KARTY

poniedziałek, 31 maja 2010

Szwajcarska precyzja

Po wizycie w Ross Errilly Friary wróciliśmy do naszych samochodów. Otworzyłem auto, wziąłem kawę z termosu i oparłem się o maskę spoglądając w stronę starego klasztoru. W tym momencie mój samochód zamknął się sam od środka.

Miałem zreperować tę zacinającą się klamkę, ale jakoś się do tej pory nie złożyło. Piliśmy kawę zastanawiając się nad możliwymi opcjami. Szyba od kierowcy opuszczona była leciutko, w sam raz na drut jakiś. Ręki nie włożę, nikt nie włoży. Kamień można z pobliskich ruin przynieść w 2 minuty, ale szyby szkoda, oryginalna, angielska. A kluczyk został w stacyjce.

Kawa się kończy a czas jechać. Więc patykiem to otworzymy, tak. Rozglądamy się dookoła, drzew nie ma. Za rzeką jedno rośnie. Wracam z patykiem, ale to nie ten patent, patykiem się jednak nie da. A. wyciąga narzędzia z bagażnika, bo ja po primo narzędzi w bagażniku nie wożę, a po drugie primo, nie mogę się tam dostać, bo mam tylko JEDEN kluczyk do auta!

Odkręcamy wycieraczkę, żeby przez szparę w oknie dostać się do klamki wycieraczką. Wycieraczka się z nas śmieje w głos. Wycieramy pot z czoła i rozglądamy się. Pola, łąki, owce, droga dla jednośladów. Nikogo. W walizeczce A. jest też młotek. Biorę go w końcu do ręki, ważę, celuję, uderzam. Młotek odskakuje, trójkątna szyba cała. Nie, to musi być znak. No musi być jakiś inny sposób.

Opieramy się znowu o samochody i patrzymy na łąki. Oprócz owiec nikt tu nie zagląda. Ale zaraz, coś tam się kurzy na horyzoncie. Jedzie tu jakiś samochód. Turyści. Na rejestracji 09, więc na pewno oprócz lewarka nie ma żadnych narzędzi ani świeżych pomysłów. No, ale spytać nie zaszkodzi. Pytam gościa, czy umie otworzyć auto piłeczką do tenisa, drutem, czymkolwiek, jak na filmie. Śmieje się i mówi, że nie umie, ale o co chodzi. Po krótkim wprowadzeniu postanawia spróbować. Mówi z francuskim akcentem, że przydałby się jakiś drut. Ale my nie mamy drutu. Palec Francuza wędruje ponad moim ramieniem i pokazuje druciane ogrodzenie klasztoru. Klnę się w duchu za swoją głupotę, biorę szczypce z walizki A. i przepraszając nieobecnego gospodarza wycinam metr ogrodzenia.

Minutę później mój kluczyk jest wyjęty ze stacyjki i wręczony mi do ręki. Przez 3 cm szparkę w oknie. Wołam Viva la France! Na co Francuz odpowiada mi, że oboje są Szwajcarami. Po wymianie uprzejmości Szwajcarzy idą oglądać ruiny, a my jedziemy dalej szukać dalszych przygód.

niedziela, 30 maja 2010

Opactwo Ross Errilly Friary

Czasem się gubię w różnicach, co było kiedyś friary, co priory a co abbey. Teraz  wszystkie ruiny wyglądają podobnie… Ale z całą pewnością Ross Errilly Friary to największe ruiny, jakie do tej pory widziałem w Irlandii. Ruiny klasztoru niedaleko Headfort w hrabstwie Galway są jednymi z lepiej zachowanych w kraju i robią naprawdę duże wrażenie. Leżą na uboczu, najwygodniejszy dojazd jednośladem. Wstęp do historii Irlandii jest wolny.
  
Średniowieczny katolicki klasztor dał schronienie rannym protestantom, pokonanym w bitwie w Shrule w 1642 roku w burzliwych czasach Irish Rebellion. 100 lat wcześniej angielski król Henryk VIII sprzeciwił się papieżowi, bo ten nie zgadzał się na ciągłe rozwody króla. Chciał swoją religię wprowadzić również tu. Na szczęście franciszkanie zachowali zdrowy rozsądek i nie zważając na wyznanie protestantów poszkodowanych w bitwie opatrzyli ich, nakarmili, zakwaterowali, a potem bezpiecznie odesłali do anglikańskiej Anglii. Zrobili to pomimo, że w 1538 roku dekretem Henryka VIII uwięziono ponad 200 mieszkających tu mnichów, a niektórych skazano na śmierć. Pamiątki tych wydarzeń można do dziś odnaleźć w tych ruinach.
 
The Ross Errilly Friary założone zostało w 1351 roku, w XV wieku jeszcze je rozbudowano. Spacerując po ogromnych ruinach zastanawiałem się, co skłaniało tych mężczyzn do zamknięcia się w klasztorze na całe życie bez kobiet.
  
Oprócz kobiet mieli tam wszystko, co mnichom potrzebne. Studnię, obecnie zasypaną. Akwarium ze świeżymi rybami łowionymi w pobliskiej Black River. Wielką kuchnię i olbrzymi refektarz. Dormitoria – cele przeznaczone do spania na piętrach – już niedostępne dla zwiedzających. W kamiennych pozostałościach śpią teraz kruki. Mnisi udając się na spoczynek mijali setki lat temu tę oto rzeźbę. Kamienna rzeźba została, schody nie przetrwały w całości.
  
W samym środku klasztoru znajdował się teren przeznaczony na medytacje. Wokół wewnętrznego ogrodu oddzielonego od korytarzy kolumnadami spacerowali mnisi stukając miarowo po kamiennej posadzce swoimi drewnianymi sandałami.
  
W XVI wieku klasztor przechodził trudne czasy. Najpierw królowa Elżbieta I skonfiskowała klasztor, potem go oddała znowu franciszkanom, którzy kilka lat później zostali znowu wypędzeni. Pod koniec XVI wieku irlandzki książę Earl of Clanrickarde odkupił klasztor od korony by zwrócić go franciszkanom. Kilka lat potem znowu mnisi zostali wygnani, a w klasztorze zamieszkali żołnierze angielscy mordując katolickich mnichów i plądrując co się dało. Franciszkanie wrócili znów do swojego klasztorzu kilkadziesiąt lat później, a wkrótce potem, w 1642 roku, przyjęli owych protestanckich nieszczęśników spod znaku Cromwella  pobitych pod Shrule lecząc ich rany i wysyłając potem do ich domów w Anglii. Ich zapomniane groby znajdują się w dawnym ogrodzie.
  
W XVII wieku Ross Errilly Friary również kilka razy zmieniało właścicieli spierających się co do tego, jak wierzyć w Boga. W XVIII wieku mnisi w akcie protestu przeciwko takiemu traktowaniu przenieśli się na nie istniejącą już dziś wysepkę na pobliskiej rzece, gdzie zbudowali sobie z drewna i kamieni małe cele i żyli tam dzięki dobrym ludziom z sąsiedztwa, którzy przez drewniany mostek dostarczali im pożywienie. Przez kilkadziesiąt lat co niedzielę odprawiali na swojej wyspie nazwanej wtedy "Friars Island" nabożeństwa dla okolicznych mieszkańców. Ci, którzy w tym czasie umarli grzebani byli na terenie swojego opactwa popadającego stopniowo w ruinę. Zajmowali się tym trzej dyżurni mnisi, którzy ostatecznie opuścili klasztor dopiero w 1832 roku.
W ruinach klasztoru Ross Errilly Friary pamiętającego większość historii Irlandii jest oczywiście masa płyt nagrobnych i grobowców z różnych okresów. 
  
Obecnie Ross Errilly Friary jest pod opieką Heritage Ireland i OPW jako jedno z miejsc, które jest historycznie ważne dla Irlandii. Cieszę się, że tam byłem i że mogłem Wam je przedstawić wraz z krótką historią tego miejsca.
 

sobota, 29 maja 2010

Zamek w Cahir

Zamek Cahir jest bardzo efektownym zamkiem w hrabstwie Tipperary. Położony jest w samym centrum miasta. Zbudowany został w 1142 roku na skalistej wysepce na rzece Suir i ze względu na swoje wyjątkowe położenie oraz grube mury obronne i sześć wież obronnych uchodził przez stulecia za twierdzę niemożliwą do zdobycia.

 
Zamek od 1375 roku był w rękach wpływowego angielskiego rodu Butlerów, zajmującego większość terenów w hrabstwie. Każdy kolejny władca na zamku posiadał tytuł Lord Cahir. Ostatni z rodu Butlerów zmarł w 1961 roku i wtedy zamek przeszedł pod opiekę państwa irlandzkiego. Obecnie jest pomnikiem historii.



W okresie średniowiecza wokół zamku toczyło się wiele bitew, twierdza była kilka razy oblegana i trzykrotnie przejęta przez irlandzkich rebeliantów a potem trzykrotnie zdobyta przez angielskie wojska. Największą bitwą było oblężenie zamku w 1599 roku trwające 4 dni, w wyniku którego poległo 80 irlandzkich obrońców i sześciokrotnie więcej nacierających Anglików z 16 tysięcznej armii. Był to jeden z ważniejszych epizodów tzw. irlandzkiej wojny dziewięcioletniej, kolejnej wojny z Anglikami próbującymi przejąć władzę na całej wyspie.




Dla rodu Butlerów Cahir był oczkiem w głowie, więc za każdym razem zamek pracowicie odnawiali. Ostatni raz twierdza Cahir została zdobyta przez generała Cromwella w 1650 roku bez jednego armatniego wystrzału. Dzięki temu budowla przetrwała do naszych czasów w tak dobrej kondycji, zwłaszcza że Butlerowie tam wciąż mieszkali aż do XX wieku i dbali o swoją posiadłość mocując od nowa spadające kamienie.




Dziś zamek Cahir wciąż wygląda jak za czasów swojej świetności. Stoi dalej na białej skale pośrodku rzeki Suir.




Grube mury, kamienne posadzki i drewniane dachy dają posmak czasów średniowiecza. Świeżo pomalowane wapnem na biało ściany i drewniane meble podobne do tych oryginalnych sprawiają, że można się tam poczuć jak w średniowiecznych czasach...






...pod warunkiem, że się nie patrzy na swoje buty, aparaty i innych zwiedzających. Oraz w okna, za którymi samochody przypominają, że minęło kolejne 500 lat i że średniowieczny zamek stoi teraz w centrum miasta pełnego turystów. 
 

niedziela, 23 maja 2010

Wyspa Achill

Wyspa Achill (wym. akil) w hrabstwie Mayo leży za zachodnim wybrzeżu Irlandii na Oceanie Atlantyckim. Do odkrycia tego, co kryje ten „najlepiej strzeżony sekret zachodniej Irlandii” potrzeba co najmniej dwóch dni jako, że to największa irlandzka wyspa. Jeszcze jeden dodatkowy dzień może się przydać ze względu na zmienną pogodę. W deszczu można oglądać ruiny, łowić ryby, spać lub siedzieć w jednym z wiejskich pubów i ładować baterie (do aparatu), a przy lepszej pogodzie – jeździć konno, korzystać z pięciu wielkich czystych piaskowych plaż atlantyckich, robić zdjęcia lub wspinać się na jedne z największych w Europie klify.
  
Turystycznie Achill to swoisty holidaymaker, bo przy małej w sumie powierzchni (22 km długości) wysepka proponuje bardzo wiele. Z jednej strony lazurowe plaże, a kilkaset metrów dalej wspinaczka na wysokie klify. Wycieczki rowerowe, konne, piesze, wędkowanie, jaskinie, surfing i latanie na desce ze spadochronem. Bardzo łatwo jest tu o zakwaterowanie, w zależności od preferencji i zasobności portfela można wybrać jeden z bardzo wielu pensjonatów B&B (25-35 e za osobę), jedno z dwóch pól namiotowych tuż przy plażach (16 e za duży namiot lub przyczepę), lub któryś z trzech hosteli (15 e za osobę w kilkuosobowym pokoju). My wybraliśmy dziki biwak, chmury nad nami były straszne więc tak było weselej.
  
Ostatni weekend spędziłem na Achill ze wspaniałymi ludźmi poznanymi właśnie przez tego bloga. Mam nadzieję, że będziemy wkrótce zwiedzać kolejne miejsca, może królewskie hrabstwo Meath? W chwili gdy piszę te słowa oni jeszcze śpią a ja siedzę z laptopem na plaży w Keem na zachodnim końcu Achill, gdzie droga się kończy pomiędzy dwoma zachmurzonymi wzgórzami i patrzę na Ocean Atlantycki. Sam wstałem wcześniej obudzony przez stado owiec. Poderwałem się, bo samochodem gwałtownie zatrzęsło i już myślałem, że znowu ktoś zakłada mi blokadę na koła. Potem nie mogłem już zasnąć, bo było zbyt jasno. Oto nasza poranna Keem Bay, dalej na zachód można tylko pieszo i bardzo pod górę. Po drugiej stronie wznoszą się Croaghaun - najwyższe w Irlandii klify (668 m).
  
Wyspa Achill połączona jest z lądem krótkim, 200 metrowym mostem. Kiedyś to był most zwodzony, co można zobaczyć na starych fotografiach w pubie Masterson's na północnym skraju wyspy.
  
Za mostem widać zamgloną wyspę Achill. W pierwszym i jedynym tu supermarkecie można uzupełnić zapasy, również polskie produkty są tu dostępne. Pierwsza wioska na wyspie - Achill Sound - jest typowa, bardzo podobnych jest tu jeszcze kilka. B&B, puby, stacja benzynowa, sklep. Żeby zobaczyć coś więcej trzeba w tych wioskach tylko uzupełniać kawę, baterie i wysyłać kartki. Poza tym brać rowery, peleryny od deszczu i dobre buty. Wybraliśmy kilka galonów benzyny, buty i jabłka.
  
Za Achill Sound w lewo zaczyna się Atlantic Drive – wąska szosa prowadząca południowym brzegiem wyspy. Stara wieża legendarnej Królowej Piratów (pewnie tyle miała wspólnego z piratami, co piraci z kupowaniem płyt), nudne widoki na owcze pastwiska po prawej oraz urwiska po lewej, gdzie sztormy zdziesiątkowały Hiszpańską Armadę szykującą się do ataku na Anglię pod koniec XVI wieku. Tu właśnie zatrzymała się hiszpańska inwazja, rozpędzona po odkryciu Ameryki. Czy Anglia mnie słyszy?
  
Trasa Atlantic Drive wznosi się jeszcze wyżej na klify i wcięte zatoki, na których stromych zboczach pasą się jak zwykle owce. Czasem nie wiadomo, jak się znalazły tam na dole, beczą tak bezradnie, ale nie ratujemy ich, z głodu nie zdechną a woda sama się znajdzie... Droga jeszcze bardziej wznosi się...


  

... a potem stromo opada dochodząc do przeczystej plaży.
  
Wszystkie pięć plaż na Achill ma symbol Blue Flag czyli są czyste, przyjazne dla środowiska, wyposażone w toalety i przez dwa miesiące w roku jest na nich ratownik.
  
Nad bezpieczeństwem kąpiących się na niebieskich plażach w pozostałych dziesięciu miesiącach bez ratowników czuwają płaszczki, ośmiornice, rekiny i jadowite meduzy.
  
Kamienne wybrzeża to królestwa glonów...

..oraz ślimaków, które pożerając wapienne skały Achill tworzą w nich miniaturowe kratery i tym samym uzupełniają magazyny swoich skorupek, zabieranych potem przez turystów do domu na pamiątkę.
 

Od Keel do Keem prowadzi droga Keem Way wspinająca się jeszcze wyżej do 200 m. n.p.o. i opadająca ostrymi zakrętami do najdalej wysuniętego na zachód fragmentu wyspy. Tu właśnie należy jechać prawą stroną abo chociaż środkiem drogi.
  
Architektura wyspy jest jednolita. Niskie domki pomalowane na biało, często z jedną ścianą wyłożoną kamieniem. W niektórych można napić się porannej kawy i zjeść śniadanko.
  
Najwyższa góra na wyspie - Slievemore - wznosi się prawie na 670 m. n.p.o. To są własnie te słynne klify, ponad trzykrotnie wyższe niż Mohery i podobno najwyższe w Europie. Nikomu z nas nie udało się zobaczyć ich nawet z daleka, a podchodziliśmy kilka razy z różnych stron. Szczyt Slievemore nieustannie zakrywały chmury. Swoją drogą - sprawdziłem pocztówki w sklepie. Same stare zdjęcia i to z czystym niebieskim niebem. I żadnych klifów na tych pocztówkach. Tak jakby te najwyższe klify w ogóle nie dawały się sfotografować. Albo tam na tej górze pokrytej chmurami padają wszystkie baterie...
  
Na południowym zboczu Slievemore leży dziwna wioska, Deserted Village, w której nikt już nie mieszka. Ostatni mieszkańcy tej opuszczonej wsi wyprowadzili się ponad 150 lat temu, w 1845 roku w okresie Wielkiego Głodu. We wspomnianym wcześniej pubie Masterson's można na fotkach w sepii zobaczyć te smutne kamienne chaty ze słomianymi dachami w epoce szalejącego Wielkiego Głodu wraz z ich biednymi mieszkańcami w regionalnych strojach z owczych skór. Zaraza ziemniaczana zmusiła tych ludzi do opuszczenia swoich chałup i powędrowania dalej.
  
Tu właśnie przydają się dobre buty, bo wioska ciągnie się przez ok. 3 km. Widzieliśmy turystów, którzy po przeczytaniu tablicy informacyjnej (bardzo szczegółowej - jak rzadko w IRE) wracali od razu do swoich samochodów. Smutny widok nie zachęca do dalszego zwiedzania rzędu 120 takich samych kamiennych domów podzielonych na dwie lub trzy izby, bez kominka i toalety. Domy zbudowane ze zwykłych polnych kamieni, położonych jeden na drugim bez żadnej zaprawy, ocieplenia, wychodka, wody, gazu, prądu, internetu, masakra...
  
Smagani deszczem i słuchając owczego śpiewu na 200 głosów (i każdy był inny) doszliśmy w końcu do ostatniego stanowiska Deserted Village, gdzie archeolodzy odkopują właśnie w torfu roundhouse z epoki brązu. Nie porozmawialiśmy z nimi, oni akurat mieli lunch, my nie mieliśmy parasoli ani peleryn a trochę padało, więc wróciliśmy do swoich samochodów zjeść jabłka, które tu i tak nigdy by nie urosły.
  
Za to zobaczyliśmy po drugiej stronie wyspy to, co pewnie widzieli ludzie pasający swoje owce i mieszkający w tych dwóch odkopywanych obecnie roundhouses mniej więcej w epoce brązu.
  
W innym miejscu wciąż zachmurzonej góry Slievemore znaleźliśmy ślady obrzędowego kręgu druidów sprzed kilku tysięcy lat oraz bardzo wiele śladów owiec. Jednym z tych śladów był pełny szkielet owcy wraz z wełną. Nie została rozszarpana, po prostu co robale dały radę zjeść, to znikło. Nikt tej owcy nie znalazł, nie zakopał, leżała tam sobie i wyglądała jakby po prostu zeszło z niej powietrze. Nie ma grobu - nie ma fotki, he he.
  
Na zakończenie zwiedzania Achill Island warto wjechać samochodem na sam szczyt góry Minaun, znajdującej się mniej więcej pośrodku wyspy. Dookoła masztu telewizyjnego na wysokości 450 metrów n.p.o. rozciąga się widok na wszystkie strony wyspy Achill, zarówno na te, gdzie akurat pada deszcz, jak i te, gdzie świeci słońce.
  
Plaża w Kell ciągnie się przez 4 kilometry, można po niej jeździć wynajętym koniem, albo zejść do jaskini na jej wschodnim krańcu.

 
Mimo, że z mojego opisu i zdjęć może wynikać, że na Achill są tylko chmury i deszcz, to wierzę, że są dni, kiedy może tam być po prostu cudownie. I na pewno tam warto wrócić.
 

_________________________________________
dodano po głębszym namyśle
Najwyższe klify w Europie znajdują się również w hrabstwie Donegal w Irlandii, w Hiszpanii (Vixía Herbeira), w Norwegii (Preikestolen) oraz na Wyspach Owczych (
Cape Enniberg). Zależy gdzie sprawdzać.

sobota, 22 maja 2010

Opactwo Ballintubber Abbey

Opactwo Ballintubber Abbey jest drugim zadaszonym bardzo starym klasztorem, który w Irlandii zobaczyłem w ciągu dwóch lat. I pierwszym, któremu zrobiłem zdjęcia.
    
Opactwo leży w hrabstwie Mayo w pobliżu Castlebar i zbudowano je w roku 1216. Wcześniej w tym miejscu od roku 441 gromadzili się Irlandczycy ochrzczeni przez św. Patryka. Pielgrzymi wracający ze świętej góry Patryka koło pobliskiego Westport tu właśnie mieli pierwszy postój. Jeszcze wcześniej zupełnie inni pielgrzymi również tu się zatrzymywali. W czasach pogańskich ludzie tłumnie wracający z miejsca koronacji królów Connachtu (zachodniej prowincji Irlandii) pokrzepiali się wodą ze źródła, które dziś już jest wyschnięte.
    
To dość ciekawe miejsce, oprócz tradycyjnych irlandzkich ruin zobaczyć tu można normalny działający kościół z początków XIII wieku udzielający dziś chętnie ślubów. Ruiny i kościół sąsiadują ze sobą kamień w kamień, otoczone są drogą krzyżową wyrzeźbioną również w kamieniu. Kamienne rzeźby wyglądają jakby były z wosku, który roztopił czas.
    
Obok zwyczajnych irlandzkich ruin stoi zwyczajnie wyglądający stary kamienny kościół i to połączenie jest właśnie niesamowite.
     
Tuż obok dziedzińca - ogrodu, zwanego cloister wznoszą się mury wielokrotnie wyższe od kolumnad, zaopatrzone w okna z szybami.
    
W 1653 roku żołnierze Cromwella zdewastowali to historyczne dla Irlandczyków miejsce, ale tylko częściowo. W 1846 roku pokryto najwyższą część klasztoru dachem, żeby pozostawić go dla potomnych. To było w czasie Wielkiego Głodu, kiedy masy Irlandczyków opuściły Irlandię i wyjechały za chlebem do Kanady, Stanów, Australii i Nowej Zelandii. Oni właśnie, a raczej ich potomkowie zaczęli wkrótce wysyłać pieniądze ze swoich nowych ojczyzn na dalszą renowację klasztoru.


Właśnie dzięki emigrantom dziś w Ballintubber Abbey zamiast pasących się jak zwykle w takich miejscach owiec i krów spotykają się tu młode pary, jest ksiądz, obrączki, są witraże i cała historia XIII wiecznego opactwa.
    
W 750 rocznicę ufundowania klasztoru pokryto go świeżym dachem. Do roku 2016, czyli do osiemsetnej rocznicy powstania Ballintubber Abbey również te części zniszczone w 1653 r. przez anglikańskiego generała Cromwella mają zostać odrestaurowane. Póki co na glazurze znanej ze wszystkich innych innych ruin obejrzeć można plan, na którym warto porównać sobie robotę z XIII wieku ze współczesną.
      
Żeby nie było tak wzniośle i hurrapatriotycznie - tuż obok opisywanego przeze mnie klasztoru jest mała kapliczka. 

    
Wewnątrz niej obok kontaktu, gdzie można podładować baterie znajduje się klęcznik ustawiony przed rozpiętą na ścianie owczą skórą. To taki ukłon w stronę ludzi z czasów druidów, którzy nie wiedzieli jeszcze co co niebo i piekło.