KARTY

niedziela, 8 października 2023

Dzień 1. Dublin - Ballycastle

Zaczynamy pierwszy dzień wycieczki dookoła Irlandii z Pendragon Tours - firmą, którą założyłem w 2010 roku, aby realizować marzenia ludzi, którzy mogą za to dobrze zapłacić. Wycieczka została umówiona cztery lata temu. Przez cały ten czas utrzymywaliśmy kontakt z Becky, pisaliśmy jak w naszych krajach radzimy sobie z koronawirusem. Chorowaliśmy, zdrowieliśmy, przekładaliśmy wycieczkę z roku na rok, nikt z naszych bliskich nie umarł na covid. Nasze dzieci rosły, szły do kolejnych szkół, miały swoje sukcesy. Te uśmiechnięte zdjęcia dzieci kończących szkołę widać w prawie każdym irlandzkim pensjonacie B&B (bed and breakfast - nocleg ze śniadaniem). Tak to tutaj działa - dzieci idą na studia, wyprowadzają się z domu rodzinnego, rodzice robią remont, dokładają ze dwie lub trzy łazienki i zaczynają wynajmować pokoje turystom, ogłaszają się na portalu booking, ja ich znajduję, przyjeżdżam, płacę, wyjeżdżam, piszę opinię na booking a czasem na Tripadvisorze. Tak samo o mnie opinie pisano i dlatego miałem pracę. Wchodzimy do domu, tradycyjne powitanie, skąd jedziecie i dokąd, o której chcecie śniadanie, walizki na górę po schodach a na ścianach uśmiechnięte zdjęcia dzieci, które skończyły studia i mieszkają teraz w USA, Australii, Kanadzie, Galway, Londynie. 

U mnie też sporo się działo w tym czasie, poznałem wspaniałą dziewczynę, więc teraz pora na podróż poślubną do Irlandii. Napisałem do Becky, że zabieram żonę, ona na to, że nie ma sprawy. Nie ma to dużego wpływu na koszt wycieczki, bo pokój dla jednej osoby nie kosztuje wcale dużo mniej niż dla dwóch osób. Właściciele B&B, gdzie będziemy nocować, którzy wieszają uśmiechnięte zdjęcia swoich dzieci na ścianach na parterze muszą zadbać o swój interes, w końcu w zimie nikt do nich nie przyjedzie, więc latem nie będą pojedynczemu turyście obniżać ceny za podwójne łóżko. Tyle tytułem wstępu, rany, 8 lat nie pisałem bloga, mogę się powtarzać, jestem znowu w Irlandii, dzień dobry.



Lotnisko w Dublinie, godzina 7 rano. Umówiliśmy się w tym miejscu z Becky i jej rodziną, przylecieli ze Stanów dwa dni wcześniej. Zazwyczaj odbierałem moich klientów z ich hotelu zaraz po śniadaniu około 9 rano i miałem już wypożyczony samochód, ale w tym przypadku przywiózł nas na lotnisko mój syn, no i musimy jeszcze złapać na lotnisku najstarszą córkę, Natalie, ponieważ dziś o 5 rano przyleciała ze swojej wyprawy i już tu na nas czeka. Rodzice z młodszymi córkami przylecieli do Dublina, żeby najpierw pozwiedzać miasto i pójść na irlandzką kolację z tańcami. Tak więc nasza wycieczka zaczyna się od spotkania trzech samolotów w jednym miejscu i wynajęcia 9 osobowego samochodu na 12 dniową wycieczkę. Skomplikowana operacja, ale logistycznie przeze mnie ogarnięta, tak przynajmniej myślę i tego się trzymam. Na lotnisku, w miejscu, gdzie zostawia nas Filip znajduję na słupku pozostawioną przez kogoś nową czapkę z daszkiem, zabieram ją w naszą podróż, bo jej pierwszego właściciela tu już dawno nie ma. Odrywam metkę i idziemy do terminalu 2, bo tam lądują samoloty z tych bogatszych krajów, więc tam się spodziewam odebrać naszą amerykańską rodzinę. Siadamy przy stoliku, łapiemy wifi, bo kontakt z Ameryką w Dublinie najlepiej złapać w komórce, te ich amerykańskie telefony są trochę w Europie bezużyteczne, czasem zwykła łączność telefoniczna jest niemożliwa. Okazuje się, że Becky z rodziną jest na terminalu 1, bo tam wylądowała Natalie po swojej europejskiej wycieczce, dopijamy kawę, chwytamy swoje bambetle i idziemy. 


Korytarz pomiędzy terminalami jest długi jak przepaść w czasie, która dzieli oba terminale. Kiedy pierwszy raz lądowałem w Dublinie w 2007 roku był tylko jeden terminal nr 1, w którym trzeba było bardzo daleko iść, żeby pokazać paszport i wyjść na miasto. To ten sam terminal na którym pojawili się w Dublinie w latach 60. Beatlesi. Potem pojawił się nowoczesny terminal nr 2 dla tych zamożniejszych podróżników, gdzie samoloty podjeżdżają dużo bliżej więc dystans do przejścia jest znacznie krótszy. Nigdy nie wylądowałem w Dublinie na terminalu nr 2, ale zdecydowaną większość moich klientów właśnie z niego odbierałem. Zazwyczaj stałem z tabliczką PENDRAGON TOURS, znajdowali mnie i ruszaliśmy w trasę. Tym razem nie mam tabliczki, bo swoje twarze już znamy. W oczy rzuca mi się ogromna reklama masła Kerrygold, pod którą mogę się spokojnie podpisać, chociaż dopiero co przyjechałem. ”Masło od irlandzkich krów żywiących się trawą. ”Zamieniamy posiłki we wspomnienia. Irlandzkie krowy jedzą zieloną trawę przez cały rok, bo śnieg pada tu sporadycznie, a mróz pojawia się też dość rzadko. Kto nie próbował tego masła, niech porówna. Może to brzmieć jak reklama, ale nią nie jest. To po prostu bardzo dobre masło. W Irlandii bardziej popularne jest masło solone, tego niesłonego trzeba na półkach poszukać. W Polsce jest odwrotnie, słone masło ciężko jest dostać. Czytałem gdzieś, że marka Kerrygold dobrze się sprzedaje też w Stanach. Ja przyjechałem na masło solone i już jutro rano będę je miał na talerzu, mimo, że to będzie w Irlandii Północnej. Widziałem kiedyś w Cork muzeum masła, gdzie pokazują słone masło w starej beczce, wydobyte z torfu podczas budowy jakiejś autostrady, ale zrobione zostało przed setkami lat. Przetrwało dzięki temu, że było solone. W cenie biletu nie było degustacji.


Przechodzimy więc przez długi i nudny korytarz łączący oba terminale, aby spotkać rodzinę, która wynajęła mnie 4 lata temu, i wpłaciła zaliczki, bez żadnej gwarancji, że się w umówionym czasie pojawię i zabiorę ich na niepowtarzalną wycieczkę dookoła Irlandii. Becky później powiedziała mi, że ktoś ją przestrzegał, że nie będzie żadnego Pendragona na lotnisku, że została oszukana i wpłaciła zaliczki skazane na stratę. To muszą być wyjątkowi ludzie, skoro pomimo przestróg od znajomych zaufali mi, przyjechali całą rodziną i gdzieś tam na terminalu za 3 minuty się zobaczymy, bo oni już tam są, a my właśnie turlamy swoje walizki korytarzem. Zostały już ostatnie 2 minuty przed naszym spotkaniem a ja myślę znowu, czy dadzą nam vana z wystarczająco dużym bagażnikiem, żeby pomieścić amerykańskie walizki. Becky była bardzo sprytna, bo chciała, żebym znalazł automatyczną pralnię gdzieś w połowie drogi, żeby niepotrzebnie nie wozić brudnych ubrań i nie brać ich za dużo. Tymczasem tunel łączący oba terminale kończy się, zakręcamy przy ruchomych schodach i widzimy Becky, Scotta i ich trzy córki, które dopijają swoje kawy. W tym momencie zaczyna się nasza wycieczka dookoła Irlandii, na którą czekaliśmy kilka lat. Amerykanie czekali, ja czekałem, a moja żona czekała na mnie i wszyscy się spotkaliśmy, aby objechać Irlandię w 12 dni.


Nigdy wcześniej nie byłem w podobnej sytuacji, kiedy mając na głowie zagraniczną wycieczkę wynajmuję samochód na ich oczach, zawsze robiłem to dzień wcześniej. W dniu wyjazdu miałem już samochód ogarnięty, wiedziałem jak się wrzuca wsteczny i po której stronie jest wlew paliwa, ustawiony telefon z nawigacją, podłączenie do ładowania, gotowy powerbank. Oraz standardowe wyposażenie w kilkanaście butelek z wodą, płyn do mycia szyb i papierowe ręczniki. Dbałem zawsze o to, żeby moi klienci mieli zawsze dobre widoki przez okna i wodę na drogę. W tym przypadku vana bierze na siebie Scott, bo moja karta kredytowa po covidzie już nie jest wystarczająca. O ile ceny za noclegi nie wzrosły za bardzo przez pandemię, to ceny za wynajem samochodów poszybowały jak szalone, 9 osobowy van na 12 dni kosztuje w Dublinie 5900 euro, proszę to sobie pomnożyć żeby wyszło w PLN. A to tylko koszt samochodu. Do tego dochodzą noclegi, jedzenie, pamiątki i moja prowizja. Uwielbiałem te wycieczki z Amerykanami czy Australijczykami, bo dla nich to zwykłe wydatki na wakacje ze zwrotów podatków, o czym w Polsce możemy tylko pomarzyć. 


Dziewczyny zostawiamy przy stoliku i bagażach i idziemy do okienka SIXT, żeby załatwić formalności. Wszystko jest w sumie uzgodnione wcześniej, ja jestem drugim kierowcą. Pokazuję swoje irlandzkie prawo jazdy, które od lat dawało mi zniżki przy ubezpieczeniu, a w Polsce sprawiało, że byłem niewidoczny w systemie, szybko dostajemy dokument uprawniający do odebrania samochodu z parkingu, na który nas zawiezie lotniskowy minibus. 



Na miejscu dostajemy kluczyki i pierwsze zaskoczenie - samochód ma 4 lata. A więc wyprodukowano go w roku, kiedy Becky pierwszy raz do mnie napisała. Przez ostatnie cztery lata sporo się wydarzyło, prawda? Kiedy przed covidem robiłem wycieczki, to samochody nie miały więcej niż 2 lata. Sprawdzam przebieg, robię film dookoła samochodu, żeby po zwrocie wozu SIXT nie wmawiał mi jakichś zadrapań, pakujemy walizki, wszystko się mieści, jest jeszcze miejsce na pamiątki. Ruszam z parkingu, wyjeżdżam na M1 do Belfastu, zaczynamy rozmawiać i poznawać się bardziej. Moja żona siedzi z przodu, Becky, Scott i środkowa córka w drugim rzędzie, w trzecim, gdzie mnie już nie słychać usiadły Clara i Grace. Becky poprosiła mnie wcześniej, żebym nie mówił dziewczynom, że mam na pokładzie wifi, bo inaczej nie odciągniemy ich od telefonów, a mój limit zostanie wyczerpany w dwa dni. 

 

W Irlandii jeździ się po lewej stronie, na autostradzie nie ma to większego znaczenia, ale na lokalnych drogach już tak, zwłaszcza jak są dość wąskie. Dlatego dla moich zagranicznych turystów zwłaszcza przyzwyczajonych do automatycznej skrzyni biegów taki ktoś jak ja był zawsze zbawieniem. Autostrada na naszej wycieczce będzie tylko pierwszego i ostatniego dnia, w pozostałe dni będziemy jechać trasą Wild Atlantic Way, czyli bardzo wąskimi i krętymi drogami, gdzie czasem trzeba wycofać, żeby pojechać dalej. Nie jeździłem tu od jakichś 5 lat, więc dobrze było wczoraj skorzystać z tego dnia, który mi dał mój syn. Dzięki temu mogłem przypomnieć sobie, jak się kiedyś jeździło. Kiedyś - bo lewostronny ruch był pierwotny, każdy praworęczny rycerz wolał jechać na koniu po lewej stronie drogi, aby w razie konfrontacji z ewentualnym wrogiem nadjeżdżającym z przeciwnej strony móc dobyć miecza i się obronić. Z tego samego powodu kręcone schody w średniowiecznych zamkach były prawoskrętne (patrząc od dołu schodów). Obrońca miał dzięki temu możliwość szerszego machania mieczem i obronienia swojej białogłowy. Potem nastały czasy napoleońskie i pojawił się ruch prawostronny. Napoleon nigdy nie postawił stopy w Irlandii. W sumie w Stanach też, a tam się jeździ po prawej stronie. Na pewno ta teoria lansowana w Irlandii ma jakieś braki, ale na turystach robi wrażenie. 


Z Dublina do Belfastu jest tylko półtorej godziny jazdy, po drodze zaplanowałem dwa krótkie postoje. Na pierwszym zamierzam pokazać 1000 letnią irlandzką okrągłą wieżę oraz dwa stare kamienne krzyże w Monasterboice i opowiedzieć o ich znaczeniu w historii kraju i chrześcijaństwa. Drugi przystanek to parking przy hotelu Ballymascanlon, gdzie po przejściu ścieżką pośrodku pola golfowego można zobaczyć dolmen Proleek postawiony tu ponad 5000 lat temu. Związany z nim jest zwyczaj wrzucania kamieni na górę, jeśli kamień nie spadnie i zostanie na szczycie dolmenu, to w nadchodzącym roku pewny ślub. Mi to akurat nie grozi, bo zmieniłem stan cywilny po raz pierwszy równo rok temu, ale mamy ze sobą trzy panny ze Stanów, więc co szkodzi spróbować. Ten drugi postój jest również ważny z prozaicznego powodu, bo wiem gdzie w hotelu Ballymascanlon można się wysikać, a toalety mają naprawdę zacne. 


Tak sobie jedziemy i rozmawiamy co było i co nas czeka, kiedy nagle po kilkunastu minutach od wyjazdu słyszę “bip” i na wyświetlaczu zapala mi się lampka informującą o utracie ciśnienia w oponie. Zwalniam, toczę się przez chwilę i kiedy nic się nie dzieje mijam znak, że za 5 kilometrów będzie Applegreen, znana mi sieciowa stacja benzynowa i punkt regeneracji dla podróżników. Decyduję się dojechać tam na oponie, która zgodnie z komunikatem z komputera pokładowego traci ciśnienie. 5 kilometrów na oponie, która najwyraźniej jest przebita, ja mam piątkę Amerykanów na pokładzie, którzy zapłacili za ten samochód prawie 6 tysięcy dolarów i żonę w podróży poślubnej. To może być, co tu mówić, stresujące. Ale nie takie przypadki są do znalezienia w kronikach Pendragon Tours. Parkuję na Applegreen tuż koło sprężarki, mierzę wszystkie opony, no fakt, przednia prawa ma niedosyt. Wyciągam papiery z SIXTa, dzwonię po pomoc drogową. Ktoś ma się zjawić za godzinę, żeby wymienić koło. Nasza amerykańska rodzina idzie zapoznać się ze swoją pierwszą irlandzką stacją benzynową i wraca z napojami i czipsami o smaku octu. Przy okazji przymusowego postoju złapali znajome smaki. 




Po kolejnej godzinie i kilku moich telefonach do centrali zjawia się facet, który wymienia mi oponę w vanie i każe za tę usługę zapłacić sobie 99 euro. Że niby ubezpieczenie SIXT nie obejmuje wymiany opony, która jest przebita, mimo, że mamy ubezpieczenie na taką ewentualność. Nie protestuję, płacę gotówką, mam za dużo na głowie, żeby teraz się wykłócać. Człowiek od opon nie ma terminala, firma ma mi zwrócić koszt nowej opony jak wyślę do nich maila. No nie mam wyboru. Wtedy moja żona odbiera wiadomość, że jej mamę zabierają helikopterem do Poznania na kolejną operację. Z tym obciążeniem musimy jechać dalej.



Dobra, opona zmieniona, można jechać dalej w stronę Belfastu. Zaraz po wyjechaniu na autostradę zapala mi się lampka informującą o utracie ciśnienia w oponie. Nie wiem, czy chodzi o to samo koło, wiem jedno, że dali nam samochód, którym na pewno bez dodatkowych komunikatów nie przejedziemy dookoła Irlandii. Zatrzymuję się pod wiaduktem, żeby stać w cieniu (jest akurat irlandzki upał) i dzwonię do tego człowieka, co mi zmieniał oponę i jest kilka kilometrów za mną. Pewnie teraz pije kawę albo je wrapa na Applegreen. Nie odbiera. Mam wadliwy samochód, załogę ze Stanów na pokładzie, do tego zaczynam się robić głodny. Dodzwoniłem się do centrali, gdzieś tam mnie przełączają. Na szczęście czekanie w cieniu pod wiaduktem nie boli tak bardzo. I nagle przede mną zatrzymuje się ten koleś, co mi dopiero co na Applegreen wymienił oponę. Wysiada, zakłada rękawice i podaje diagnozę: błąd czujnika i nic tu po nim. Kopie w oponę, wsiada do siebie i odjeżdża. No to nam pomógł. Powinienem zapisać jego numer na wypadek innych beznadziejnych sytuacji.




Zostajemy sami w cieniu wiaduktu z niby dziurawą oponą, niepewnością co do dalszych 12 dni i pełni odrazy do firmy SIXT, która wynajmuje za grube pieniądze czteroletnie samochody z dużym przebiegiem i dziurawymi oponami. Pod wiaduktem odbywamy naradę i dzwonimy na infolinię firmy SIXT (wybraliśmy Scotta, bo najbardziej po amerykańsku brzmi). Nie wiem jak to operator w centrali zrobił, ale mamy wrócić po inny samochód.



Po kolejnej godzinie mijam ten sam wiadukt, gdzie w jego cieniu fachowiec w rękawicach powiedział nam, że to po prostu czujnik i tym razem bez żadnych przeszkód śmigamy dalej na Belfast. 




Podczas wymiany vanów zapewniano nas, że ten już będzie dobry i że dostanę zwrot za wymianę opony. Do dzisiaj mi nie zwrócili. Drugi van jest również z 2019 roku, więc nie spełnia warunków do których się przyzwyczaiłem, ale chyba żeby nas uspokoić dodali zapasowe koło i podnośnik. Tak więc znowu pakujemy wszystkie walizy do bagażnika, mój magnetyczny uchwyt na telefon z nawigacją do kratki z nawiewem, woda w butelkach w kieszeni drzwi i trzy godziny opóźnienia. Nie będzie dziś, ani już nigdy, starych kamiennych irlandzkich krzyży i wieży w Monasterboice oraz dolmenu Proleek na polu golfowym. Trzeba pruć do Belfastu, bo tam czeka na nas muzeum Titanica, gdzie Becky zarezerwowała bilety na 15.00. 


Granica pomiędzy Republiką Irlandii a Irlandią Północną jest niezauważalna. W pewnym momencie pojawiają się znaki informujące o ograniczeniu prędkości w milach na godzinę i to jest właśnie tam. Czasem żartowałem na wycieczkach i mówiłem, że zbliżamy się do granicy i żeby przygotować paszporty. Tym razem obyło się bez tego, bo wszyscy poza mną na granicy spali. 



Krajobraz się zmienia, Północna Irlandia należy do Wielkiej Brytanii, bo tam na północy są najlepsze ziemie i osadnicy z Anglii tam właśnie zostali wysłani, żeby skolonizować całą wyspę, tam można było osiągnąć najlepsze plony. Od tego zaczął się podział na katolików i protestantów i podział na dwie Irlandie. Ale o tym więcej będzie później, bo nawet jeszcze nie dojechaliśmy do Belfastu. Póki co pojawiają się krzewy z białymi magnoliami i pasma drzew na wzgórzach, no i same wzgórza, bo do tej pory było raczej płasko. 


Zaczynają się wielkie ronda. Zaczyna się Belfast, przez który w drodze na północ można przejechać prawie bez żadnych skrzyżowań ze światłami. Obwodnica miasta prowadząca przez jego środek to wspaniały wynalazek.



Bilety do Titanica Becky zarezerwowała na 15:00, a ponieważ mamy opóźnienie a ja zrezygnowałem z dwóch punktów programu, to wciąż mamy czas na zaplanowany lunch. Znam kilka miejsc na znakomite jedzenie w Belfaście, ale są raczej na wieczór. Na lunch znam jedno miejsce w centrum Belfastu, które sądząc z opinii na Tripadvisor, wciąż trzyma dobrą formę. Teraz muszę znaleźć miejsce parkingowe, gdzie mogę zapłacić kartą. Okazuje się, że covid nie nauczył Brytoli z Belfastu posługiwania się plastikiem na parkingu. Nie mam przy sobie ani jednego funta, żadnej monety z królową do parkomatu, a wszystkie parkomaty w okolicy są wrzutowe. Nasi ludzie już siedzą w pubie, do którego ich zaprowadziłem, a ja parkuję na wielopoziomowym parkingu. Znam to miejsce. Na samym dole znajduje się parking dla taksówek kierowanych przez katolickich kierowców. Na poziomie zero znajduje się tablica z nazwiskami kierowców zabitych przez Brytyjczyków w czasie wykonywania ich pracy. Z tego powodu nie lubię Belfastu i żaden Titanic mnie nie do niego przekona. W samym centrum Belfastu niczego nieświadomy turysta wsiada do taksówki, która akurat się znalazła i pierwsze pytanie, które słyszy to nie jest "dokąd chcesz jechać?", tylko: "czy jesteś katolikiem, czy protestantem?". Turysta świadomy wie, że jeśli jest katolikiem, to powinien wsiąść do czarnej taksówki, a jeśli jest protestantem lub żydem to powinien wybrać kolorową taksówkę. Kierowca, który w Belfaście ma również certyfikat przewodnika będzie wiedział wtedy jak opowiadać historię konfliktu i jakie fragmenty pominąć, żeby nikogo, kto w Belfaście zostawia swoje pieniądze nie urazić.  


Ale jak wspomniałem najpierw trzeba coś zjeść. Zostawiamy samochód na tym wielopoziomowym parkingu i lecimy do pubu, żeby Amerykanie nie pomyśleli, że uciekliśmy z ich walizkami. To jedno z tych miejsc, gdzie na dole jest pub i telewizory na ścianach, a na górze jest restauracja, są stoliki, kelnerzy i dobre jedzenie. Mamy pierwszy dzień wycieczki. Po przygodach z oponą, wymianą samochodu i stresami z tym związanymi pierwszy raz siedzimy przy jednym stole i patrzymy na siebie. Nie przypominam sobie, żeby na jakąkolwiek moją wycieczkę zgłosił się ktoś roszczeniowy, z pretensjami, no trudny klient. W sensie ktoś, kto mówi: no nie tak się umawialiśmy (o, sorry Martin, byłeś jedyny). Chyba dobrze opisałem wycieczki na mojej stronie, że zawsze przyjeżdżali do mnie ludzie, którzy poszukiwali tego co ja właśnie oferowałem. Siedzimy przy stoliku w Hercules Bar, przy ścianie z książkami.


Stwierdzam, że po zamianie vanów mamy silniejszy samochód, pierwszym był biały Renault Trafic a drugim dobrze znany mi VW Transporter, też biały. Becky mówi, że nic nie dzieje się bez powodu i ma w tym mnóstwo racji. Lepiej, że samochód zepsuł się niedaleko od lotniska niż w odludnym Donegalu czy w połowie stromego podjazdu w Kerry. Rodzinka kończy swoje posiłki, my wzięliśmy tylko kawę, bo to pierwszy dzień, więc mamy jeszcze pyszne kanapki zrobione rano przez mojego syna, które dokończymy kiedy oni będą zwiedzać Titanica.



Po późnym i zasłużonym lunchu, jedziemy do doków, gdzie zbudowano Titanica. Parkuję na podziemnym parkingu, charakterystyczna bryła centrum turystycznego jest widoczna już z daleka, najlepiej z góry Divis, gdzie jest fajna skrytka geocachingowa, jak również żółte suwnice stoczni Harland and Wolff, na których ponad 100 lat temu zbudowano dla firmy White Star Line liniowce oceaniczne Olympic, Britannic, Titanic i wiele innych statków. Suwnice są jednym z symboli Belfastu i wciąż wyglądają jakby były w doskonałej kondycji.


Wchodzimy do srebrzystego budynku Titanica, Amerykanie pokazują swoje bilety, wjeżdżają schodami ruchomymi do wejścia, spotkamy się za dwie godziny.



Sprawdzam sklep z pamiątkami, żadnych zmian. Wszystko o Titanicu, żadnych nowych form. Mamy czas na pospacerowanie i poleżenie na słońcu i w cieniu, a jest to naprawdę gorący dzień. Przy okazji oglądamy Hamilton Dock, którego wcześniej nie widziałem.



Zwiedzanie Titanica to interaktywny udział w procesie budowania statku, pełen dźwięków i czarno białych ruchomych obrazów z wagonika, w którym siedzisz, potem przechodzisz przez kabiny wszystkich klas, więc jest porównanie standardów z tamtych czasów, mnóstwo różnych ekspozycji tematycznych, ciekawostki a na koniec odtworzenie katastrofy i rzeczy wyciągnięte z wraku. Wszystko razem oszałamia, bez nudów można to oglądać nawet dłużej niż dwie godziny.


Pamiętam jak kiedyś trafiłem w jakimś pałacu w Republice na wystawę zdjęć jezuity Francisa Browne, który od swojego wujka dostał bilet na pierwszy rejs Titanica ale tylko z Southampton w Anglii do Queenstown (obecnie Cobh w południowej Irlandii). W czasie rejsu zrobił mnóstwo zdjęć i w większości na nich widnieli ludzie, dla których to była niestety ostatnia podróż. Na Titanicu poznał Amerykanów, którzy wracali do siebie i tak im się dobrze rozmawiało, że zaproponowali mu, że kupią mu bilet do Stanów i z powrotem, żeby tylko dotrzymał im towarzystwa. Browne wysłał telegram do swojego generała, a ten mu odpisał: “Zejdź z tego statku”. Amerykanie poszli na dno, ojciec Browne dostał za swoje zdjęcia dożywotni zapas klisz od firmy Kodak. To również była ciekawa wystawa. 


Czas mamy dobry, dlatego przed wyruszeniem na północ decyduję się na objechanie dzielnicy katolickiej i protestanckiej, żeby pokazać Amerykanom, jak po dwóch stronach wysokiego muru mieszkają tu obie społeczności. W Belfaście wyznanie ma wciąż duże znaczenie. Przypomina to nienawiść kibiców jednego klubu do drugiego, ale w Belfaście poszło to za daleko. Kierując się do zachodniego Belfastu mijam obwodnicę i wjeżdżam do dzielnicy Falls zamieszkanej przez katolików. W wielu miejscach widać ogrody pamięci z nazwiskami zabitych, tabliczki postawione w miejscach, gdzie kiedyś były jakieś zamieszki, lub gdzie padł człowiek zastrzelony przez snajperów, którzy zajmowali dwie ostatnie kondygnacje najwyższego w okolicy budynku na początku Divis Street oraz murale upamiętniające ofiary brytyjskiego terroru i coraz częściej ilustrujące solidarność z innymi mniejszościami na świecie.


Katolicy w Belfaście uważają się za mniejszość. Jedziemy w stronę góry Divis, która osłania miasto od zachodu i na której zboczach stoi malowniczy zamek oraz ogród zoologiczny. Tam dziś nie pojedziemy, nie mamy tego w planach. Skręcam w prawo aby przejechać jedną z bram w murze pokoju. Tak oficjalnie nazywa się ta struktura - Peace Line, której zadaniem jest ograniczać potencjalną przemoc. Pierwsze mury wyrosły w Belfaście w 1969 roku, potem ich przybywało, aż do czasów, kiedy ¾ Belfastu podzielone było 97 murami o łącznej długości 34 kilometrów. Ta nienawiść jest szokująca, a co ciekawe, mało znana turystom, którzy obecnie trafiają do centrum Belfastu, żeby zwiedzić Titanica, pospacerować po centrum, zjeść coś w restauracji i pojechać na Groblę Gigantów, most linowy i resztę północnych atrakcji. 


Wydaje się, że część z tych konstrukcji została już rozebrana, nie znam tak dobrze Belfastu, jednak wszystkie bramy w najdłuższym, pięciokilometrowym murze o wysokości 7 metrów kończącym się na wzgórzu Divis, dzielącym Falls od Shankill zamykane są w każdy piątek wieczorem na cały weekend. Tak na wszelki wypadek, żeby ludzie odbierający wypłaty co tydzień nie mieli okazji zrealizować swoich głupich pomysłów. Wjeżdżamy teraz do dzielnicy protestantów, którzy w większości są wierni koronie i wieszają na domach brytyjskie flagi.


Brama robi wrażenie, jest sterowana przez policję. Jak zaczynałem tu przyjeżdżać w 2010 roku to policja siedziała przy bramach w opancerzonych radiowozach, widok nieciekawy. Zresztą te opancerzone pojazdy są dalej w ruchu. Ale może to już się normuje, może ludzie wolą spędzać czas w sklepach i restauracjach niż po godzinach podrzucać przez mur stare granaty sąsiadom do ogródka. A może oni wszyscy już tylko tak udają i trzepią kasę na turystach, mur trzymają z sentymentu, bo zburzenie go wyszłoby zbyt drogo, w końcu to jest biznes. Black cabs czyli czarne katolickie taksówki krążą po ulicach z turystami w środku tak samo jak kolorowe protestanckie taksówki, autokary zatrzymują się przy muralach, żeby ludzie mogli zrobić zdjęcia i powdychać atmosferę grozy i dawnego terroru. Kto tam wie. Może po robocie katoliccy i protestanccy kierowcy taksówek spotykają się w barze Herkules, zbijają piątki, zamawiają piwo i w sali na dole gapią się na jakiś mecz z angielskiej ligi.


Tak czy inaczej przejeżdżamy wzdłuż muru i przez najbliższą bramę wracamy do katolików. Może to wydawać się śmieszne, ale samochód z dublińskiego SIXTa ma irlandzkie tablice rejestracyjne, więc z automatu wszyscy w środku jesteśmy katolikami, jeżdżenie po protestanckich dzielnicach tym samochodem nosi w sobie elementy ryzyka. Nota benka, kiedyś zaryzykowałem i wjechałem do dzielnicy protestanckiej pełnej murali z bojownikami z UDA lub UFF strzelającymi do egzekutorów z IRA, otwarte wszystkie okna, z głośników na full włączyłem piosenkę Sunday Bloody Sunday zespołu U2. Jak na mnie wtedy wyskoczyli, przejechałem wtedy wszystkie czerwone światła byle się uwolnić od tego chaosu. Byłem wtedy dużo młodszy i sam, była adrenalina i na tym koniec. Wracamy na obwodnicę i prujemy na północ, na nocleg, jest po 17.00. 





Gdzieś za Ballymeną mijam pub, w którym w drodze powrotnej z północy kiedyś zasiadłem z czterema studentkami, ponieważ coś bardzo niedobrego stało się w mojej pięknej czarnej Hondzie. To było chyba z 10 lat temu. Samochód stanął może 150 metrów przed tym pubem, dopchaliśmy go na parking. Dziewczyny przyjechały z Londynu. Chciały zobaczyć największe atrakcje Północnej Irlandii, które im pokazałem tego dnia. Awaria uziemiła nas w połowie drogi powrotnej do Belfastu. Zamówiłem im wtedy taksówkę do Belfastu i kupiłem bilety na pociąg do Dublina. I wyobraźcie sobie, rodzice tych dziewczyn po poznaniu tej historii, mimo, że nie zrealizowałem wycieczki w całości zgodnie wysłali mi pozostałą kasę.


Na drodze jest duży ruch. W Irlandii Północnej jest więcej dróg i autostrad niż w Republice, więcej samochodów i gorszy asfalt. Pod oponami słychać jaki jest głośny. Dopiero ostatnie kilkadziesiąt kilometrów jest lepsze. Lubię ten odcinek drogi, gdzie już jest po jednym pasie w każdą stronę, na wzgórzach (bo wciąż są łagodne wzgórza) pojawiają się owce, młode owieczki z czarnymi skarpetkami i czarne krowy.



Kiedyś miałem wycieczkę z kobietą z Australii, która całe życie spędziła w siodle, opowiadała jak strzelała do węży i uczyła mnie australijskiego slangu. Na emeryturze postanowiła sobie pozwiedzać świat. Nauczyła mnie jak rozpoznawać krowy hodowane dla nabiału od krów hodowanych na mięso. Po kilku dniach jeżdżenia z nią kiedy na pastwiskach pojawiały się krowy ona pokazywała palcem i pytała Peter, cows? A ja bezbłędnie odpowiadałem: “beef” albo “dairy” (wołowina albo nabiał). 



Dojeżdżamy na nasz nocleg. Dziś śpimy w jednym miejscu z Amerykanami, chociaż zazwyczaj wybieram odrębne lokalizacje, sam mogę spać taniej. Tym razem wybrałem Carnately Lodge, bo wcześniej już tu nocowali moi klienci i byli bardzo zadowoleni. Chcę się sam przekonać. Gospodyni Natasha wita nas serdecznie, oprowadza po domu, pyta o której śniadanie. W pensjonatach B&B to standard. Oczywiście konieczna jest wzmianka o pogodzie. W tym przypadku gospodyni pokazuje swoje ramiona w kolorze pomidorów - to dowód na słoneczną pogodę, która tu się utrzymuje od kilku dni. Natasha pokazuje jak w Irlandii Północnej (w Republice też) działa klamka w drzwiach - trzeba po zamknięciu drzwi podnieść klamkę, żeby zamek zaskoczył. Podaje hasło do wifi. Dziewczyny będą szczęśliwe mogąc wysłać do swoich chłopaków zdjęcia z dziś. Hasło brzmi “Carnately”, tak jak nazwa pensjonatu. Ten niezbyt skomplikowany model jest w Irlandii dość powszechny, bo dom na wsi dodatkowo położony na uboczu nie musi się wcale chronić przed przypadkowymi amatorami internetu. Podobne proste hasła funkcjonują w wielu pubach i hotelach. Najczęściej do nazwy miejsc dodawany jest rok i nieważne że to jest np. 2016. Dlatego nie sądzę, żebym tu zdradzał tajemnicę wifi w naszym B&B.





Konsultuję się z Natashą w kwestii wyboru miejsca na kolację, porównuję to z moją wiedzą o tym rejonie i wypada, że O’Connors Bar wciąż jest najlepszy i jest tylko 2 kilometry stąd. Nie przyjmują tam rezerwacji, więc ustalamy sobie o której trzeba wyjechać, żeby na kuchni były jeszcze włączone palniki i żeby nam dali coś ciepłego do zjedzenia. Jest czas na relaks, pora się rozejrzeć po domu i częściach wspólnych.



Jesteśmy kilka kilometrów od alei Dark Hedges spopularyzowanej przez serial "Gra o tron", więc nie może się obyć bez odniesień do filmu. Są plakaty, herby królestw z serialu i podróbka tronu z mieczy, w tym przypadku chyba z wikliny. Nasi Amerykanie nie zarazili się Grą o tron, więc tam nie musimy rano jechać. Zresztą trudno tam teraz znaleźć dobry moment na zdjęcie, bo ludzi tam mnóstwo, nawet całymi autokarami się zjeżdżają. O ile dobrze pamiętam sam stworzyłem wycieczkę tematyczną szlakiem miejsc, gdzie filmowano serial "Gra o tron", więc coś o tym wiem. Sławna 300 metrowa aleja bukowych drzew została kilka lat temu zdewastowana przez wichury, ale z tego też da się wyciągnąć pieniądze. Z powalonych drzew zrobiono deski, z desek zrobiono 10 drzwi z wyrzeźbionymi scenami z serialu. Drzwi umieszczono w 10 knajpach w Północnej Irlandii, do tego wydrukowano paszporty z miejscami na 10 pieczątek i interes się kręci. 


W naszym pensjonacie jest też pokój gier z bilardem, dartem i piłkarzykami. Zupełnie nieprzydatny jak ktoś się zatrzymuje tylko na jedną noc. Jest tu naprawdę ładnie. Pokoje przestronne, przy wygodnym łóżku dwa stoliki z działającymi lampkami nocnymi. W telewizorze jest Netflix i You Tube, powtórzę, że to zupełnie nieprzydatne walory jak ktoś się zatrzymuje tylko na jedną noc. W łazience światło włączane sznurkiem zwisającym z sufitu (typowy irlandzki sposób na pozbycie się widma porażenia prądem w łazience. Z tego samego powodu w Irlandii nie ma w łazienkach kontaktów ani pralek. Toż to byłoby samobójstwo). Do kompletu dwa krany i korek w umywalce sprzed kilkudziesięciu lat pozwalający zmieszać wrzątek z czerwonego kranu z zimną wodą i stylowy kibel z górnopłukiem. I wielka kabina prysznicowa. Dwa krany to efekt 850 lat angielskiej okupacji, ich światłej myśli technologicznej i odporności na trendy obecne na odległej o miliony mil Europie.


Przebieramy się z firmowych koszulek w coś innego i spotykamy się z Amerykanami na dole o umówionej godzinie. Jedziemy najpierw do Ballycastle na spotkanie z Atlantykiem. W porcie jest gdzie zaparkować, są też kosze na śmieci, do których wywalamy dzisiejsze odpadki. Na moich wycieczkach zawsze dbałem o to, żeby moi klienci nie musieli się martwić o swoje śmieci, o to, żeby mieli niegazowaną i bąbelkową wodę do picia i czyste szyby do robienia zdjęć.



Amerykanie idą robić fotki a my idziemy do Spara po ręczniki papierowe, płyn do mycia szyb i zgrzewkę wody w półlitrowych butelkach. Pakujemy to wszystko na tył vana, będą się tam miotać w drodze powrotnej do naszego B&B w pustym bagażniku.


Potem dojeżdżamy do pubu O’Connors i czekamy grzecznie aż zwolni się stolik. Trwa to nie dłużej niż zrobienie kilku zdjęć i już dostajemy, zestawiony z dwóch, stolik na 7 osób. Naszym Amerykanom podoba się wystrój pubu i klimat, są pod wrażeniem rzeczy powieszonych na ścianach, zapachów, ludzi zgromadzonych w środku, ich swobodnego zachowania. Pora coś zjeść.


Przy stoliku obok siedzi sześć albo siedem kobiet w koszulkach z napisem “mamuśki na emeryturze”. To pierwsze wejście moich amerykańskich ludzi do typowego irlandzkiego pubu wieczorem (Dublin się nie liczy).


Jest irlandzka muzyka, jest mnóstwo banknotów przyczepionych pod sufitem, naszywek amerykańskich straży pożarnych i policji, na telewizorach mecz hurlinga, którego zasady będę musiał dopiero wytłumaczyć.



Pojawia się kelnerka z menu. Ktoś chce mule, ale już się skończyły. My chcemy seafood platter ale też połowa zawartości talerza się skończyła, jest już za późno a tu podają tylko jedzenie z dzisiejszych połowów.


W tej sytuacji dla mnie wybór jest prosty: skrzydełka hot wings w sosie BBQ, bo tego w Polsce nie mogłem doświadczyć mimo starań kilku knajp a moje wspomnienia z różnych miejsc w Irlandii są wspaniałe. W podobnych momentach przypomina mi się, że przez 25 lat byłem wegetariański. Jak to się stało? Moja żona wybiera krewetki, Amerykanie znajdują też coś dla siebie, wszystko wszystkim smakuje. Zarówno mój wybór knajpy na wieczór jak i potrawy dostają najlepsze oceny. 














Do naszego pensjonatu wracamy o godzinie 21.40, dziesięć minut przed zachodem słońca, jest jeszcze przed letnim przesileniem, najlepszy czas na wycieczkę. Otwieramy drzwi do naszego B&B, przy ich zamykaniu Scott podnosi klamkę, bo bez tego nie przekręci zamka. Rozchodzimy się do swoich pokojów. Ustaliliśmy z gospodarzami, że na śniadanie zejdziemy o 9 rano. Za oknem jest wciąż jasno. Jutro Natasha powie nam przy śniadaniu, że kilka dni temu widziała zorzę polarną. My widzieliśmy z przystani w Ballycastle Szkocję, która jest stąd jakieś 25 km.


W łazience są nawet szlafroki, oba moim zdaniem damskie. Jesteśmy oboje zmęczeni po tym długim pierwszym dniu wycieczki, ale to nie powód, żeby iść od razu spać, w końcu to również pierwszy dzień naszej podróży poślubnej. 


15 komentarzy:

  1. Petarda! Niezapomniana przygoda! Z takim znawcą Irlandii to czysta przyjemność❤️

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Irlandia z żoną to jeszcze większa przyjemność :)

      Usuń
  2. Nic się nie zmieniło. Można czytać, czytać i czytać i czuć się tak jakby było by się na tym wolnym miejscu

    OdpowiedzUsuń
  3. Widzę, że przygód i wspomnień będzie co nie miara! Czekam na więcej 🙂
    Super, że opisujesz względnie aktualny stan w Irlandii Północnej bo nie raz i nie dwa zastanawiałam się jak tam aktualnie jest. Rose.

    OdpowiedzUsuń
  4. Łezka mi się w oku zakręciła jak na wieść o Friends Re-Union i dziewiatym sezonie Dextera. Dwa i pół roku już będzie, jak zamieniłem Irlandię na Austrię. Mimo stabilnej pogody, wyraźnych pór roku i górskich szczytów, gdzie okiem nie sięgnać, ciut mi jednak tęskno, także wirtualna wycieczka przetartym z dawna szlakiem jak balsam będzie na serce :)

    W kategorii ciekawostka: słone masło z Kerrigold występuje na półce każdego sklepu spożywczego w Austrii, a termin "Irlandzkie masło" jest w powszechnym użyciu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Misza! nie wiedziałem, że się przeprowadziłeś, kopę lat! Cieszę się, że Cię tu widzę.

      Usuń
  5. Czyta się jak dobrą powieść :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Fantastyczna lektura 😍 czekam na kolejny odcinek 😏🤩

    OdpowiedzUsuń
  7. Póki co publikujesz tak szybko, że z jednej strony moje celtyckie się cieszy, ale z drugiej nie nadążam czytać :D Zatem póki chłonę zdjęcia i czytam na wyrywki... Współczuję przygody z oponą. A jazda przez te bramy w murze to nawet obecnie musi być prawdziwy hardkor :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie zniknie, czytaj w swoim tempie. Ja to pisałem ponad 2 miesiące.

      Usuń