KARTY

poniedziałek, 27 września 2010

Irlandzki Bank Holiday w trzech aktach

Bank Holiday to pospolite w Irlandii czterodniowe święto, kiedy można bezkarnie pić od piątku wiedząc, że poniedziałek jest i tak wolny od pracy. Pierwszego dnia wpadło do mnie dwóch kumpli z flaszką, pośmialiśmy się, pograliśmy w bilard, pośpiewaliśmy co nieco, pooglądaliśmy telewizor z każdej możliwej strony a potem każdy wrócił do siebie. Następnego dnia wyjechaliśmy precz bo takie spędzanie Bank Holiday Weekend to jakaś porażka. 

Galway.
Cała atlantycka promenada od portu w centrum aż po Salthill pełna jest samochodów, nie ma gdzie zaparkować, Garda kieruje ruchem. Jest 23.00. Znajduję jakoś wolne miejsce, idziemy w stronę największego hałasu. Centrum Galway kompletnie sparaliżowane. Ochroniarze, barierki a za nimi dziki tłum. Okazuje się, że znaleźliśmy się w centrum festiwalu małej Hawany. 
  
Zdarzało mi się z trudem wejść do pubu pełnego ludzi, ale żeby nie móc z pubu wyjść w tłum na ulicy to jeszcze nigdy. Jest tak gęsto, że nie ma nawet gdzie stanąć. Nawet w dzień Patryka nie było tu tyle ludzi, wiem bo wtedy też tu byłem.
  
Przyglądam się ludziom, każdy tu jest młodszy ode mnie. Wszyscy weseli, nie ma ani jednej osoby samotnie pijącej piwo z plastikowego kubka. Każdy z kimś gada. Mój kumpel spotyka znajomego, chociaż jest w Galway pierwszy raz w życiu. Z każdego głośnika słychać kubańskie rytmy. Nawet bez tej muzyki trudno byłoby się dogadać, tu jest jak w ulu. 
  
Mija północ. Łacińska dzielnica w Galway wciąż tętni rytmem. W każdym zaułku grają jakieś muzykanty z trudem radząc sobie w tej ciżbie z gryfami swoich gitar. Dziewczyny ubrane w różowe spódniczki próbują sobie radzić z butami na obcasie. Ich buty są zawsze o dwa numery za duże. Padający leciutko deszcz nikomu nie przeszkadza. Większość ubrała się odświętnie - w krótki rękaw, logo ulubionej piłkarskiej drużyny z UK, ewentualnie w swoje tatuaże.
  
Po godzinie pierwszej muzyka zmienia się na zwyczajną, czyli normalne brytyjskie hiciory. Atmosfera się zagęszcza, gwar się zwiększa, różowe dziewczyny zrzucają za duże szpilki i tańczą w kałużach boso. W tej dzielnicy każde drzwi to zatłoczone wejście do pubu. Jeden obok drugiego.
  
Pijaństwo w Galway osiąga szczytowy moment. Każdy krok to dźwięk zgniatanego plastikowego kubka po piwie. Służby porządkowe będą miały co sprzątać. Nikt się tym nie przejmuje, bo wszyscy w ten sposób dają pracę nocnym sprzątaczom.  
  
O drugiej w nocy przez dzielnicę łacińską przejeżdża powoli buczący radiowóz Gardy dając do zrozumienia, że ciąg dalszy nastąpi dopiero jutro. Wszyscy karnie się zbierają do odejścia, dojadają swoje frytki i kurczaki a torebki i kości rzucają na chodnik. Nikt nikomu nie dał w pysk, mimo rzeki alkoholu nie było tu żadnych awantur. 
  
Wszyscy idą do swoich samochodów albo taksówek, centrum Galway pustoszeje w mgnieniu oka. Pustawymi deptakami przemykają riksze, na dziś już koniec imprezy. Jutro historia się powtórzy, a pojutrze połowa z tu obecnych spóźni się do pracy, reszta nie przyjdzie wcale. Pojawią się w robocie sami obcokrajowcy w obawie, że mogliby stracić robotę bo w Irlandii jest kryzys. Tak przynajmniej mówią w telewizorze.
  
Donegal
Wieczorem zakotwiczamy się w malutkim rybackim pubie The Reel Inn nad rzeką wpadającą do zatoki. Jest tu około 30 osób, sami miejscowi, gdyby nie barman, to byłbym tu z kolei najmłodszy. Bierzemy po czarnym kuflu i siadamy do słuchania.
  
W kącie siedzi dwóch muzykantów. Światło jest ostre, prosto z sufitu, nie ma żadnego telewizora ani bilardu. Tradycyjna tawerna pełna rybackich sieci, zdjęć i irlandzkich symboli na ścianach. Miejscowi spoglądają na nas życzliwie i pozdrawiają. Po godzinie znamy się prawie z każdym tutejszym z osobna. Zapraszają nas do śpiewania, ale my nie znamy żadnych irlandzkich piosenek. Stawiają nam kolejne piwo, żebyśmy zostali i słuchali dalej. Obcy chyba rzadko tu bywają.
  
Po kolei różni staruszkowie siadają do mikrofonu. Piosenki wesołe przeplatają się z pieśniami wyzwoleńczymi śpiewanymi po angielsku. Po świetnym wykonaniu „Whiskey in the jar” przez starszą panią z długimi siwymi włosami do tablicy zostaje wezwany sam barman. Brawa miejscowych nie zostawiają złudzeń. Chłopaka znają w tej wsi. Sean zamyka oczy i zaczyna śpiewać po gaelicku. Słuchając jego pieśni zamieramy z zachwytu. 
  
Ktoś w tym momencie wchodzi do pubu. Musi chwilę poczekać na swojego drinka, bo barman przecież śpiewa. Sean kończy swoją smutną pieśń, odkłada mikrofon, wyjmuje zza ucha papierosa i idzie zapalić. Idę za nim na taras nad rzeką chwilę pogadać. Sean jest synem farmera z Donegal, nigdy jeszcze nie był w Dublinie ani w Belfaście. Zna swoje miejsce, jego przeznaczeniem jest podawać piwo i śpiewać, tak przynajmniej uważa.
  
O północy grajkowie zaczynają grać irlandzki hymn, wszyscy wstają. Śpiewają oczywiście po irlandzku. Po hymnie Sean nalewa sam sobie Guinnessa, gasi neon przed pubem, zamyka drzwi, zaciąga żaluzje i stawia popielniczki na stołach. Potem siada do naszego stolika. Godzinę później kończymy tegoroczny Bank Holiday.
  Tak z zewnątrz wygląda miejsce, gdzie jest najlepsza zabawa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz