KARTY

wtorek, 10 października 2023

Dzień 3. Malin Head - Slieve League

Otwieramy oczy jeszcze przed budzikiem i opowiadamy sobie koszmary, które mieliśmy w nocy. Nie wiem czy to wpływ tych wszystkich instalacji w jadalni i przed domem, czy Diabelskiej Dziury, a może duchów hiszpańskich żołnierzy z Wielkiej Armady, którzy zatonęli tu podczas sztormu w 1588 roku, w każdym razie musimy zacząć śniadanie od solidnej kawy. Szklane głowy stojące przed wejściem do domu na Malin Head (głowa) wypełnione przeróżnymi treściami wczoraj nas ostrzegały, że w tym pensjonacie może być coś nie tak.




Audrey zbiera zamówienia, dla nas to samo, co wczoraj. Moim zdaniem zestaw bogatszy w porównaniu z Irlandią Północną, są dwa plastry bekonu i dwie kiełbaski. No i nie ma fasolki. Nasi towarzysze śniadania są trochę starsi od nas, ona ma 58 lat, jej mąż 61, oboje są już na emeryturze. Siedzimy wszyscy przy śniadaniu boso, jak sobie życzyła właścicielka "domu bez butów". Abigail urodziła się w Anglii, ale wychowała na Bahamach, Diego pochodzi z Hiszpanii. Po latach pracy w branży nieruchomości stać ich na taki spokojny objazd całej Irlandii, kraju, który chcieli razem zwiedzić. Rozmawiamy o pogodzie, o irlandzkich promach, "Grze o Tron" (są fanami tego serialu), o przechodzeniu na emeryturę. Dowiaduję się od nich, że rejs na Skellig Michael kosztuje już €120 od osoby. Ja pamiętam cenę €50. Mówię im, że są moimi niedoszłymi klientami, bo do takich ludzi jak oni kierowałem swoją ofertę. Opowiadają o wczorajszym magicznym zachodzie słońca, które widzieli w Dziurze Diabła (Hell’s Hole), miejscu do którego wczoraj nie dotarliśmy. Pokazują zdjęcia. Rzeczywiście kolory klifów, nieba i wody robią wrażenie. Robimy sobie pamiątkową fotkę, uzyskuję zgodę na publikację tutaj i rozjeżdżamy się w przeciwne strony. Oni jadą oglądać Titanica a my klify i plaże zachodniej Irlandii. Ich wycieczka będzie w sumie trwać 30 dni!



Od Abigail i Diego dowiaduję się, że w Stanach bardzo popularnym połączeniem jest grzanka posmarowana solonym masłem i dżemem. Nie trzeba mnie długo namawiać. Rzeczywiście, łapię ten smak, zwłaszcza że uwielbiam irlandzkie solone masło. Nie spodziewałem się! Pakujemy się, sprawdzamy czy coś nie zostało w gniazdkach i jedziemy po naszą amerykańską rodzinę. Niebo mówi "będzie padać albo padać nie będzie".






Nasi Amerykanie są już gotowi. Płacę Mary za nocleg kartą, w irlandzkich B&B najczęściej płaci się po śniadaniu. Z góry płaci się najczęściej w hotelach. Przy rezerwacji przez booking.com można czasem spodziewać się, że płatność zostanie ściągnięta z karty kredytowej nawet 10 dni przed przybyciem na nocleg. Czekamy aż terminal połączy się z siecią, jesteśmy w Donegal, gdzie internet hula jak chce, w międzyczasie Mary pokazuje mi przez okno inną drogę, którą możemy pojechać do kolejnego przystanku. Oczywiście pojadę tamtędy, zawsze brałem pod uwagę wskazówki miejscowych. Pakujemy bagaże, bierzemy z bagażnika świeżą wodę na drogę i ruszamy.


Po 20 minutach zjeżdżam z asfaltu i pomiędzy wydmami pokrytymi falującą trawą dojeżdżam do końca drogi. Nikogo poza nami tu nie ma, nawet przypadkowego człowieka z psem na spacerze. Jesteśmy sami na Five Fingers Strand (Plaża Pięciu Palców). Jest znowu odpływ, więc jest gdzie pochodzić i spalić trochę śniadania. Nazwa plaży wzięła się podobno od skał, które mają wyglądać jak pięć palców, niestety rozglądamy się jak John Travolta w Pulp Fiction, nikt nie umie wypatrzyć pięciu skalistych palców. 





Chodzimy po plaży, szukamy fajnych muszelek do naszego słoja z muszlami, który stoi w łazience. Robi się coraz cieplej, chmury znikają, pojawia się słońce. Rozmawiamy o ostatniej nocy. My mieliśmy jakieś dziwne sny, a naszą Becky i Scotta ktoś próbował w nocy porwać. Koło drugiej w nocy obudziło ich szarpnięcie za klamkę od pokoju, za chwilę drugie. Ktoś próbował po ciemku wejść do ich pokoju. Dziwne, bo wszystkie pokoje w ich B&B są wyposażone w łazienki, więc nikt nie mógł szukać np. toalety na schodach i nie trafić do swojego pokoju. Dziewczynki też nie próbowały się do nich dostać ze swojego pokoju. Zagadka nie została rozwiązana. Dobrze, że wszyscy dożyliśmy do rana.


Kończymy spacer, pora ruszać dalej. Nasz kolejny cel podróży pojawił się wczoraj na promie, wpasowałem go idealnie w nasz gryplan. Zobaczyliśmy plakat zapraszający do jednej z Famine Village, w której można dodatkowo skosztować "poitín" czyli irlandzkiej księżycówki. Scott chętnie pozna ten smak i porówna z innymi produktami z gatunku moonshine, które poznał podróżując po różnych stanach i krajach. Żeby tam się dostać musimy okrążyć zatokę, bo wioska jest dokładnie po drugiej stronie wody. Na miejsce przyjeżdżamy dokładnie o 10.00, kiedy otwierają. Duży parking oznacza, że na tym odludziu Doagh Famine Village została dobrze wypromowana, zmieści się tu niejeden autokar. 



Byłem tu kiedyś, więc wiem, że zwiedzanie potrwa około godziny. Odprowadzamy rodzinkę do kasy, zamieniam słówko z farmerem, który od lat pełni tu całodobowy dyżur na traktorze i idziemy na plażę po tej stronie zatoki. Teraz plażę Pięciu Palców widać jak na dłoni, jesteśmy dokładnie po drugiej strony zatoki. 



Doagh Famine Village to jedno z tych miejsc, gdzie można poznać wiejskie życie w XIX wiecznej Irlandii w czasach, kiedy kraj dotknęła klęska głodu. Zaraza ziemniaczana spowodowała, że milion ludzi wtedy zmarło, a drugi milion ludzi wyjechało ratować się za granicę. Dzięki temu w Irlandii mieszka teraz 5 milionów Irlandczyków, a poza jej granicami jest ich 70 milionów.









Mimo, że pięciu palców wciąż nie widać, to jej nazwa nawiązuje do symboliki dłoni - pomocnej, witającej, pokazującej zwycięstwo. Od mojego najmłodszego syna dowiedziałem się niedawno, że pojawił się w młodzieżowym slangu nowy termin pokazywany dłonią: essa, jako coś pozytywnego.


Moja żona zauważa, że są tu na pustej plaży koła ratunkowe, które można wykorzystać w razie potrzeby. Nie zliczyłbym takich kół, które widziałem w potrzebnych miejscach w Irlandii, na plażach, wzdłuż rzek i kanałów, tu jest to norma, nikt ich nie kradnie.

W języku polskim plaża to plaża, w języku angielskim są co najmniej dwa słowa: beach i strand. Nie do końca wiem, na czym polega różnica ale na wycieczkach z Amerykanami wolę jeździć w miejsca, które nazywają się np. Five Fingers Strand, bo "beach" to homonim i mogę się pomylić z wymową i wtedy mógłbym powiedzieć Five Fingers Beach i mogłoby to zabrzmieć jak "pięciopalczasta dzi*ka". Rozmawiam o tym z Becky, pracuje w szkole jako logopeda, więc w dalszej drodze wymieniamy uwagi o innych angielskich homonimach.



Z jednej strony Famine to smutny temat, z drugiej jednak w tym miejscu naprawdę można się zanurzyć w wiejskie klimaty jeszcze sprzed Wielkiego Głodu i zobaczyć, jak lokalna społeczność wtedy żyła. Doagh Famine Village to okazja na wartościową i pouczającą wizytę.


Przy zejściu na plażę stoi ławeczka upamiętniająca mieszkającego gdzieś tu w okolicy Charlie Herrona, zmarłego na raka kilka lat temu, lokalnego muzyka. Zaraz po nim zmarła, również na raka, jego żona Collette. Podoba mi się ten sposób wpisania w lokalną pamięć. Takich ławeczek widziałem w Irlandii mnóstwo.


Kolejny przystanek wymaga od nas pojawienia się znów w Północnej Irlandii. Zaplanowałem to miejsce z dwóch powodów. Po pierwsze to bardzo ładne miasto otoczone murem. Po drugie od wielu lat Martin McCrossan oprowadza po tych murach piesze wycieczki i jest to bardzo wartościowe doświadczenie. Miasto jest drugim po Belfaście skupiskiem, gdzie pomiędzy sobą mieszkają dwie skonfliktowane społeczności katolików i protestantów.









Nadal mamy do przejechania półwysep Inishowen, co zajmie jakąś godzinę. Musimy zdążyć do Derry na 12:00, bo wtedy zaczyna się piesza wycieczka. Mijamy ładne i czyste wioski, zwraca uwagę brak koszy na śmieci oraz blaszane stodoły, które moim zdaniem szpecą krajobraz, ale rozumiem ich znaczenie w kwestii suszenia trawy na zimę jako pożywienia dla zwierząt. Omijam kobietę, która biegnie z wózkiem po asfalcie. W Irlandii generalnie nie ma poboczy na lokalnych drogach, więc jazda rowerem czy spacery zawsze nosi ze sobą pewne ryzyko, że ktoś za kierownicą nie zauważy. Pamiętam jak w 2007 jechałem rowerem z Kells do Slane na koncert Rolling Stonesów, a potem po ciemku wracałem. Poznałem wtedy smak ryzyka na lokalnych drogach.



T-junction to skrzyżowanie w kształcie litery T. Czyli dalej tylko w prawo lub w lewo. Bardzo częste w Irlandii. Na tym skrzyżowaniu mogę wybrać, czy wracać na prom do Północnej Irlandii przez Moville, czy jechać do Północnej Irlandii przez Derry. Tu też widać bardzo typowe dla Republiki Irlandii wsparcie dla lokalnych sportowców, którzy jadą gdzieś reprezentować hrabstwo lub miejsowy klub na turniejach gaelic futbool czy hurlinga, sporty nieznane w żadnym innym kraju.


Tuż przed Derry zaczyna się znowu Irlandia Północna, na telefon przychodzi sms z powitaniem i stawkami za minutę, tabliczki przy drodze zmieniają kolor, a limit prędkości przechodzi z kilometrów na mile. Można nie zauważyć, że znowu wyjechaliśmy z Unii Europejskiej.


W zależności od mapy, której używasz, miasto to zwie się Derry lub Londonderry. Człon "London" został dodany, aby było raźniej londyńskim rzemieślnikom, którzy zostali wysłani przez króla Jakuba I Stuarta w XVII wieku w celu stworzenia w tym miejscu najpotężniejszej angielskiej twierdzy na ziemi irlandzkiej i najbardziej wysuniętej na zachód. Od tamtej pory dużo tu się działo, ale to już przeszłość, na dowód tego na rondzie przy rzece katolik i protestant podają sobie ręce. Rzeźba nazywa się "Hands Across the Divine" i ma podobne znaczenie jak kładka przez rzekę Foyle (Peace Bridge), którą bez strachu można przejść z katolickiej strony Bogside na protestancką Waterside. Panowie, teraz się już nie bijemy, chodźmy lepiej na zakupy lub na piwo. Akurat.



Przez wiele lat tablice z napisem Derry stojące przy wjeździe do miasta były niszczone przez protestantów. Z kolei na tabliczkach z napisem Londonderry słowo "London" było zamazywane przez katolików. W końcu władze miasta zrezygnowały z tabliczek z obydwoma nazwami na rogatkach i obecnie wjeżdżając do miasta z dowolnej strony widzimy wysokie kamienne słupy z napisem The Walled City (miasto otoczone murem) czyli Twierdza. Pamiętam, jak autobusy jadące tu z Dublina wyświetlały w dni parzyste Londonderry a w nieparzyste Derry. 



Martin McCrossan i jego ekipa mają 4 wycieczki dziennie, bez względu na pogodę. Wystarczy pojawić się w miejscu zbiórki. Nie mamy funtów, ale można zapłacić kartą w pobliskiej kawiarni Coffee House Java na Artillery Street. Jest minuta przed południem, jesteśmy na styk, widzę już Martina i grupkę turystów przy wejściu do centrum Foyleside. Wycieczka zaraz się zacznie. Nie ma tu gdzie zaparkować, więc wysadzam naszą piątkę Amerykanów na środku ulicy, mówię im, gdzie jest kawiarnia do kupowania biletów (6 funtów za osobę), gdzie ich znajdę po wycieczce i odjeżdżam. Trwało to może półtorej minuty na jednokierunkowej ulicy, za mną kilka samochodów, nikt na mnie nie zatrąbił. Przypomnę, że z tablicami rejestracyjnymi od dublińskiego SIXTa z automatu wszyscy jesteśmy katolikami.


Już na spokojnie dojeżdżam na duży miejski parking w środku Twierdzy, parkuję w cieniu, bo wciąż jest gorąco. Idę do parkomatu zapłacić za dwie godziny. No tak, znowu parkomat tylko na monety. Klepię się po kieszeniach, jakbym miał stamtąd wyklepać jakąś monetę z Elżbietą. Facet, który właśnie wyjmuje swój bilet parkingowy pyta mnie, czy może w czymś pomóc. Jasne, rozmieni mi 10 euro na 8,65 funtów. Dobra, wezmę tylko 5. Facet bez zbędnej sylaby wrzuca 2 funty do parkomatu, klepie mnie po ramieniu, mówi "good man yourself, enjoy Derry" i daje mi bilet na 2 godziny. Powiedział "Derry", znaczy dobry katolik.


Zabieram żonę na wycieczkę murami Derry/Londonderry. Prosto z parkingu po kilku schodkach wchodzimy na 400 letnie mury i od razu trafiamy na armaty. Armat na pewno w Derry nie brakuje. Każda z nich jest wyposażona w tabliczkę producenta i rok. Wszystkie pochodzą z lat 1610-1630. Były nieraz w użyciu i dobrze spełniły swoją rolę, ponieważ Derry nigdy nie zostało zdobyte. Idziemy do katedry, gdzie można obejrzeć kulę, którą wystrzelono w środek miasta, tylko że ona nie miała w środku trotylu, zawierała list do obrońców.


Budowa murów miejskich na wzgórzu trwała od 1613 do 1618 roku. Cztery bramy i krzyżowy układ ulic z centralnym placem - Diamentem miały zapewnić bezpieczeństwo obrońcom na wypadek oblężenia


Mury miejskie są doskonale zachowane i można po nich spacerować wokół całego starego miasta. Mają długość około 1,5 kilometra i wysokość od 4 do 12 metrów. Z murów rozpościera się widok na położone niżej dzielnice protestantów (Waterside) i katolików (Bogside). W każdym narożniku stoją bastiony uzbrojone w wielkie armaty.


Najbardziej pamiętne oblężenie Derry miało miejsce w latach 1688-1689, tuż przed Bitwą nad Boyne. Przed zbliżającymi się wojskami króla Jakuba II Stuarta w twierdzy schronili się okoliczni mieszkańcy i zwolennicy Wilhelma III Orańskiego. Oblężenie (Siege of Derry) trwało cztery miesiące. Wewnątrz murów zamkniętych było 30 tysięcy ludzi, z czego 8 tysięcy zmarło wskutek głodu, wycieńczenia i chorób. Pieśń "Derry's Walls" upamiętnia to oblężenie, jak również coroczne marsze ulicami miasta oraz widoczna w niektórych miejscach maksyma NO SURRENDER - "nie poddamy się". Kłuje to strasznie katolików, którzy organizują odwetowe marsze i nie widać końca tego konfliktu.


Z czasem w protestanckim mieście zaczęło osiedlać się coraz więcej katolików, głównie w dzielnicy Bogside (bagienna strona rzeki). Protestanci zamieszkiwali w lepszej części miasta i mieli więcej przywilejów. Dyskryminacja i podziały tworzyły wieloletnią historię Derry/Londondery. Dwie różne nazwy miasta i dwie sporne społeczności. Z tego wziął się kolejny przydomek - Stroke City - stroke to ten właśnie ukośnik / a jednocześnie znak podziału pomiędzy społecznościami. Z miejskich murów widać wyraźnie Linię Pokoju podobną do tej w Belfaście - mur oddziela od siebie osiedla jednych i drugich. W innym miejscu na murze domu widoczny jest napis "Lojaliści z zachodniego brzegu Londondery ciągle w oblężeniu - nie poddamy się".  


Z tych murali wygląda na ulice ciągła gotowość do walki, pamięć o przeszłości, lęk o przyszłość, a czasem też nienawiść i nieustająca zawziętość. Trzeba mieć odporność, żeby idąc do sklepu po bułki i masło, mijać obojętnie ogromny obraz namalowany na ścianie przedstawiający 14 - letnią dziewczynkę, która nie tak dawno idąc tędy też po mleko, otrzymała dwie kule w czoło od brytyjskiego żołnierza. Bo tu mieszkała po katolickiej stronie.


Derry zmienia się i mimo swojej krwawej historii nie roztacza nad sobą takiej ponurej atmosfery jak Belfast. Wprawdzie też jeżdżą tu opancerzone samochody policyjne, ale ludzie jakby częściej się uśmiechają i jest bardziej kolorowo. Więcej też jest samochodów z rejestracjami z Republiki Irlandii, pewnie dlatego, że Derry leży tuż przy granicy pomiędzy obiema Irlandiami. Katolików i protestantów oddziela naturalna granica w postaci rzeki Foyle. Czy dlatego jest bezpieczniej?




















Mural przedstawiajacy centrum Derry namalowany wewnątrz Richmond Shopping Center. Musieliśmy tam wejść ze względu na potrzebę odświeżenia się oraz aby zakupić szufelkę i zmiotkę do czyszczenia wnętrza vana z nadmorskiego piasku. Zawsze się coś nanosi.   

W czasie pieszej wycieczki zaczynają bić dzwony w katedrze św. Kolumby i wygrywają tak dziwne melodie, że po pięciu minutach nie daje się tego słuchać. Katedra jest blisko naszego parkingu, więc dźwięk dzwonów jest dość głośny. Z ulgą przyjmujemy koniec koncertu, było to jakoś koło południa. Idziemy jeszcze do tej katedry, chcę pokazać mojej żonie ową kulę armatnią, która wpadła do miasta podczas któregoś oblężenia, ale zamiast materiałów wybuchowych zawierała list o treści "PODDAJCIE SIĘ". Ale Derry nie mogło się poddać. Tysiące ludzi umierało z głodu, ale miasto nigdy nie zostało zdobyte. Dlatego miasto zawdzięcza ma jeszcze jeden przydomek: "The Maiden City" - Dziewicze Miasto.

Tymczasem nasza amerykańska rodzina kończy pieszą wycieczkę z Martinem, dlatego wyjeżdżam z parkingu i krążę wokół pomnika, aż zwolni się miejsce. Wysiadamy do cienia i w tym samym momencie Martin przybywa pod pomnik by opowiedzieć jego znaczenie, podziękować i zebrać gromkie oklaski. Naprawdę warto, polecam jego piesze wycieczki.


Wcześniej Becky poprosiła o znalezienie miejsca, gdzie dziewczyny będą mogły pójść w poszukiwaniu ręcznie robionych pamiątek. Schodzimy jakieś 100 metrów w stronę bramy Shipquay, gdzie od lat znajduje się Craft Village. Umawiamy się za dwie godziny, w tym czasie wszyscy mają ogarnąć wszystkie swoje potrzeby i z pełnymi brzuszkami spotykamy się po trzeciej aby jechać dalej. 


Wyjeżdżamy ze starego Derry bramą Rzeźników, mijamy błonia, z których widać jak olbrzymie i niedostępne są te mury. Przejeżdżamy obok charakterystycznego białego muru, który kiedyś był częścią domu, jest na nim czarny napis "Free Derry Corner". To miejsce to symbol. Obok jest tablica upamiętniająca ludzi, którzy 30 stycznia 1972 roku zginęli w czasie Krwawej Niedzieli. Wszystkie nazwiska ofiar wymienił Bono podczas podczas jednego z koncertów.


Jest trochę po trzeciej, ruch w mieście jest umiarkowany. Po minięciu ostatnich świateł nagle miasto urywa się i zaczyna się wieś. Kilkukilometrowa prosta jak strzała droga na północny zachód wznosi się i opada. Na moim wszystkofonie przyczepionym do kratki wentylacyjnej widzę, jak zbliża się granica, pojawia się pierwszy znak z ograniczeniem prędkości w kilometrach na godzinę, za chwilę przychodzi SMS z powitaniem "welcome back". Znowu jesteśmy w Republice, wokół katolicy-rolnicy, znowu blaszane stodoły, wąska droga i limit prędkości 80 km/h. Czuję się jakbym wrócił do domu, jesteśmy znowu w hrabstwie Donegal.




Nasz kolejny cel pojawia się 10 minut po ostrym wjeździe pod górę. Tu wyznanie przestaje mieć wreszcie znaczenie. Parkuję na szczycie wzniesienia i przenoszę naszych Amerykanów do VII wieku. Trafiamy akurat na sesję zdjęciową młodej pary. Wchodzimy do kamiennego fortu Grianan of Aileach, który był kiedyś siedzibą jednego z władców tego regionu.



Wysokie i grube na 4,5 metra mury miały zapewnić bezpieczeństwo w razie ataku. Całe życie toczyło się wokół grodu, tam była cała osada. Ze środka prowadziły podziemne korytarze, które wychodziły kilkaset metrów poza obrębem fortu, aby zapewnić możliwość ucieczki w razie zdobycia murów przez przeciwnika. Inne korytarze pełniły funkcję spichlerzy, gdzie można było trzymać np. solone masło. 



W obliczu zagrożenia ludzie zabierali zwierzęta do środka i barykadowali się aby przetrwać. Nie ma specjalnie dowodów na to, co tam się wtedy działo. Wszystko co tu napisałem przed chwilą wymyśliłem, bo fort został odrestaurowany dopiero w XIX wieku. 



Od czasu, kiedy tu ostatnio byłem pojawił się podjazd dla wózków inwalidzkich, a ścieżka z parkingu do fortu została utwardzona. Brawo! 



Niestety podjazd dla wózków jest tylko do połowy, dalej trzeba jednak po schodach. Irlandia to kraj dla twardych ludzi. 



Nie ma dziś tu vana z lodami, więc od razu pakujemy się do wozu i ruszamy dalej w Donegal. Wąska droga szybko zamienia się w zwykłą drogę, jest teraz czas pospać aż do czasu, kiedy muszę zwolnić, bo zaczynają się zakręty. Mijam miejscowość Ardara i stację benzynową, na której poznałem Iana Millera, faceta, który wspina się na skały wyrastające z oceanu i którego zaraziłem geocashingiem i teraz sam chowa skrytki w najbardziej niedostępnych miejscach w Irlandii.


Wjeżdżamy na przełęcz Glengesh, po drugiej stronie czekają nas drugie co do wielkości klify Irlandii. Droga się znowu zwęża, idzie ku górze, zakręty znowu się robią takie jakbyś chciał przez ramię sprawdzić kto cię kłuje w plecy. Muszę się rozglądać i przewidywać, zwalniać i przyspieszać, czasem na dwójce.






Mijamy wioskę Teelin, która jest tuż przed klifami. Jedziemy już teraz tylko w górę, mijamy koparki równające teren, powstają tu nowe domy. Dojeżdzam do parkingu, jest tu kilka samochodów i kamperów, mają tu nawet przenośne toalety. Zbliżam się do srebrnej bramy (silver gate). Odwracam się i mówię, że to co teraz zrobię jest legalne. Fajny moment. Zazwyczaj jest napisane na bramie, żeby zamknąć ją za sobą, żeby zwierzęta nie uciekły. Za irlandzką srebrną bramą można czasem znaleźć prawdziwe skarby. 







Zamykam bramę za sobą i pośród owiec pnę się drogą do góry. Nie ma samochodów, jedni ludzie schodzą, inni jeszcze wchodzą. Jest przed 18.00, ale słońce jest jeszcze wysoko, najdłuższe dni w roku dopiero przed nami. Mijamy jeziorko polodowcowe i kolejne zakręty. Po kilku minutach droga się kończy. Na pochyłym parkingu stoi van z lodami podparty klinami, żeby nie zjechał. Lody się skończyły, facet właśnie skończył pracę więc teraz będzie zjeżdżał z klifów. 


Któregoś dnia zostawiłem tu samochód i z czterema Czechami zdobyliśmy te klify. Nie było to trudne zadanie, podejście jest dość łatwe jeżeli tak wysoko można wjechać. 




Zdjęcia z tamtej wyprawy tuż przed zachodem słońca można zobaczyć tutaj. 




Klify Slieve League (601 m.) zaliczone, można zjeżdżać do bazy. Po 15 minutach jesteśmy na miejscu. Mijaliśmy ten pub w drodze na górę. Zawsze mi się Zardzewiała Makrela podobała, bo w środku i na zewnątrz ma klimat, jest przy samej drodze, którą w nocy nikt nie jeździ, wieczorem można posłuchać muzyki na żywo i zjeść kolację, przespać się w wygodnych pokojach na górze i rano zejść na śniadanie znowu do pubu, kiedy pub przecież zamknięty. Miałem dwie grupy, które to miejsce sobie chwaliły, głównie ze względu na ciszę, widoki z okna i jedzenie.   



Chłopak w pubie nalewa dla kogoś piwo, bierze klucze i prowadzi nas przez wahadłowe drzwi na tyły pubu, patrz pan, dobudowali sobie pokoje dla gości za pubem, więc jest jeszcze więcej miejsca. Zaglądamy do środka, nowoczesny wystrój, duże łóżka, czysto, wygląda w porządku. Umawiamy się na rano po śniadaniu i jedziemy na nasz nocleg, który zarezerwowałem zupełnie w ciemno, bo wyglądał przyzwoicie i nigdy tam nie byłem. 


Wjeżdżamy do małego miasteczka Kilcar. Parkuję pod Kilcar Lodge B&B. Tuż obok w dole przyjemnie szumi rzeka. Pokój w porządku, łazienka też, wszystkie nocne lampki działają. Zostawiamy swoje bambetle i bez przebierania się idziemy na Main Street. Na typowej irlandzkiej Głównej Ulicy w małym miasteczku można znaleźć wszystko, co do życia potrzebne, czyli sklep Centra, aptekę, pub ze stacją benzynową i take away. 



Moja żona nie jadła jeszcze rarytasów z take awaya (jedzenie na wynos), więc wchodzimy do jedynego otwartego w tym miasteczku. Nie możemy przecież codziennie jeść w drogich restauracjach. Zamawiamy rybę z frytkami i pizzę. Czekamy na parapecie na zewnątrz, naprzeciwko kilku facetów wyładowuje z vana jakąś maszynę. Widać, że im się nie spieszy i że mają co czym rozmawiać. Wyławiam tylko fragmenty. Atrybuty małego miasteczka, gdzie wszyscy się znają. Zjadamy niedobrą pizzę, dobre frytki i świetnego dorsza i idziemy pod prysznic i do łóżka. 



Za oknem wciąż widno, sprawdzam w telefonie plan na jutro, kiedy przychodzi mail od Becky. Pisze, że w Zardzewiałej Makreli nie jest im za dobrze. W ich pokojach nie ma klimatyzacji, okienko jest małe a za nim ktoś pali papierosy i nawet nie ma jak wywietrzyć. O ile dotrwają do rana, to nie mają ochoty na śniadanie w tym miejscu. I żebyśmy się nie spieszyli z naszym śniadaniem. 


Od razu dzwonię do Zardzewiałej Makreli. Facet mówi, że sprawdzi tych palaczy. Odchodzi od kranów z piwem, bierze ze sobą telefon, słyszę, że otwiera wahadłowe drzwi, woła "hellou" i mówi mi, że tu nikogo nie ma. I że tu jest zakaz palenia, a jak ktoś złamie zakaz i sobie zapali to przecież on sam wszystkich nie upilnuje, bo jest sam na barze. 


Piszę SMS do naszej miłej gospodyni, że ważne sprawy zmuszają nas do opuszczenia jej przytulnego domu z samego rana i żeby nie smażyła nam jajek na śniadanie. Odpisuje mi o 5 rano, że nie ma problemu. Nie wyobrażam sobie, żeby nasi Amerykanie bladzi od niewyspania i braku tlenu, zsiniali od dymu papierosowego i wychudzeni do granic możliwości czekali aż my się najemy Irish Breakfast. Not on my watch!

5 komentarzy:

  1. Te miejsca też są mi znane i te miejsca również opisywałam na blogu. Z każdym z nich wiąże się jakaś przygoda. Kiedy jechaliśmy na klify Slieve League w wiosce Teelin i przy porcie Teelin Road nie było żywej duszy, ale zaraz za portem zatrzymał nas policjant z miejscowej Gardy, zapytał o cel podróży i kazał jechać za nim. Nie powiem, śmigał ostro wąską krętą drogą, przed bramą zatrzymał się, otworzył i powiedział, że jak będziemy wracać mamy ją zamknąć, a teraz o nas będzie pilotował na klify, na niewielki parking Slieve League i wracając sam zamknie bramę...
    Ech, Piotrze z przyjemnością wróciłam tam z Wami po wielu latach. Cudowne miejsce !
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Garda potrafi zdziwić takich jak my, mających odmienne zdanie o roli policji w społeczeństwie. Zapraszam po więcej zdjęć :)

      Usuń
  2. Tych okolic jeszcze nie poznałam, cóż jeszcze wszystko przede mną!

    Jak czytałam o Zardzewiałej Makreli przypomniał mi się mój straszny nocleg z karaluchami w Westport, a na booking było ponad 8 😉

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie miałem okazji spotkać w Irlandii karalucha ale wspominam spotkanie z owadami zwanymi midgets. Są mniejsze niż komary, nie słychać ich a potem strasznie swędzi. Okropność.

      Usuń
    2. To miałeś szczęście, ja spotkałam w tym B&B, ale kiedyś też jak poszłam na jakiś wegetariański posiłek w okolicach Dublina, już nawet nie pamiętam gdzie.

      Rose

      Usuń