się w nim szkoła. Od 1910 jest tu M.P. Lynott pub. M.P. to inicjały założyciela, którego kiedyś odwiedził jego siostrzeniec Phil Lynott, wokalista zespołu Thin Lizzy, którego zdjęcie wisi na ścianie w lewym górnym rogu zaraz za wejściem. Z informacji od barmana można wywnioskować, że tu mogła narodzić się popularna, zwłaszcza w pubach, piosenka "Whiskey in the jar" bardziej znana w wykonaniu zespołu Metallica.


W pubie jest dużo ludzi, część siedzi przy stolikach zrobionych z maszyn do szycia Singer, ktoś wyciąga zza oparcia jedną z gitar i przymierza się do grania. Większość ludzi jednak stoi, w pubie jest spory gwar. Wzięliśmy "glass of Guinnes" czyli połowę pinty, płatność tutaj jest tylko gotówką. Telewizory, wifi, frytki, płatności kartą - tego typu współczesne wynalazki tu jeszcze nie dotarły. Kiedyś przy drzwiach do toalety wisiała mapa Europy, na której nie było w ogóle Wielkiej Brytanii, co odzwierciedlało odwieczne uczucie Irlandczyków do Brytyjczyków. Tym razem tej mapy już nie było.


Gdzieś tu w tym pubie na ścianie wisi mój 20 zł banknot, za który kiedyś kupię sobie pintę, jak morze wyrzuci mnie na brzeg Achill ledwo ciepłego i bez grosza przy duszy. Taka stara tradycja dla turystów.

Można powiedzieć, że dzień zaczęliśmy w pubie i kończymy w pubie. Droga w stronę zachodniej części wyspy prowadzi przez torfowiska, obok wzgórza, na które jutro wjedziemy, wreszcie dojeżdżamy do wioski Keel, którą można nazwać sercem wyspy. Nocujemy dziś około 2 km stąd. Na zdjęciu poniżej widać ostatni odcinek drogi, to bardzo cicha okolica, ponieważ tuż obok jest współczesny cmentarz oraz ruiny domów opuszczonych w czasie Famine - Wielkiego Głodu. Na pewno nikt nam nie będzie przeszkadzał w wypoczynku. 

Ciekaw jestem tego obiektu, ponieważ jest nowy, zbudowany w czasie pandemii i nie ma tu typowego gospodarza, który pyta o której chcemy śniadanie. Klucz odbiera się ze skrzynki przy drzwiach otwieranej kodem przesłanym mailem po wcześniejszym opłaceniu pobytu. Parkuję na sporym parkingu, przede mną wisi długi sznur na pranie, wiemy zatem gdzie wypada nasze pierwsze pranie firmowych koszulek. 

Po wejściu do środka już wiem, że to będzie jeden z lepszych noclegów. Mamy do dyspozycji kuchnię połączoną z salonem, dużą sypialnię i łazienkę.

W kuchni czeka na mnie powitanie ułożone z literek na tablicy: "Piotr, witamy w Minaun Cliff View". W koszyku na stole czeka pieczywo i zdrowe batoniki, w lodówce mamy mleko, ser, masło, sok pomarańczowy. Razem z tym co kupiliśmy w SuperValu przy moście nie potrzebujemy niczego więcej ani na kolację ani na śniadanie. W szafkach herbata, kawa, cukier, korkociąg i pełna zastawa.  



A najlepszy jest widok z salonu. Minaun to nazwa tej góry, którą widzimy zaraz za zatoką Keel Bay, na którą jutro wjedziemy samochodem po widoki. 


W sypialni czeka na nas wygodne duże łóżko w fioletowej oprawie, na nocnych stolikach butelki z wodą i szklanki. Poza tym szafa, toaletka z dużym lustrem i skrzynie do położenia walizek. Rewelacja i wcale nie za duże pieniądze. Na Achill w ogóle jest drożej niż na głównej wyspie. 

Jest to bardzo czyste miejsce, mogę spokojnie polecić do zamieszkania. Na jedną noc to aż szkoda spać. Zjadamy coś. Góra Minaun jest już obleczona chmurą, widać księżyc, ale nie jest ciemno, chociaż słońce już się schowało za najwyższymi klifami w Irlandii, na które rzucimy okiem jutro. Zabieram żonę na plażę.  

Plaża Keel Bay jest najdłuższa na wyspie, ma łukowaty kształt. Można się pojawić na niej w różnych miejscach. Ja wybieram wschodni koniec plaży, tuż u stóp Minaun. Da się tu dojechać samochodem do samego końca, jak się wie, gdzie skręcić. 


Obrazek, który tu zastaję świadczy o dużym wzroście popularności Achill. Oprócz obecności kilkunastu samochodów rozbito tu kilka namiotów. Nieraz bywałem tu sam z moją grupą, czasem paliliśmy ognisko z kiełbaskami z polskiego sklepu i piwem Żywiec. W tym miejscu Amerykanie poznawali polskie BBQ w oprawie irlandzkiej natury. Te czasy przesuwam już do archeo.   

Brzeg oceanu w tym miejscu jest bardzo kamienisty, żeby dojść do wody trzeba przejść wał z większych i mniejszych kamieni. Jest to doświadczenie rzekłbym jednorazowe bo wymagające dużej uwagi. Wieje zimny wiatr, mimo że niebo jest czyste. Zbieramy się do samochodu, włączam nawet ogrzewanie. Po drodze muszę uważać na owce, które spacerują po drodze, ponieważ na Achill nie ma ogrodzeń wzdłuż dróg.



Wracamy do naszego przytulnego pensjonatu i kończymy dzień. Wyspa Achill musi poczekać do rana.



6 komentarzy:

  1. Oszałamiające widoki. Ciekawie opisane. Nie mogę doczekać się kolejnych dni. A może książka...?🥰

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak smakowały naleśniki z bekonem? 🙂

    Czemu torf został zakazany? Nieekologiczny? Piękna trasa i widoki! The Butcher boy również widziałam, ale dawno temu! Czy tym miastem nie jest Monaghan?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Monaghan się pewnie zmienił od czasów kręcenia filmu, ale nie kojarzę tam trójkątnego rynku ze studnią. Wydobycie torfu niszczy krajobraz, pewnie dlatego został odstawiony na bok. Poza tym torf powstaje przez długi czas a jego wydobycie na przemysłowa skalę odbywa się w mgnieniu oka i pozostawia nieciekawy widok.

      Usuń
    2. Wujek Google podaje jeszcze jako lokację filmu Clones, a filmweb Bray, chociaż nie kojarzę w Bray takich kadrów.

      Nadal oglądasz irlandzkie kino? Byłam całkiem niedawno w kinie na duchach z Brendanem. Dosyć nietuzinkowy film.

      Rozumiem, że na tej wycieczce z Becky i świtą byłeś po dobrych kilku latach bez wizyty w Eire. Ciekawa jestem jakie naszły Cię przemyślenia po takiej przerwie.

      Rose

      Usuń
    3. Oglądam irlandzkie kino. Lubię :)

      Usuń