KARTY

poniedziałek, 9 października 2023

Dzień 2. Ballycastle - Malin Head

Dzień drugi wycieczki. Schodzimy na śniadanie. Jadalnia jest na parterze, tak jak w każdym porządnym irlandzkim pensjonacie B&B. Od razu wita nas Natasha, pokazuje, gdzie możemy sobie znaleźć płatki, jogurt i owoce, pyta co podać na gorąco. Stoliki są czteroosobowe, więc już za nas została podjęta decyzja kto gdzie siedzi. Starsi razem przy jednym stoliku, córki przy drugim. Nie przyjechałem tu żywić się owsem ani owocami z drugiego końca świata, więc oboje zamawiamy Full Irish. Zgodnie z wielowiekową tradycją ten posiłek ma zapewniać siłę na cały dzień pracy w polu. Akurat. Nie znam żadnego Irlandczyka, który by to jadł codziennie. Pewnie dlatego, że nie znam zbyt wielu Irlandczyków, którzy pracują cały dzień w polu. To oferta dla turystów i to tylko na kilka dni, bo codziennie nie da się tak odżywiać. Masa tłuszczu i kalorii. Dlatego uwielbiam te irlandzkie śniadania. Do tego grzanki ze słonym masłem. Pycha.



Natasha przynosi kawę i pyta dokąd dziś jedziemy. Mówię na jakim etapie wycieczki jesteśmy i opowiadam jej historię z wymianą samochodu i wadliwą oponą, czy tam czujnikiem, a ona mówi, że bardzo dużo ludzi, którzy u niej się wcześniej zatrzymywali narzekali na wynajęte samochody, zwłaszcza po covidzie. Pierwsze miejsce zajmuje ekipa, której pierwszego dnia wycieczki pękła szyba i SIXT powiedział, żeby sobie w markecie kupili srebrną taśmę i zakleili to pęknięcie. SIXT rządzi w Irlandii. Schodzą nasi Amerykanie i zamawiają delikatne śniadanie, bo w Dublinie już poznali co to Irish breakfast. Moim zdaniem nasze pierwsze wspólne śniadanie w Irlandii nie jest wzorcowe, bo mamy na talerzach tylko jedną kiełbaskę, jedno jajko i jeden plaster bekonu. Jest też jeden ziemniaczany gofr, który zawsze odsuwam jak najdalej, bo zawsze bez względu na region robią go z niedopieczonych ziemniaków. Nawet nie można go nazwać plackiem ziemniaczanym. Jest też fasolka w pomidorach, która jest zupełnie zbyteczna, ale jak zwykle smaczna, wchłaniam ją zatem w całości. Pamiętam jak zaczynałem swoją przygodę z Irlandią i szukałem pierwszej pracy, wtedy puszka takiej fasolki kosztowała 29 centów. Nie wiedząc, kiedy nadejdzie pierwszy piątek z wypłatą mogłem kupić 10 takich puszek i nie nadszarpywało to wcale mojej kieszeni.




Za oknem mamy wzgórze, łąkę i krowy. Krowy zachowują się co najmniej dziwnie, bo kiedy na nie patrzymy to stoją nieruchomo odwrócone tyłkami, a kiedy zajmujemy się jedzeniem i potem znowu na nie patrzymy to są już niżej i coraz bliżej ale wciąż odwrócone. Natasha pyta, czy komuś dolać kawy i mówi, że tam, gdzie jedziemy strasznie łupią turystów i każą płacić chociaż nie trzeba. Ja te ich sztuczki już wcześniej poznałem, ale miło, że nasza gospodyni nas przestrzega. Dzisiejszy dzień nie będzie obfitował w kilometry, ale widoków będzie za to bez liku. Po to w końcu przyjechaliśmy na wybrzeże Północnej Irlandii.

Natasha zbierając zamówienia na śniadanie od 7 osób nie robiła żadnych notatek. Becky o to spytała, okazało się, że nasza gospodyni pracowała kiedyś w Dublinie na Temple Bar i tak sobie wyrobiła pamięć. Po śniadaniu myję szyby w samochodzie. W vanie trzeba wejść na przednie koło, żeby umyć szybę z przodu. Potem wpisujemy się do księgi pamiątkowej Carnately Lodge, pakujemy do vana walizy i ruszamy nad ocean. 

Mijamy pub, w którym wczoraj jedliśmy kolację, która teraz nazywa się dinner. Ciekawe, jak to się w języku angielskim zmieniło. Kiedyś było śniadanie, obiad i kolacja, czyli breakfast, dinner, supper. Teraz doszedł lunch, (bo ludzie tacy zapracowani), który zastąpił obiad, a wieczorem się je dinner czyli obiad. A gdzie, przepraszam, jest kolacja (supper?). Niektórzy mówią, że śniadanie zjedz sam, obiadem się podziel z przyjacielem, a kolację oddaj wrogowi. Żeby nie przepełniać na noc żołądka. Tej zasady na pewno nie będziemy się trzymać przez najbliższe dni. Na pewno wrócimy z nadbagażem. 

W przystani w Ballycastle jest dziś pusto. Jedziemy dalej, droga jest fantastyczna, ledwo 10 kilometrów mamy do najbliższego postoju. Becky mówi, że mogłaby tu mieszkać. Powie to jeszcze kilka razy przez najbliższe dni. Droga wije się, cały czas widać ocean, na niebie nie ma ani jednej chmury. Za 10 dni powiedzą w radiu, że trafiliśmy na najbardziej gorący i najmniej deszczowy okres w Irlandii od 30 lat. Warto było czekać 4 lata na taką wycieczkę.

Pierwszy postój to most linowy na wyspę, z której kiedyś rybacy wyciągali najlepsze łososie. To było w XIX wieku i wtedy podobno most złożony był z dwóch lin. Po jednej rybak szedł, drugą trzymał pod pachą. Wracając z rybami miał trudniej i ciężej, bo musiał jeszcze jakoś trzymać sieć z tym co złowił. Potem łososie z tego miejsca uciekły, bo pojawiły się statki do połowów łososi, ale ktoś wpadł na pomysł, żeby na tej historii zarobić, więc powieszono most w ten sposób, żeby można nim bezpiecznie przejść i porobić sobie zdjęcia. Jak zacząłem tu przyjeżdżać, to most był na zimę zwijany, teraz to jest całoroczna atrakcja. Scott płaci 60 funtów za swoją rodzinę, my sobie popatrzymy z brzegu, będziemy robić zdjęcia z perspektywy. Bez biletu można dojść do samego mostu, bo bilet potrzebny jest dopiero do zejścia betonowymi schodkami i przejścia na drugą stronę mostu, na maleńką wyspę. Nie każdy ma okazję mieć zdjęcie z daleka, żeby było widać okolicę samego mostu Carrick-a-Rede. Po drodze mijamy “mamuśki”, które siedziały wczoraj w pubie przy sąsiednim stoliku, robimy szybkie uśmiechnięte powitanie w drodze. Od bramki, gdzie sprzedają bilety i wracającym wydają certyfikaty, że się przeszło przez ten most do samego mostu jest niecały kilometr. Aha, i tu też kręcono "Grę o Tron". Nad głowami latają i wrzeszczą czarno-białe alki, które tu nazywają się razorbills i guillemots. 



Ciekawe, że Scott nie dostał zniżki dla rodzin. Najwyraźniej w Irlandii Północnej dziecko po skończeniu 16 lat nie jest już zaliczane do rodziny i musi sobie radzić samo. Wciąż nie ma chmur, jest gorąco, wygląda na to, że ubrania na cebulkę, które Becky zalecałem mogą się nie przydać. Na szczęście w bagażniku mamy już dużo butelkowanej niegazowanej wody wydobytej z najlepszych irlandzkich źródeł. Moja żona i Scott sprawdzają swoje krokomierze. Nie wiedzą jeszcze, co im na dziś naszykowałem i ile kilometrów dziś przejdą.







Naszym kolejnym przystankiem jest Ballintoy Harbour. Oczywiście tu kręcono "Grę o Tron". Uwielbiam ten zjazd. Dużo zakrętów o 180 stopni na bardzo wąskiej drodze. Na samym dole jest kawiarnia Roark’s Kitchen, o tej porze jeszcze zamknięta. Kiedyś porozmawiałem z kobietą, która ją prowadzi i zatrudnia chyba z 10 osób, zawsze po południu był tu duży ruch. Opowiedziała mi historię tego miejsca, pokazała wiszące na ścianie zdjęcie jej babci, która w tym miejscu jakieś 500 lat temu otworzyła cukiernię. Wszyscy mówią, że dają tu świetnie ciasta, sam nigdy nie próbowałem bo nie po drodze mi ze słodkim.

Parkujemy. Obok nas zatrzymuje się autobus, z którego wysypują się ludzie w przebraniach z serialu "Gra o Tron". No oczywiście muszę z nimi pogadać i porobić zdjęcia. Weszło im w krew, niestety trafili na bardzo dobrą pogodę, więc pod tymi zbrojami będzie im gorąco.




Jest odpływ, prawie nie ma fal, niebo jest błękitne, woda ma piękny kolor. Idealne warunki do pochodzenia po skałach.



To jest zawciąg nadmorski. Sporo tego rośnie nad oceanem.





Kilka kilometrów dalej widać wyspę Rathlin, byłem tam jakieś 10 temu, pewnie nic się tam nie zmieniło od tamtej pory. Może jest tam wciąż trochę więcej niż 100 mieszkańców, i na pewno są tam murki zrobione z kamieni zdobytych z Grobli Gigantów. Ale do Grobli dopiero jedziemy. Łazimy po skałach, robimy zdjęcia, Becky mówi, że to najlepsze miejsce jakie widziała w Irlandii. To dopiero drugi dzień i nawet nie wjechaliśmy do Republiki Irlandii, wciąż jesteśmy w Północnej. W tym rejonie charakterystyczne są bielone murki wzdłuż dróg i białe ściany domów. 



Po kolejnych 10 minutach dojeżdżamy do Grobli Gigantów, czyli największej atrakcji turystycznej położonej w Irlandii Północnej. Jest to tak wielka atrakcja, że trzeba za nią zapłacić co najmniej 13 funtów za osobę. Tak naprawdę to niezupełnie tak jest, bo Grobla Gigantów - cud natury - jest za darmo, tylko trzeba wiedzieć jak tam wejść. Płaci się za wejście do Visitor Center. Nie można kasować ludzi za chodzenie po irlandzkich klifach (jeden wyjątek opiszę za kilka dni). O tym właśnie mówiła rano Natasha. Parkuję na tyłach pubu The Nook, kupuję kawę, przez co staję się klientem tego pubu, więc wolno mi skorzystać z tego parkingu i prowadzę moją wycieczkę na Groblę Gigantów za darmo.



Nieraz tu parkowałem, żeby oszczędzić kosztów moim klientom, dawałem im mapkę, kupowałem sobie kawę i zapadałem w drzemkę, podczas gdy moi turyści przez 2-3 godziny zwiedzali Groblę Gigantów.

To też jest zawciąg nadmorski.


Cena, którą każą tam zapłacić za oficjalny parking zawiera w sobie dostęp do jedzenia i toalet, które są przecież również w pubie, w którym właśnie kupiłem kawę. Do tego w cenie biletu macie kilka prezentacji związanych z tym miejscem, z fauną, florą, wulkanami i legendami, restaurację, sklep z pamiątkami i słuchawki na uszy z przewodnikiem w kilku językach. Całe Visitor Center ma skośny dach i jest przykryte trawą, przez co można mieć wrażenie, że jest ukryte w środku wzgórza, po którym można chodzić po zielonej trawie i nawet zaglądać przez gruboszklane świetliki na sklepik z pamiątkami i restaurację kilkanaście metrów poniżej. No z kosmosu tego nie zobaczysz, ale ekologiczne rynny doprowadzają wodę do toalet, same zalety.







Przedstawiam naszej rodzinie plan zwiedzania: wchodzimy przez tunel dla wtajemniczonych na końcu parkingu, potem idziemy górą, żeby zobaczyć Groblę z wysokości, potem schodzimy po schodach pasterza, żeby przejść koło Organów, zobaczyć Amfiteatr i w drodze powrotnej, jako kulminację, pochodzić po wulkanicznych kamieniach Grobli Gigantów i wrócić do samochodu po dwóch godzinach. Plan zaakceptowany, idziemy. Wymienione nazwy bazaltowych formacji mają tu przyciągnąć kolejnych klientów. Jest w okolicy kilka innych parkingów, gdzie można zaparkować taniej niż na oficjalnym i wejść na Groblę Gigantów nie wykraczając poza budżet.









Wybrałem najpierw widoki z góry, żeby schodzić a nie wchodzić po schodach, tak jest wygodniej. Poza tym Groblę dobrze jest zobaczyć i z bliska i z wysoka, a tu jest około 100 metrów różnicy poziomów. Zaczynają się charakterystyczne krzewy kolcolistu (ang. gorse) z żółtymi drobnymi kwiatkami. Kolcolist nazywany jest “przyjacielem farmera” ponieważ spełnia wiele przydatnych funkcji. Kolczastymi gałęziami można załatać dziurę w ogrodzeniu czy kamiennym murze, nadają się do palenia w piecu, czasem używano ich do rozpalania pieca chlebowego. Z grubszych gałęzi rzeźbiono sztućce i ornamenty. Z żółtych kwiatów można przyrządzać orzeźwiające napoje a nawet wino. Kamil, dzięki za orzeźwiający napój z sokiem z kolcolistu. Zdjęcie Grobli Gigantów, które zrobiłem wiele lat temu z góry wisi u nas na ścianie, super jest zobaczyć to znowu na żywo.


Gorse - kolcolist. Dopiero zaczyna kwitnąć.

Grobla Gigantów powstała w wyniku erupcji wulkanicznej sprzed 50-60 mln lat pomiędzy Irlandią i Szkocją, w wyniku czego po obu stronach morza i również na dnie powstały struktury przypominające garść grubych ołówków o różnej długości. To ciasno ułożone bazaltowe słupy wystające na kilka - kilkadziesiąt metrów z morza. Ktoś kiedyś policzył te słupy i dzięki temu wiadomo, że jest ich około 37 tysięcy. Takie miejsce musi się stać źródłem legend od momentu odkrycia ich istnienia. Graniastosłupy na Grobli Gigantów są najczęściej sześciokątne, właśnie jak ołówki, ale sporo jest słupów o innej ilości ścian. Podobno jest tylko jeden słup o ośmiu bokach (spece od markertingu nazwali go keystone) i jego wyjęcie spowoduje zawalenie się całej Grobli.


Tyle bajki i naukowe domysły o tym miejscu. Opowiem jak to było naprawdę. 


Dawno dawno temu po obu stronach morza żyli sobie dwaj olbrzymi. Po irlandzkiej stronie mieszkał Finn McCool, a po drugiej szkocki olbrzym Benandonner. Dzieliło ich tylko 25 mil. To było w czasach, kiedy już wymyślono mile zamiast kilometrów, ale jakoś obaj giganci nigdy nie mieli okazji się spotkać. Jak to w dawnych czasach było w zwyczaju musieli w końcu sobie porównać siusiaki.


Tej presji pierwszy nie wytrzymał irlandzki olbrzym Finn McCool. Przy pomocy znalezionych przy drodze kamieni wybudował groblę, którą przeszedł suchą stopą do Szkocji. Zaczaił się w jakichś szkockich krzakach, zobaczył Benandonnera i szybko wrócił do siebie, ponieważ ujrzał znacznie większego od siebie szkockiego olbrzyma. Wpadł do swojego domu i powiedział: żono, ratuj, zrobiłem głupią rzecz, zbudowałem groblę i on tu zaraz przyjdzie. Oonagh była praktyczną i energiczną olbrzymką więc bez zbędnej sylaby przebrała Finna za niemowlaka i wpakowała go do naprędce skleconej olbrzymiej kołyski. Protestującemu mężowi kazała jak zwykle zaufać, zatkała mu gębę wielkim smoczkiem i kazała udawać że śpi. 

 

Kiedy nadszedł Benandonner, Oonagh przywitała go z tradycyjną irlandzką gościnnością i poczęstowała herbatą z mlekiem prosząc żeby tylko nie budził śpiącego dziecka. Szkocki olbrzym przyjrzał się wielkiej kołysce i imponujących rozmiarów niemowlakowi, dopił herbatę i powiedział, że będzie już leciał do siebie, bo ma coś do załatwienia. Jakoś nagle stracił ochotę na poznanie Finna, bo skoro jego dziecko jest takie olbrzymie, to jakim gigantem musi być jego ojciec. W drodze powrotnej do Szkocji Benandonner zatopił kamienną groblę, aby po niej nie dogonił go wielki olbrzym Finn MacCool. I dzięki temu kamienie z Grobli Gigantów stały się darmowym surowcem dla wielu domostw pomiędzy Irlandią i Szkocją i zarówno Irlandia jak i Szkocja czerpią z tej historii korzyści. 


Z olbrzymem Finnem McCoolem wiąże się jeszcze inna legenda. Pomiędzy Irlandią i Szkocją leży wyspa Man znana z bezogoniastych kotów manx i wyścigów motocyklowych. Podobno wyspa powstała, kiedy olbrzym się zdenerwował, już nie pamiętam na co, i wyrwał kawał lądu na zachód od Belfastu i rzucił nim na wschód. Jednym ruchem załatwił mieszkańcom Belfastu jezioro Neagh Lough a mieszkańcom wyspy Man miejsce do hodowli bezogoniastych kotów i do organizowania wyścigów motocyklowych. Jak się przyjrzeć na mapie, to kształt i rozmiar oba te obiekty mają zbliżone. 


Po ponad dwóch godzinach spacerowania po Grobli wracamy do pubu The Nook, którego wciąż jesteśmy klientami i gdzie teraz zamierzamy zjeść pożywny posiłek. W tym miejscu trzeba wziąć kartę dań, pójść do lady, zamówić i od razu zapłacić, a jedzenie przyniosą. Musisz tylko podać numer stolika. Ten budynek to stara szkoła, w której prawie nic się nie zmieniło od ponad 200 lat. Tak piszą w karcie ale na pewno nie serwowali tu wtedy seafood chowder, nie mieli wifi, ani strony na FB. Dzisiejszy seafood chowder jest zdecydowanie słabszy od wczorajszego, do spróbowania zostało nam jeszcze mnóstwo innych irlandzkich potraw. Amerykanie próbują baked hake (pieczonego morszczuka) i battered cod (dorsza smażonego w panierce). Do tego dużo bardzo dobrych grubo ciętych frytek i puree z zielonego groszku, którego żadne z nas już do końca wycieczki nie zamówi. Gniotąc na zapleczu pubu zielony groszek ktoś wycisnął z niego cały smak. 



Po posiłku jedziemy dalej. Za kilka minut mijamy Bushmills, wytwórnię jednej z najbardziej popularnych irlandzkich whiskey produkowanej w Irlandii Północnej z jęczmienia zbieranego koło Cork na południu. To prawdziwe porozumienie ponad podziałami. Nie wszyscy wiedzą, że słowo whiskey pochodzi z języka irlandzkiego i znaczy “woda życia” (uisce beatha, po łacinie aqua vitae, in English water of life). Tej destylarni nie mieliśmy w planie, więc następny punkt to zamek Dunluce Castle zbudowany na klifie. Przejeżdżając przez Bushmills nie sposób jest nie zauważyć brytyjskich akcentów podkreślających, że ten kawałek Irlandii jest wierny koronie brytyjskiej. 

Lokalizacja zamku była od początku ryzykowna. Podczas jakiegoś strasznego sztormu w wieku XVII, pośrodku przyjęcia, połowa kuchni wpadła do morza wraz z większością przygotowanych dań, kucharzami i służbą. W kącie pozostał tylko mały chłopiec, który potem jak dorósł i nauczył się pisać, to całą tę historię opisał. Niestety większość zapisków przepadła, więc można teraz tylko polegać na Visitor Center. Zamek został zbudowany w XIII wieku i w jego murach można z łatwością zobaczyć kamienie zebrane z Grobli Gigantów, darmowy budulec. Z zamkiem związana jest też historia Hiszpańskiej Armady, której statki zostały w 1588 r. roztrzaskane przez sztormy. Wiele okrętów poszło na dno i tam teraz leżą jak jakiś Titanic, tylko dużo płycej. Stały się wielką atrakcją dla płetwonurków szukających skarbów. Przy klifach Dunluce zatonął galeon Girona a jego wyposażenie, w tym armaty, zasiliło majątek zamku. Zwiedzania zamku nie planowałem. Jest tu również opcja słuchawek z wybranym językiem. Idziemy w dół schodami pod zamek, gdzie jest jaskinia (zakaz wstępu ze względu na osypujące się drobne kamienie, tam kiedyś była naturalna przystań), oglądamy jak cały klif został zabezpieczony stalowymi siatkami. W takim miejscu skały mogą się wciąż odrywać. 








Ruszamy dalej na zachód, główne atrakcje Północnej Irlandii właśnie się skończyły. Żeby dostać się na prom musimy jechać bardzo nudną, pełną rond obwodnicą Coleraine. Innej drogi nie ma. National Trust, organizacja opiekująca się tutejszymi zabytkami, stara się jak może, ale nie da się ukryć tego, że wybrzeże Irlandii Północnej jest dość gęsto zaludnione i trudno tam na północy znaleźć odludne miejsce z ciekawymi miejscami. Na obwodnicy, którą jedziemy znaki wyznaczające Giant’s Causeway Drive trochę śmieszą. Rondo, prosta, rondo, prosta, rondo. 


Mija nas ciężarówka z przyczepą, na której stoi cały dom gotowy do postawienia i zamieszkania. Tadek, który kiedyś woził takie gotowe domy mówił mi, że w środku są nawet meble, a w szafkach kuchennych sztućce. Może ktoś właśnie z Irlandiii albo z Ukrainy wprowadza się na Groblę.


Po drodze jeszcze jeden zaplanowany przeze mnie przystanek - plaża Downhill gdzie kręcono "Grę o Tron". To plaża słynąca z tego, że po jej twardym piasku można jeździć jak po asfalcie. Widzę znak, że dziś piasek jest zbyt miękki, więc parkuję blisko wjazdu, koło innych samochodów przy trawie. Idziemy na spotkanie z Atlantykiem i mijamy samochód, który mimo ostrzeżenia wjechał za głęboko. Szybko znajdują się ochotnicy, którzy chcą uratować kobietę z dziećmi i używając czego się da wyciągają samochód z tarapatów. Jest tu malowniczy klif, przez który przebito tunel kolejowy. Na klifie stoi ciekawy okrągły obiekt zwany Musseden Temple, zbudowano go 1785 roku jako bibliotekę. Dostać się tam można tylko od góry, my podziwiamy widoki z poziomu morza.






Jedziemy dalej, do promu już niedaleko. Po drodze na ostatniej prostej mijamy więzienie dla mężczyzn, HMP Magilligan, przeznaczone dla złodupców średniej wielkości. W razie chęci ucieczki mogą wybrać czy w prawo czy w lewo. Czyli płacić alimenty w funtach czy w euro.



Dojeżdżamy do końca Irlandii Północnej, na brzeg zatoki Lough Foyle, skąd mały prom zabierze nas do Donegalu, najbardziej na północ położonego hrabstwa Republiki. Słowo “lough” oznacza właściwie jezioro, po szkocku byłoby to “loch”. Na jedno wychodzi. Prom kursuje wahadłowo z Magillian Point do Greencastle. Nie ma rozkładu, wiadomo tylko w jakich godzinach kursuje, zabiera około 12 - 15 samochodów osobowych lub jakąś setkę rowerów z ich właścicielami, jeżeli jest akurat rajd. Do przebycia mamy około mili, koszt 6 euro, bo to irlandzka firma. Można płacić kartą. W trakcie naszej przeprawy jakaś ekipa telewizyjna przeprowadza wywiad z siwym brodaczem, którego nie kojarzę. Lądujemy na brzegu Donegalu, pogoda jest świetna, na promie miło było poczuć wreszcie wiatr na twarzy.








Jedziemy dziś na koniec półwyspu, pozostało około 35 kilometrów. Czas mamy bardzo dobry. W rejonie, gdzie będziemy dziś nocować nie ma sklepów, stacji benzynowych ani miast, jedynie małe wioski i pojedyncze domy. Kolację zjemy w jedynym miejscu, które się do tego nadaje, śniadanie dostaniemy w naszych B&B, ale powoli kończy nam się woda, dlatego zatrzymuję się w Moville i wchodzimy wszyscy do sklepu samoobsługowego Centra. Bardzo lubię takie sklepy w małych miasteczkach, widać i słychać, że wszyscy się tu znają, zaopatrzenie jest dość dobre, bo musi wystarczyć dla mieszkańców z promienia pewnie 20 kilometrów. 








Wyjeżdżamy z miasteczka. Na drodze jest zupełnie pusto, nie widać ani ludzi ani pojazdów, mijamy łagodne wzgórza półwyspu Inishowen. Od teraz aż do końca wycieczki będziemy podróżować trasą Wild Atlantic Way. To jedna z najdłuższych nadmorskich tras widokowych i najdłuższa w Irlandii, ma ponad 2 500 km. Aż do Cork, gdzie będziemy dwunastego dnia, będziemy jechać drogami WAW. Półwysep jeszcze przed oznaczeniem Wild Atlantic Way miał swoją trasę zwaną Inis Eoghain 100 (Inishowen 100). Dystans 100 mil w tych warunkach to ponad 9 godzin jazdy i to bez zatrzymywania, wystarczy pilnować znaków. 





Dziś nocujemy w dwóch różnych pensjonatach, oddalonych od siebie o jakieś 5 kilometrów i położonych bardzo blisko cypla Malin Head. Najpierw jedziemy do Whitestrand B&B. W domu nikogo nie ma, wyciągam telefon, dzwonię do właścicielki.



Widzieliśmy się bardzo dawno temu. Mary przez telefon brzmi bardzo energicznie i rzeczywiście za pięć minut zatrzymuje się koło nas z piskiem opon. Wnosimy walizki na górę i umawiamy się za godzinę na kolację. Teraz jedziemy z żoną do nas. Sądząc po nazwie pensjonat może nas zaskoczyć, wcześniej tu nie byłem. Właścicielka Malin Head Stay SolasTobann ArtHouse już na etapie rezerwacji przysłała mi dokładne instrukcje jak znaleźć jej dom i zaparkować dokładnie tam, gdzie powinienem, bo inaczej mógłbym wkurzyć sąsiada. Uprzedziła też, że jej dom jest miejscem, gdzie nie chodzi się w butach. Należy je zostawić przy drzwiach, można dostać ciepłe skarpetki. 



Audrey już stoi na progu, wita nas, zdejmujemy buty, na skarpetki jest zbyt ciepło. Pokój jest przytulny, tu również obie nocne lampki działają, łazienka z ręcznie robionymi kosmetykami wyglądającymi jak batoniki, za oknem wysokie falujące trawy na wzgórzu, za którym jakieś 300 metrów jest Atlantyk. Audrey prowadzi nas do jadalni, która jest jednocześnie pokojem wypoczynkowym na wieczór. Tu coś nowego. Po pierwsze stół śniadaniowy jest owalny, więc wszyscy przyjezdni muszą usiąść razem, tak też łatwiej nawiązać rozmowę. Ciekawe rozwiązanie, nie spotkałem się wcześniej z tym. Natomiast jeszcze ciekawsze są przedmioty stojące wszędzie dookoła. To dzięki nim w nazwie pensjonatu jest “art” - sztuka. 







Nie znam się na sztuce, ale te ręcznie robione przedmioty, czy lepiej powiedzieć kompozycje są zdumiewające i trochę niepokojące. 


Audrey pyta skąd jesteśmy i dokąd jedziemy. Mówi, że ma siostrzenicę w Milanówku, sama umie po polsku powiedzieć “cześć”. No proszę, jaki ten świat jest mały. 


Przebieramy się i jedziemy po naszą amerykańską rodzinę. Są już gotowi, zawsze punktualni. Najpierw dojeżdżamy na koniec drogi, do Banba’s Crown, najdalej wysuniętego na północ krańca Malin Head. Stoi tam kamienna wieża obserwacyjna, zbudowana w czasach napoleońskich. Napoleon nie był nigdy zainteresowany Irlandią, ale Brytyjczycy woleli się zabezpieczyć. Dlatego trochę konstrukcji o charakterze obserwacyjnym i obronnym pozostało dookoła Irlandii z tamtych czasów. Niektóre są zaniedbane tak jak ta, inne znalazły nowe przeznaczenie np. w Sandycove w wieży Martello jest muzeum Jamesa Joyce’a.



Na szczycie wzniesienia stoi kilka kamperów. Jeżeli są tu od kilku dni to pewnie też ci ludzie widzieli zorzę polarną. Jest czyste niebo ale zaczyna wiać chłodny wiatr, długo tu nie zabawimy. Nie pójdziemy na spacer po klifach do imponującej Hell’s Hole (Dziura Diabła) w której woda rozbija się o skały.  


Pokazuję jeden ze znaków WW2 ułożony z białych kamieni w czasie II wojny światowej. Irlandia była wtedy neutralna. Wokół wybrzeża Republiki (z pominięciem Północnej Irlandii) ułożono 83 wielkie znaki EIRE (w latach 1937-1949 tak pisano nazwę Irlandii) widoczne z góry, informujące niemieckie bombowce, że znajdują się nad terytorium neutralnym i mają tu nic nie zgubić.  


Republika Irlandii była neutralna, bo nie opowiedziała się po tej samej stronie co Anglia, jej wielowiekowy okupant. Jednak była przeciwna Niemcom i samej wojnie i dlatego do napisów EIRE dodano numery pozwalające zorientować się amerykańskim lotnikom, którzy nadlatywali znad Atlantyku, nad którą częścią wyspy się znajdują. I tak na wysokości Dundalk był numer 1, w Bray numer 8 i tak dalej dookoła aż do Donegalu. My patrzymy na numer 80. Numer 83 był kiedyś tam, gdzie po południu zjechaliśmy z promu. Wiele znaków WW2 znikło lub zarosło, część znajduje się pod opieką mieszkańców, którzy dbają o to, żeby znaki przetrwały dla potomnychWięcej o znakach EIRE napisałem tutaj.
Niedawno w Bray koło Dublina (Bray - napis EIRE 8 odkryty został kilka lat temu po pożarze krzewów gorse) odbył się pogrzeb Sinéad O’Connor. Na wzór tych napisów z II wojny światowej ułożono tam kolejny napis. Na pewno nie przetrwa tak długo jak te znaki z czasów wojny, prawdopodobnie był od początku zaplanowany jako tymczasowy, ale ładnie nawiązuje do tradycji.
Jedziemy dalej, bo zrobiło się wietrznie. I tak wszystkich widoków nie zobaczymy. 

















Na kolację mamy jedyną restaurację w okolicy - Seaview Tavern & Restaurant, która ma od dawna bardzo dobre opinie. Lekko przewiani na Malin Head po 10 minutach docieramy do zacisznego i przestronnego lokalu z dużymi oknami na ocean. Jak ktoś ma zamiar konspirować jak za dawnych czasów, to są do wyboru domki na zewnątrz wyposażone w aparaturę antyszpiegowską. Nie mamy nic do ukrycia, wybieramy duży stolik w środku, z widokiem na Atlantyk. 


W środku jest raczej pusto, szybko pojawia się kelnerka, zbiera zamówienia. Czekamy na jedzenie około pół godziny. Jedzenie jest bardzo dobre, wszystko znika z talerzy. Płacimy tak jak wczoraj dwiema kartami, nie robią z tego powodu problemów. Zmęczenie daje się we znaki, bo dziś sporo pospacerowaliśmy, krokomierze Scotta i mojej żony pokazują około 15 tys. kroków.


Rozwożę wszystkich do łóżek, na rano umawiamy się tak jak dziś na 9.00, wszyscy mają być już po śniadaniu. Jest godzina 22.10, za oknem ciągle widno. 



Gdyby ktoś się chciał zaczepić na dłużej w Donegalu, to polecam stronę półwyspu Inishowen.

10 komentarzy:

  1. Tak opisujesz, że aż się chce tam jechać i zwiedzać. Piękne nadmorskie widoki.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pięknie! Brakowało mi takich zdjęć!

    Ktoś powiedział sefood chowder? 🥹

    Pamiętam jak mnie namawiałeś ma wycieczkę na Groblę, ale ja już wtedy miałam zamówiony wypad na latarnię w Skerries.

    Co do wielkiego stołu to takie wielkie stoły są w Portugalii, czasami nawet w knajpkach, gdzie można poznać ludzi i prowadzić miłą konwersację. B&B i poranne rozmowy przy śniadaniu uwielbiam.

    Rose.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Seafood chowder to jedna z lepszych potraw w Irlandii, trzeba jednak dobrze wybrać miejsce, żeby lepiej zapamiętać.

      Usuń
    2. Podpisuję się pod tym i nie raz wspominam w domu. Piekliśmy już soda bread, pieczemy sconesy, ciekawe czy chowder udałoby się zrobić w domu. Próbowałeś?

      Rose

      Usuń
    3. Jasne. Zrobiłem kiedyś chowder i za tydzień zrobię go znowu. Wpadajcie.

      Usuń
  3. Piotrze, jesteś nie tylko świetnym organizatorem ale też świetnym reporterem. Czyta się Ciebie z zapartym tchem. I jeszcze te zdjęcia... it's fantastic👍🥰

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Proszę nie używać tylu komplementów w jednym komentarzu :)

      Usuń
  4. Byłam w tych miejscach i opisywałam je na blogu. Z przyjemnością zwiedziłam je z Wami i odświeżyłam swoje wspomnienia. W Malin Head zrobiłam mnóstwo zdjęć. Mam też zdjęcie z zatartym nieco napisem "EIRE, jakiś wyraz pięcioliterowy rozpoczynający się na literę T, potem WP i pod spodem DONEGAL". Tylko EIRE było pokryte po części białą farbą.
    Podczas mojej wyprawy pogoda była zmienna, padało, przejaśniało się, wiało..., zrobiłam mnóstwo ciekawych zdjęć właśnie dzięki takiej aurze. Nasze autko zaparkowaliśmy na jakimś małym parkingu na klifach i do Grobli Gigantów szliśmy górą. Wracaliśmy kawałek autobusem do Visitor Center, żeby przeczekać deszcz... Super przygoda :) Też wróciłabym tam po kilku latach. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ewo, mam nadzieję, że wrócisz i tym razem nie w marcu :) Przypomniałem sobie Waszą przygodę, wyobrażam sobie jak tam wtedy wiało. Bardzo mi się podobał pomysł z imieniem na pianie Guinnessa. Do wykorzystania kiedyś!

      Usuń