KARTY

czwartek, 12 października 2023

Dzień 5. Achill Island - Clifden


Jest piąty dzień wycieczki. Pogoda jak do tej pory dopisuje fantastycznie. Dziś nie musimy o konkretnej godzinie pojawić się na śniadaniu, więc leniuchujemy, zjadamy co mamy i zbieramy swoje rzeczy, co zajmuje więcej czasu niż zwykle, bo zajęliśmy przecież cały dom. Koszulki w nocy nie doschły, więc dokończymy z nimi w podróży, na walizkach.  

Achill jest znana z owiec wałęsających się po drogach, zaraz po wyjeździe z podjazdu natrafiamy na tubylców. Za zdjęciu powyżej widoczny jest charakterystyczny wjazd na teren posiadłości zrobiony ze stalowych rur. Dzięki temu nie przechodzą tędy zwierzęta, dla nich to niestabilne podłoże. Racice mogłyby utknąć im w szczelinach. Mają do dyspozycji całą wyspę, ale do domów wstęp wzbroniony.

Kierujemy się w stronę mostu aby zabrać Amerykanów, czekają już na nas, jest równo 9.00, tutaj pobyt był już zapłacony z góry, u nas zresztą też. Wyspa jest bardzo atrakcyjnym miejscem, więc właściciele B&B nie chcą ryzykować, że ktoś się rozmyśli w ostatniej chwili i nie przyjedzie.

Jedziemy z powrotem, w stronę zachodnich klifów, przed nami znowu wioska Keel z białymi domami, ten kolor ścian jest tu dominujący. 


Skręcam w stronę plaży Keel, tej najdłuższej, na której końcu byliśmy we dwójkę wczoraj wieczorem. Jesteśmy w innym miejscu tej długiej plaży, jest piękny czysty piasek i mnóstwo ludzi, czego można spodziewać się po ilości kamperów, domów wakacyjnych i namiotów. W sezonie rośnie tu struktura usługowa w postaci jadła na wynos, kawiarni, szkółek surfingu, mobilnego serwisu rowerowego, stoisk z pamiątkami. W poprzednich latach, kiedy tu bywałem w okresie od kwietnia do września nie było tu tylu ludzi, zdarzało mi się natomiast widzieć różne mobilne usługi dla mieszkańców: bank, bibliotekę, kino w specjalnej przyczepie rozsuwanej na boki, barbera, mechanika rowerowego. Prawdopodobnie te usługi nadal przyjeżdżają na Achill, bo oprócz ilości turystów niewiele się tu zmieniło.



Przed nami widać już górę, u stóp której znajduje się plaża na końcu drogi. Najwyższy punkt to klify Croaghaun.

Kierujemy się dalej na zachód mijając ostatnią wioskę na tej drodze, Dooagh z białymi domami. Jest tu klimatyczny pub oferujący na wieczór dobre jedzenie - Gielty's Bar and Restaurant, polecam gdyby ktoś zawitał w te strony. W Dooagh można również zobaczyć jeden ze znaków WWII EIRE 59. Stopniowo jak okrążamy Irlandię to numery maleją. Po prawej stroni drogi jest nietypowa atrakcja - zbudowany na wzór Stonehene krąg Achill Henge. Był to rodzaj protestu właściciela tych ziem przeciwko któremuś bankowi i irlandzkiemu kryzysowi. Kazali mu go rozebrać, że niby nie miał pozwolenia na budowę, on na to, że to po prostu przydomowy skalniak. Krąg zbudowany został w jeden weekend z betonowych płyt zakopanych w ziemi, właściwie jest tu bardzo grząsko, więc raczej w bagnie. Więcej o tej historii znajdziecie tutaj.

Droga podnosi się, na zdjęciu powyżej widać kąt wznoszenia, ponieważ moja żona ustawiła telefon względem okna naszego vana a nie względem linii horyzontu, specjalnie tego zdjęcia nie prostowałem. Zostały ostatnie kilometry do końca drogi, widzę że mają tu nowy asfalt porządnej jakości, trochę szerszą drogę i metalowe barierki po lewej stronie, dzięki czemu można czuć się bezpieczniej. Wcześniej droga była węższa a od stromizny chroniły kierowców kamienie rozłożone co półtora metra.  




Wreszcie widać plażę na końcu drogi. Jest to jedna z pięciu plaż na Achiil oznaczonych symbolem Blue Flag. To międzynarodowy standard dla plaż i przystani aktualizowany co roku. Kryteria kwalifikacji obejmują jakość wody, edukację ekologiczną, ochroną środowiska oraz bezpieczeństwo i usługi. O plażach na wyspie Achill pisałem tutaj.


Im niżej zjeżdżam tym bardziej jestem w szoku. Samochody parkują już kilometr przed końcem drogi. Kiedy byłem tu pierwszy raz z Adamem i Dagmarą nie było tu nikogo, spaliśmy w naszych samochodach i obudziło mnie stado owiec ocierające się o mój samochód. Ja myślałem, że to patrol Gardy, który mi zaraz powie, że tu nie wolno nocować. Wolno, znaków zabraniających spania w samochodzie albo rozbijania namiotów nie ma.


Na samym końcu drogi znajduję jakieś miejsce, gdzie mogę zaparkować, nie jest to parking z miejscami postojowymi, po prostu nieregularnych kształtów wyasfaltowany teren pełen samochodów, kamperów i budek z jedzeniem i pamiątkami. Brakuje mi tu tylko maszyny zgniatającej pięciocentówki i tłoczącej na nich kształt wyspy.

Jedną z rzeczy, która mnie tu ciekawi jest stan domku, który pokazuję na zdjęciu poniżej. Film "Duchy Inisherin" (The Banshees of Inisherin) z Colinem Farrelem i Brendanem Gleesonem był tu kręcony w 2022 roku, a z domem, który stoi tuż przy plaży coś się stało pod koniec filmu. Nie chcę zdradzać fabuły, kto chce niech sobie poszuka i obejrzy. W każdym razie dom wygląda inaczej niż w filmie, i inaczej niż jak tu byłem ostatnio, ale stoi. To na dachu to nie fotovoltaika.

W tle widać górę Croaghaun, a po jej drugiej stronie są właśnie najwyższe klify w Irlandii. Mają wysokość 688 m n.p.m i żeby je zobaczyć, trzeba się wdrapać na tę górę. Nie ma tam żadnej wytyczonej ścieżki, trzeba drogę sobie znaleźć samemu. Ja zawsze trzymałem się owczych ścieżek. Kiedyś prowadziłem tam dwójkę studentów z Chin i na dole patrząc na ich buty zadumałem się jak można tak przyjeżdżać w góry. Jednak w czasie drogi powrotnej to ja musiałem oderwać podeszwę moich górskich butów, ponieważ zaczęła się odklejać. Znalazłem ją wchodząc na Croaghaun następnym razem. Pewnie do dziś tam leży. Do zapoznania się z widokami z góry zapraszam tutaj.  


Mimo pięknej pogody i tłumów, które tu przyjechały, w wodzie nie ma nikogo. Czy ktoś myślał, że w Irlandii plaże służą do tego, żeby się kąpać? Pływać w wodzie? Opalać się? No więc nie do końca tak jest. Po plaży spaceruje też niewiele osób. Spotkałem za to młodego Lewandowskiego. Rozmawiał z drugim piłkarzem po angielsku. Taki mały i taki płynna wymowa, żadnego obcego akcentu.

Pora się zbierać na objazd południowej strony wyspy. Pogoda na Achill nas nie zawiodła, jednak nie pokazałem tutaj naszym Amerykanom tego, co chciałem im pokazać czyli uroczego, cichego i spokojnego zakątka na samym końcu drogi.






Droga powrotna prowadzi pod słońce, więc zdjęcia są prześwietlone. Widać natomiast na nich wyspę Clare leżącą u ujścia do zatoki Clew. Będziemy ją jeszcze dziś objeżdżać dookoła, zgodnie z planem wycieczki. Po drugiej stronie znajduje się święta góra Irlandczyków i tam też będziemy jeszcze dziś.










Mijamy znowu wioskę Keel, z drogi widać, że nasz następny cel, góra Minaun jest już wolna od chmur. Raz tam byłem właśnie w chmurze. Poza fajnym wrażeniem, że się właśnie wjeżdża w chmury to by było na tyle, bo z góry nie ma wtedy widoków a czekać aż wiatr chmurę przewieje można godzinami, dniami, czasem tygodniami. 

Z głównej drogi za jedyną na Achill stacją benzynową skręcam w prawo, w nieoznakowaną drogę. Kiedyś był tam drogowskaz na Barr an Mhionnain oznaczający po irlandzku chyba "wierzchołek przysięgi", ale może ostatnio odpadł, a może już tam się nie składa przysiąg. Może tam już nie chcą turystów. Po angielsku też nie ma żadnej wskazówki. Wąska droga prowadzi pomiędzy torfowiskami, powoli się wznosi. Po drodze chodzą owce. 
















Tuż przed najwyższym punktem Minaun jest gdzie zaparkować, jesteśmy sami, wreszcie. Na samym szczycie czyli trochę dalej stoi maszt nadawczy, potem jest kapliczka, jeszcze dalej jakieś kamienne neomonumenty a jeszcze dalej fajna skrytka geocachingowa. Na zachodzie widać klify Croaghaun, z których właśnie wróciliśmy oraz sierpowatą plażę Keel z wczorajszego wieczora. Cieszę się, że wreszcie mogę pokazać te widoki żonie.  











Świetne widoki można tu złapać przy pogodnym zachodzie słońca. Możecie je zobaczyć tutaj. Teraz jak patrzę na swoje fotki sprzed 10 lat to myślę, że wtedy robiłem lepsze zdjęcia. Albo bardziej je podkręcałem. A nie, one były robione aparatem fotograficznym, teraz mam tylko przy sobie wszystkofon.


Amerykanie inaczej odczuwają temperaturę, wszyscy w długich rękawach, my w krótkich. Zjeżdżamy powoli ze szczytu, kiedy przed nami zatrzymuje się jakiś van, wysiada z niego facet, rozwija jeden z tych spadochronów, z których się skacze ze wzgórza, rozbiega się i leci. 

W tle widać jasne pasy wyeksploatowanych torfowisk, z których dawniej wykopywano torf na własne potrzeby specjalnymi szpadlami, a później przemysłowo maszynami dla elektrowni.



U stóp góry skręcamy w prawo, przejeżdżamy bardzo torfowe tereny, gdzieniegdzie stoi dom zamieszkany lub opuszczony. 










Mijamy też rabarbar olbrzymi, czyli Gunerę olbrzymią. Na szczęście widzę ją tylko w tym miejscu, wcześniej ani później na tej wycieczce jej nie widziałem. Około 10 lat temu była to plaga. Olbrzymie szybko rosnące rośliny przywleczone chyba z Ameryki Południowej zajmowały coraz więcej terenów, były trudne do zwalczenia, najwyraźniej to się Irlandczykom udało. Tutaj są obrazki sprzed 11 lat, kiedy gunery były jeszcze większe i na całym zachodzie Irlandii było ich pełno.


Po niecałych 10 minutach jazdy docieramy na południową stronę wyspy. Pusta droga, surowy krajobraz, zielone zbocza po lewej, strome klify po prawej, jest moc. Tutaj też nie ma turystów.








Na zdjęciu poniżej jest miejsce, które również znam z filmu The Banshees of Inisherin. Wygląda jak rozstaje dróg. W lewo poszedł Gleeson, w prawo Farrell i tak się rozeszli do swoich domów. Tymczasem jest to pagórek, za którym obie drogi się łączą. Ubawiło mnie to jak oglądałem. Lubię znajdować takie smaczki w filmach. 


Poniższy znak daje trzy informacje: po pierwsze mieszkają tu ludzie, których pierwszym językiem nie jest angielski, tylko irlandzki. Po drugie, mieszkańcy tej wioski witają przyjezdnych. Po trzecie jest to irlandzka nazwa wioski, bez angielskiego tłumaczenia. Być może nawet nie ma angielskiego odpowiednika tej nazwy.






Wróciliśmy do mostu, wyjeżdżamy z Achill. Spoglądam na swój plan podróży, ponieważ każdy dzień mam rozpisany godzina po godzinie, dzięki temu wiem ile mamy czasu, kiedy ruszyć, żeby zdążyć na prom, na konie, na zachód słońca. Taki plan dnia zawsze robię z wyprzedzeniem, żeby go później modyfikować na podstawie informacji od moich ludzi. Z czegoś można zrezygnować, coś dodać, mówić, kiedy będzie następny przystanek, czy ktoś potrzebuje do toalety, bo przez najbliższą godzinę możliwe będą tylko krzaczki. No i posiłki. Muszę wiedzieć kiedy u mojej grupy zwykle wypada pora lunchu, gdzie zaplanować lunch, restaurację z jakim jedzeniem zarezerwować na wieczór.    


Most przejeżdżamy 15 minut przed czasem. Jest bardzo dobrze.

Najbliższym miastem jest Newport, o którym mogę powiedzieć tyle, że najlepiej jest jechać dalej, albo odbić w lewo do niedalekiego czwartego oddziału Muzeum Narodowego Irlandii, poświęconemu w całości wiejskiemu życiu. Dla National Museum of Ireland - Country Life wybrano naprawdę świetną lokalizację. Tego nie było w planie naszej wycieczki, ale jak ktoś chce zobaczyć to zapraszam, bo kiedyś o tym pisałem.


Wjeżdżamy do Westport, które jest ważnym punktem programu, albowiem nasza wycieczka robi tu pranie. W czasie prania będziemy jeść, zwiedzać i szukać pamiątek. W Westport ruch pojazdów wymuszony jest przez jednokierunkowe ulice, więc jak nie znajdziesz miejsca do parkowania to robisz następne okrążenie. Odnajdujemy szybko pralnię. Tutaj zostawia się worek z ubraniami i odbiera po jakimś czasie. To był najlepszy wybór przy napiętym planie naszej wycieczki, ponieważ lokalizacje zwykłych pralń samoobsługowych po prostu mi nie odpowiadały.     

Dostajemy informację kiedy wrócić po czyste ubrania i wracamy do okrążenia miasta. Udaje mi się znaleźć miejsce na Bridge Street, gdzie znam mnóstwo pubów, w tym z muzyką na żywo. Jest to jedna z trzech głównych ulic miasta. Najlepszy lunch można zjeść w jednym z dwóch hoteli, ale decydujemy się na coś szybkiego i niezobowiązującego. Decyduje o tym poziom zgłodnienia oraz liczebność sklepów z pamiątkami, które mijaliśmy podczas pierwszego okrążenia. Kupuję bilet parkingowy i z satysfakcją płacę kartą. W Północnej jeszcze tego udogodnienia nie znają, myślę sobie z przekąsem. Umawiamy się przy vanie o konkretnej godzinie i rozchodzimy na szybki lunch i po swoje pamiątki.

Obok stolika, który wybrała moja żona cały czas suną samochody. Jedne w poszukiwaniu miejsca do zaparkowania, inne mają kogoś zgarnąć, jeszcze inne nie używają nawigacji, bo można Westport ominąć bez pakowania się przez zatłoczone centrum. 

Dostaję maila od Scotta, że tam, gdzie będziemy nocować przydałoby się wyjście do kościoła. I żebym spróbował zarezerwować stolik w Mitchell's Seafood Restaurant. Bardzo dobry wybór, dzwonię najpierw do restauracji. W samą porę, bo jedyny stolik jest dostępny o 21:00. Super się składa, bo będzie czas na kościół. W Clifden znam dwa, anglikański i katolicki. Nie wnikam, który wybiorą, nie jestem kierowcą taksówki z Belfastu. Oba kościoły są w centrum Clifden.

Mamy już nasz magnes na lodówkę z Westport, spotykamy się koło vana w umówionym czasie, jedziemy po wyprane ubrania. Tym razem muszę zatrzymać się na ulicy. Scott leci do pralni, wraca z czarnym worem, mam wrażenie, że jest cięższy niż jak go zanosił, tak się ugina pod jego ciężarem. Albo osłabł od chodzenia z czterema kobietami po sklepach z pamiątkami i płaceniu za wszystko. Innej możliwości nie ma.

Pakujemy wór z wypranymi ubraniami na tył vana i ruszamy znowu w okrążenie jednokierunkowymi ulicami Westport. Czasu niewiele, a tam, dokąd jedziemy nie zwracają zaliczek. Dzwoniłem do nich od naszego stolika przy ulicy dla pewności informując, że jesteśmy już w drodze. Bardzo często w Irlandii to wystarczy. Tam gdzie masz już rezerwację chcą, żebyś przyjechał i zrozumieją, jeśli się trochę spóźnisz. Mogły być korki, mogło stado krów wyjść na drogę, mogłeś się pogubić, bo przecież nie jesteś stąd. Najwyżej będziesz krócej jeździł na swoim koniu.

Przez ostatnie kilometry jadę trochę szybciej niż wynosi limit, finalnie dojeżdżamy z pięciominutowym opóźnieniem. Przez bramę wjeżdżamy do Carrowholly National School Horses na godzinną rodzinną przejażdżkę na koniach po plaży, a konie w oceanie będą brodzić po kolana.

Amerykanie dostają swoje sztylpy i czapsy jeździeckie, biorą krótkie szkolenie jak się zachowywać na wycieczce i dostają swoje konie. Konie dla nich zostały już wybrane na podstawie szczegółowych informacji, które przesłałem podczas rezerwacji, którą zrobiłem jakiś czas temu. Żeby dopasować konia do jeźdźca potrzebna jest waga, wzrost i jego doświadczenie w jeżdżeniu konno. Grupa musi być dopasowana do tego najmniej doświadczonego. Jedzie się w grupie pod opieką i obowiązuje pewna dyscyplina.  

Nawet jeżeli w grupie jest jakiś stary cowboy to nie może on tak sobie puścić się w galop po plaży, bo inne konie mogą pójść za nim i wtedy nowicjusze pospadają, połamią sobie ręce i nogi, pogubią czapsy, telefony im wpadną do wody. Koszty ubezpieczenia, leczenia, opinia w internecie etc. Cowboy musi jechać tak wolno jak cała grupa. Chyba, że zbierze się kilka doświadczonych osób, to wtedy tylko usiąść na wydmie i podziwiać jak galopują po plaży. Piękna sprawa, raz widziałem.  

Wagę i wzrost wszystkich uczestników dostałem od Becky 4 lata temu, kiedy w Carrowholly rezerwowałem pierwszą jazdę po plaży. Założyłem, że Becky i Scott za bardzo się nie zmienili, natomiast w przypadku dziewczyn 4 lata robi różnicę. Dokonałem stosownej korekty samodzielnie i wszyscy dostali konie dopasowane do jeźdźców. 

W czasie wycieczki konnej dosuszamy nasze firmowe koszulki, które nie wyschły na wyspie Achill. Odpoczywamy w cieniu vana. W oknie pojawia się mężczyzna, który zagaja rozmowę. Oczywiście "skąd jesteście i dokąd jedziecie". Jest to Liam, właściciel stajni. Wypytuję go o szczegóły prowadzenia takiego interesu. Jego pracownicy to studentki z Europy (po raz kolejny dowiaduję się, że Irlandia nie leży w Europie, ale tak tu niektórzy mówią). Dziewczyny przyjeżdżają tu głównie z trzech powodów. 1. kochają konie. 2. mogą zarobić. 3. Liam daje im spanie za darmo. W zimie nie ma tych pracowników z Francji i Hiszpanii bo im się do tego deszczowego i wietrznego kraju nie chce przyjeżdżać, poza tym mają przecież szkołę. Tygodniowy koszt nakarmienia jednego konia to około €100. Nie ma się kto nimi zajmować. I nikt na nich nie jeździ, więc nie zarabiają. Czy konie mnie słyszą? 

Pytam go czy widział film The Banshees of Inisherin. No widział, ale wydaje mu się, że to historia wyssana z palca Brendana Gleesona. Nikt nie mógłby zrobić tego co Gleeson na filmie. Nie rozumie, nie podobał mu się ten film, nie poleca. Może dlatego, że nie mieszkał na takiej wyspie jak Inisherin. Nie mógł mieszkać, bo nie ma takiej wyspy w Irlandii. Nasi Amerykanie wracają zadowoleni, pokazują zdjęcia i dokąd konie miały mokre nogi od chodzenia po oceanie. Warto było to przeżyć.  

Pakujemy się w kolejne okrążenie Westport, mogłem pojechać inaczej, ale jest 16:00, więc wiem, że przejedziemy sprawnie. 20 minut później lądujemy na parkingu pod Świętym Patrykiem - Croagh Patrick. Przy wjeździe na parking jest pozioma belka uniemożliwiająca wjazd wyższych samochodów (czytaj Irlandzkich Travellersów), którzy lubią się rozłożyć na jakimś parkingu i prowadzić tam swój cygański tryb życia tygodniami, miesiącami. W Sligo był taki parking, bo władze miasta nie założyły stosownych barier na czas i mieli tam cygański śmietnik przez całe lata. Przedwczoraj jak byliśmy w Sligo po Travellersach nie było już śladu. Nie mam nic przeciwko Travellersom, wprost przeciwnie. Najlepszy film o nich zrobił Guy Ritchie, nazywa się Przekręt (Snatch). Akcent, z którym tam mówi Brad Pitt jest bezbłędny.

Wysiadamy z vana, od razu daje się słychać głośna muzyka chyba z jakiegoś sklepu, przeszkadza, gatunek mi nie odpowiada, no jest przede wszystkim za głośna. Nie chcę robić awantury w świętym miejscu. Nie mamy zamiaru wspinać się na szczyt, ale zatrzymać się trzeba, przynajmniej lody zjeść. Przy parkingu stoi ktoś sprzedający kije do podpierania. Koszt kija €5, ale jak się w drodze powrotnej kij odda to dostaje się zwrot €3. W tym miejscu kije się przydają zarówno podczas wejścia na szczyt, może nawet bardziej podczas zejścia. Idziemy po schodach do statuy św. Patryka, patrona Irlandii i pomysłodawcy kultu góry. 

Otóż św. Patryk w 5 wieku wspiął się na tę górę (764 metry nad poziomem morza, a morze tuż za plecami) i pościł na szczycie przez 40 dni. Ja myślę, że spodobały mu się widoki i nie opłacało mu się schodzić do sklepu. Na pamiątkę tego faktu co roku w ostatnią niedzielę lipca tysiące pielgrzymów przybywa z różnych zakątków Irlandii, aby wejść na górę. To wydarzenie nazywa się Reek Sunday. Podejście jest kamieniste a część osób wchodzi boso. Widoki ze szczytu można zobaczyć tutaj, z jednej z moich wycieczek.


Wracamy na parking, ta głośna muzyka jest doprawdy niestosowna. Na znak zaliczenia Croagh Patrick kupujemy 99 Flake czyli zagranicznego loda od Cadbury z wbitym czekoladowym patyczkiem i ruszamy dalej. Przy wyjeździe z parkingu po drugiej stronie ulicy stoi żelazny pomnik przedstawiający statek, którym w czasie Famine Irlandczycy uciekali do Stanów przed głodem. Smutna historia, ale o tym już było. 

Przez czas jakiś jedziemy wzdłuż zatoki Clew Bay, po jej drugiej stronie widać wzgórza, między którymi jechaliśmy rano. Potem zaczyna się piękna droga prowadząca od Louisburgha w dolinę Doolough. Będziemy jechać pośród gór, wzdłuż jeziora, prawdopodobnie nie spotkamy wielu samochodów. Koniec gadania, czas na widoki.











Jadąc wzdłuż jeziora Doolough trafiamy pomiędzy Sheeffry Hills i góry Mweleera (czyt. "mullrey"). 



Miałem się kiedyś wspiąć na Mwelreea z Brulionmanem, ale albo pogoda nie sprzyjała, albo nie było czasu. Chyba w końcu poszedł z żoną.






Jadąc tak między górami, jeziorami i rzekami bogatymi w pstrągi dojeżdżamy do zatoki Killary, która jest znana jako "jedyny irlandzki fiord". Po kolejnym skrzyżowaniu typu "t-junction" przemieszczamy się z hrabstwa Mayo do hrabstwa Galway. 




Na samym końcu fiordu Killary leży wioska Leenane znana z muzeum, gdzie można zobaczyć jak owcza wełna zamienia się w sweter. Oczywiście trzeba przyjechać na czas prezentacji, których jest kilka dziennie. Ten niebieski budynek na wprost to pub Hamilton, w którym do niedawna można było najpierw zatankować, potem napić się piwa i na koniec zapłacić za wszystko. Widzę, że nie ma już dystrybutorów. Jest zatem więcej miejsca na stoliki. Tym samym odległość do najbliższej stacji benzynowej zwiększyła się do 20 kilometrów.  




Polodowcowy Fiord Killary to miejsce hodowli małż i ostryg. Zatopione kosze i klatki ze skorupiakami ciągną się całymi kilometrami. To źródło zaopatrzenia dla miejscowych restauracji i barów. Pomiędzy bojami znaczącymi hodowle przemieszcza się statek, na który można kupić bilet w porcie Nancy's Point. W cenie biletu €25,50 turyści mają dach, który zapewnia nieprzemakalność w razie deszczu oraz lunch. Rejs do ujścia fiordu do Atlantyku i z powrotem trwa 90 min. Nie korzystałem, ale statki często widziałem. 

Droga prowadząca wzdłuż fiordu skręca w lewo i naszym oczom ukazują się góry Connemary, pięknego regionu, mało zaludnionego, pełnego gór i jezior.  


Mijamy kolejne ciekawe miejsca, do niektórych wrócimy jutro. Na pewno nie pójdziemy w góry, na to potrzeba dużo więcej czasu. Sam Park Narodowy Connemara obejmuje spory obszar i skorzystanie z niego polega na ciągłym wchodzeniu i schodzeniu. Nie mam już takiej kondycji. Można by się pokusić najwyżej na zdobycie Diamond Hill. Bezpłatny parking, restauracja, sklep z pamiątkami. Prawdziwi twardziele idą przez całe pasmo Twelve Bens czyli Dwunastu Benów. Każdy szczyt ma nazwę zaczynającą się od "Ben". Są podobno tacy, którzy wyrobili się od wschodu do zachodu słońca.


Dojeżdżamy do Clifden, małego miasta wysuniętego tak daleko na zachód, że odegrało ogromną rolę w rozwoju techniki, komunikacji i awiacji. O tym za chwilę. Tu będziemy spać w tym samym hotelu w centrum miasta. Tymczasem mamy kolejne t-junction, skręcamy w prawo i znowu wpadamy w jednokierunkowe objeżdżanie miasta. Przy pierwszym okrążeniu mijamy nasz hotel, wszyscy myśleli, że wiem gdzie to jest i zaparkuję bezbłędnie na hotelowym parkingu. Kiedyś wiedziałem, ale tu jest teraz tak naćkane nowych szyldów, że nie znalazłem. Jedziemy zatem dookoła, mijamy skrzyżowanie z palmą, gdzie stoi Hotel Alcock & Brown i skręcamy w prawo, żeby objechać centrum.



Hotel Alcock & Brown wziął swoją nazwę od dwóch dzielnych lotników, Szkota i Anglika, którzy odpowiedzieli na ogłoszenie gazety Daily Mail i podjęli wyzwanie. Chodziło o przelecenie "na raz" Atlantyku. Rozłożyli zatem swojego ulubionego dwupłatowego bombowca Vickers Vimy na kawałki, zapakowali na statek i w 1919 roku wystartowali z Nowej Funlandii w Kanadzie aby zgarnąć nagrodę w postaci 10 000 funtów szterlingów. Zgodnie z regułami konkursu musieli zastąpić w samolocie pływaki kołami. Z międzylądowaniami na wodzie w tamtych czasach to każdy głupi dolatywał z Ameryki do Europy. Dystans do przebycia to 3100 km, najkrótsza odległość między obydwoma kontynentami. Po 16 godzinach lotu i utrudnieniach w postaci awarii radia, oblodzenia urządzeń sterowniczych i śniegu walącego w otwartą kabinę dwupłatowca wylądowali na bagnach koło Clifden. Musieli mieć niezwykłą odwagę i doświadczenie, bo koło Clifden do dziś nie ma żadnego lotniska. Kierowali się na jakieś stare maszty wyrastające z torfowisk. Przy okazji chłopaki przewieźli w swoim samolocie torbę z listami i to była pierwsza poczta transoceaniczna. Na bagnach Derrigimlagh na małym wzniesieniu jest pomnik upamiętniający wyczyn tych dzielnych lotników.  

Za hotelem Alcock & Brown widać anglikański kościół, może to ten na wieczór. 


Przy drugim okrążeniu centrum Clifden już wszyscy szukamy szyldu z napisem Arch Guesthouse. Jest! Tabliczka jakby mniejsza niż pamiętam, albo pamięć już nie ta. Wąskie wejście jest sprytnie wpasowane pomiędzy sklep z damską bielizną a agencję nieruchomości. Pandemia wprowadziła tu swoje porządki. Super, mieszkamy w samym centrum historycznego miasta, na kolację 50 metrów pod górę. Ten 3* hotel nie ma swojego parkingu, tu wszyscy parkują na głównej ulicy i nie robią z tego powodu problemu. W Clifden wszystkie ulice są pochyłe, więc zależnie od tego jak zaparkujesz wtaczasz swoje walizki do wejścia pod górę, albo walizki gonią ciebie. Po zamknięciu pubów ich bywalcy zabierają połowę tych samochodów, miejsca się robi więcej, można wtedy przeparkować, żeby rano było bliżej do samochodu. 

Prowadzę wszystkich do głównego wejścia. Nic dziwnego, że za pierwszym okrążeniem Clifden nie znalazłem tego miejsca. Teraz nazywa się Lamplight, co zwiastuje niesamowite przeżycia przy świetle lamp. Tylko dlaczego nazwa Arch Guesthouse jest teraz napisana małymi literami? Obawiam się, że zmienił się właściciel, więc mogło się tu zmienić więcej rzeczy. Być może rano będę świecił oczami przed naszą rodzinką jak ta lampa w hallu. 


Toczymy swoje walizki długim jak kadłub Titanica korytarzem. W recepcji płacę, dostajemy klucze i wąskimi schodami wyłożonymi dywanami wchodzimy na drugie i trzecie piętro, po czym idziemy korytarzem. W mieście, gdzie są strome ulice możesz wejść na drugie piętro a po przejściu 10 metrów korytarzem wyjrzysz przez okno i zobaczysz na wysokości oczu miejscowego kota, który siedząc na ulicy robi sobie wieczorną toaletę. Tak było w naszym przypadku.  


Sprawdzam pokoje, czy wszyscy wnieśli swoje walizki i czy oba pokoje naszej rodzinki się podobają. Mówią, że jest ok. Umawiamy się na 21:00 przed wejściem do Mitchell's Seafood Restaurant tuż obok. Czas wolny, mamy jakieś dwie godziny. Kościół katolicki jest tuż przed nami. Mówiłem, że oba są blisko centrum.


Zabieram żonę na spacer tymi 650 metrami jednokierunkowych ulic, które okrążają centrum Clifden. Mijamy kawiarnię o nazwie Marconi. Mamy jeszcze czas do kolacji, więc pora na drugą historię. Obie historie łączą te anteny, które posłużyły jako punkt orientacyjny dzielnym lotnikom lecącym do nas z kontynentu amerykańskiego. John Alcock i Arthur Brown wylądowali na orientację posługując się tylko zmysłami i widząc na bagnie Derrigimlagh anteny, ponieważ ich instrumenty pokładowe zawiodły. 

Pod koniec XIX wieku 25 letni Włoch Guglielmo Marconi wymyślił sposób na wysyłanie wiadomości drogą radiową. Jego odkrycia nie zyskały uznania, ponieważ nawet nie mógł udokumentować wysłania sygnału powietrzem ze swojej sypialni do szopy za domem. Potrzebował funduszy na dalsze badania i próby, rząd włoski odmówił mu wsparcia finansowego. Ale on wiedział, że jest na dobrej drodze. Jego mamma pochodziła z Irlandii i tam właśnie znalazł finansowanie swojego odkrycia. W 1901 roku Marconi nawiązał pierwszy w historii kontakt radiowy pomiędzy Europą i Ameryką, a w 1909 roku dostał Nobla za wkład w rozwój komunikacji bezprzewodowej. 

Stacja nadawczo odbiorcza Marconiego zatrudniająca ponad 150 osób zbudowana na bagnie Derrigimlagh została zniszczona w czasie pierwszej wojny światowej, ale technika poszła w ciągu 20 lat dużo dalej i centrum komunikacyjne było już gdzie indziej. Na szczęście w 1919 roku stały jeszcze maszty, które zobaczyli dwaj śmiałkowie lecący dwupłatowym Vickersem z pierwszą torbą transkontynentalnej poczty i dzięki nim wylądowali ryjąc nosem samolotu w bagnie. W Clifden obie te historie się łączą.   


Wracamy do Arch Guesthouse, aby się odświeżyć przed kolacją. Cały pokój, ściany, szafa, skrzypiące deski, prysznic, telewizor bez pilota mówią "nie wyśpisz się tuuu". Nocne lampki nie działają, w kabinie prysznicowej woda się leje z sufitu, na korytarzu grzeją kaloryfery. Jest środek irlandzkiego lata i naprawdę ciepło na zewnątrz. Klimatyzacja w takim miejscu nie istnieje, o wiatraku zapomnij. Nie mam ochoty tego zgłaszać, interweniować. Na dole i tak nikogo nie ma bo już wszystkich gości przyjęto. Pozostaje mi się pocieszać, że tylko nam się tak trafiło. Amerykanie powiedzieli, że wszystko ok. Teraz mam okazję się poczuć jak oni w Zardzewiałej Makreli, gdzie zarezerwowałem dla nich zadymione kontenery.


Woda lejąca się ze szpar w suficie nad prysznicem nie powoduje, żeby tracić czas na reklamacje, to miejsce jest już i tak stracone, nikt tu nie przyjdzie z naprawą, a ja tu się więcej nie dam nabrać. Jak bardzo można zepsuć przyzwoity hotel przez kilka lat. Odświeżamy się, przebieramy. W irlandzkiej łazience nie ma ryzyka porażenia prądem, nawet jak woda leje się z sufitu. W irlandzkich łazienkach przecież nie ma żadnych kontaktów, chyba że taki do maszynek do golenia. Irlandzkie pralki stoją w kuchni lub w pomieszczeniach gospodarczych. Tuż przed 21:00 stoimy gotowi pod restauracją w pełni na galowo, Amerykanie też pojawiają się w wieczorowych strojach. Przez chwilę zastanawiam się, czy też im woda kapała z sufitu. Powiedzieliby chyba? Ktoś z obsługi nas wita i prowadzi na górę, pokazuje ładny długi stolik przy oknie zastawiony jak w porządnej restauracji. Karta dań w pełni do wykorzystania, blisko oceanu, blisko fiordu, bierzemy wszystko, bo wszystko świeże a jak zabraknie to dowiozą. 

Jedzenie jest pyszne, wszystkim smakuje, nic nie zostaje na talerzach. Wzięliśmy na spółę zestaw morskich żyjątek znany pod nazwą seafood plater widoczny na poniższym zdjęciu i seafood chowder czyli rodzaj rybnej zupy, która w każdym miejscu smakuje inaczej, bo jest z lokalnych połowów. Mamy trzeci chowder do porównania. Fajnie, że pierwsza ostryga mojej żony i moja pierwsza ostryga sprzed 8 lat pochodziły z tej samej hodowli w jedynym fiordzie w Irlandii.


Kolacja była pierwsza klasa a w nocy trzeba się wyspać i wynosić z tego miejsca z samego rana. A nie, mamy jeszcze tu śniadanie... No zobaczymy już jutro rano. Przestawiam samochód bliżej wejścia, żeby rano z walizkami mieć bliżej i idziemy do naszego pokoju korytarzem, w którym grzeją kaloryfery w środku irlandzkiego lata.

8 komentarzy:

  1. Oszałamiające widoki. Oszałamiający opis. Piotrze jesteś najlepszy🥰

    OdpowiedzUsuń
  2. Widzę, że mamy niezłe zgranie w czasie bo dokładnie o tym filmie Ci pisałam w komentarzach wcześniej! Jakie masz po nim wrażenia?

    Piękne widoki, piękni Wy. Są owce i Connemara. Mam czasami obawy o takie miejsca, jak to które Cię zaskoczyło ilością ludzi. Pamiętam jak dobre kilka lat temu kiedy pierwsze low costy poleciały w kierunku Portugalii stanęłam na Cabo da Roca. Miejsce czyste i dziewicze.

    Kilka lat później pojechałam tam z Krzyśkiem, mnóstwo śmieci i tłum dookoła. W Irlandii robi się coraz cieplej, coraz więcej ludzi ją odwiedza. Oby pozostała dzikim miejscem.

    Rose

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Film mi się podobał, obejrzałem dwa razy. Ale też jak Liam nie rozumiem jak można być na kogoś tak zawziętym.

      Usuń
  3. You do a great job of describing our trip!

    OdpowiedzUsuń
  4. Pamiętam Twoje wyprawy sprzed lat - znakomite zdjęcia i opisy. I to prawda zdjęcia robione wszystkofonem nie są najlepszej jakości.
    Pozdrawiam Podróżników :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Już zapomniałem jak się używa aparatu do robienia zdjęć :)

      Usuń