Bank
Holiday to pospolite w Irlandii czterodniowe święto, kiedy można
bezkarnie pić od piątku wiedząc, że poniedziałek jest i tak wolny od
pracy. Pierwszego dnia wpadło do mnie dwóch kumpli z flaszką,
pośmialiśmy się, pograliśmy w bilard, pośpiewaliśmy co nieco,
pooglądaliśmy telewizor z każdej możliwej strony a potem każdy wrócił do
siebie. Następnego dnia wyjechaliśmy precz bo takie spędzanie Bank
Holiday Weekend to jakaś porażka.
Galway.
Cała
atlantycka promenada od portu w centrum aż po Salthill pełna jest
samochodów, nie ma gdzie zaparkować, Garda kieruje ruchem. Jest 23.00.
Znajduję jakoś wolne miejsce, idziemy w stronę największego hałasu.
Centrum Galway kompletnie sparaliżowane. Ochroniarze, barierki a za nimi
dziki tłum. Okazuje się, że znaleźliśmy się w centrum festiwalu małej
Hawany.
Zdarzało
mi się z trudem wejść do pubu pełnego ludzi, ale żeby nie móc z pubu
wyjść w tłum na ulicy to jeszcze nigdy. Jest tak gęsto, że nie ma nawet
gdzie stanąć. Nawet w dzień Patryka nie było tu tyle ludzi, wiem bo
wtedy też tu byłem.
Przyglądam
się ludziom, każdy tu jest młodszy ode mnie. Wszyscy weseli, nie ma ani
jednej osoby samotnie pijącej piwo z plastikowego kubka. Każdy z kimś
gada. Mój kumpel spotyka znajomego, chociaż jest w Galway pierwszy raz w
życiu. Z każdego głośnika słychać kubańskie rytmy. Nawet bez tej muzyki
trudno byłoby się dogadać, tu jest jak w ulu.
Mija
północ. Łacińska dzielnica w Galway wciąż tętni rytmem. W każdym zaułku
grają jakieś muzykanty z trudem radząc sobie w tej ciżbie z gryfami
swoich gitar. Dziewczyny ubrane w różowe spódniczki próbują sobie radzić
z butami na obcasie. Ich buty są zawsze o dwa numery za duże. Padający
leciutko deszcz nikomu nie przeszkadza. Większość ubrała się odświętnie -
w krótki rękaw, logo ulubionej piłkarskiej drużyny z UK, ewentualnie w
swoje tatuaże.
Po
godzinie pierwszej muzyka zmienia się na zwyczajną, czyli normalne
brytyjskie hiciory. Atmosfera się zagęszcza, gwar się zwiększa, różowe
dziewczyny zrzucają za duże szpilki i tańczą w kałużach boso. W tej
dzielnicy każde drzwi to zatłoczone wejście do pubu. Jeden obok
drugiego.
Pijaństwo
w Galway osiąga szczytowy moment. Każdy krok to dźwięk zgniatanego
plastikowego kubka po piwie. Służby porządkowe będą miały co sprzątać.
Nikt się tym nie przejmuje, bo wszyscy w ten sposób dają pracę nocnym
sprzątaczom.
O
drugiej w nocy przez dzielnicę łacińską przejeżdża powoli buczący
radiowóz Gardy dając do zrozumienia, że ciąg dalszy nastąpi dopiero
jutro. Wszyscy karnie się zbierają do odejścia, dojadają swoje frytki i
kurczaki a torebki i kości rzucają na chodnik. Nikt nikomu nie dał w
pysk, mimo rzeki alkoholu nie było tu żadnych awantur.
Wszyscy
idą do swoich samochodów albo taksówek, centrum Galway pustoszeje w
mgnieniu oka. Pustawymi deptakami przemykają riksze, na dziś już koniec
imprezy. Jutro historia się powtórzy, a pojutrze połowa z tu obecnych
spóźni się do pracy, reszta nie przyjdzie wcale. Pojawią się w robocie
sami obcokrajowcy w obawie, że mogliby stracić robotę bo w Irlandii jest
kryzys. Tak przynajmniej mówią w telewizorze.
Donegal
Wieczorem
zakotwiczamy się w malutkim rybackim pubie The Reel Inn nad rzeką
wpadającą do zatoki. Jest tu około 30 osób, sami miejscowi, gdyby nie
barman, to byłbym tu z kolei najmłodszy. Bierzemy po czarnym kuflu i
siadamy do słuchania.
W
kącie siedzi dwóch muzykantów. Światło jest ostre, prosto z sufitu, nie
ma żadnego telewizora ani bilardu. Tradycyjna tawerna pełna rybackich
sieci, zdjęć i irlandzkich symboli na ścianach. Miejscowi spoglądają na
nas życzliwie i pozdrawiają. Po godzinie znamy się prawie z każdym
tutejszym z osobna. Zapraszają nas do śpiewania, ale my nie znamy
żadnych irlandzkich piosenek. Stawiają nam kolejne piwo, żebyśmy zostali
i słuchali dalej. Obcy chyba rzadko tu bywają.
Po
kolei różni staruszkowie siadają do mikrofonu. Piosenki wesołe
przeplatają się z pieśniami wyzwoleńczymi śpiewanymi po angielsku. Po
świetnym wykonaniu „Whiskey in the jar” przez starszą panią z długimi
siwymi włosami do tablicy zostaje wezwany sam barman. Brawa miejscowych
nie zostawiają złudzeń. Chłopaka znają w tej wsi. Sean zamyka oczy i
zaczyna śpiewać po gaelicku. Słuchając jego pieśni zamieramy z
zachwytu.
Ktoś
w tym momencie wchodzi do pubu. Musi chwilę poczekać na swojego drinka,
bo barman przecież śpiewa. Sean kończy swoją smutną pieśń, odkłada
mikrofon, wyjmuje zza ucha papierosa i idzie zapalić. Idę za nim na
taras nad rzeką chwilę pogadać. Sean jest synem farmera z Donegal, nigdy
jeszcze nie był w Dublinie ani w Belfaście. Zna swoje miejsce, jego
przeznaczeniem jest podawać piwo i śpiewać, tak przynajmniej uważa.
O
północy grajkowie zaczynają grać irlandzki hymn, wszyscy wstają.
Śpiewają oczywiście po irlandzku. Po hymnie Sean nalewa sam sobie
Guinnessa, gasi neon przed pubem, zamyka drzwi, zaciąga żaluzje i stawia
popielniczki na stołach. Potem siada do naszego stolika. Godzinę
później kończymy tegoroczny Bank Holiday.
Tak z zewnątrz wygląda miejsce, gdzie jest najlepsza zabawa.