KARTY

środa, 18 października 2023

Dzień 11. Killarney - Blarney

Rano przy goleniu patrzę na siebie w lustrze i widzę, że jeden płatek ucha mi się postarzał. Jak to możliwe? Nic nie piłem, jestem wypoczęty, żona mówi, że wszystko jest w porządku i ona nie widzi żadnych zmian. Idziemy na śniadanie. 

Na stolikach stoją tabliczki z menu, jak w restauracjach. Pozornie, bo wybór jest zaledwie pomiędzy Irish Breakfast (który konsekwentnie zamawiam od początku wycieczki) a jajkami w różnych postaciach i serami, jest też opcja wegetariańska, której nie potrzebuję, bo 25 lat byłem wegetariański. Nie ma żadnych naleśników z syropem klonowym, ani kanapek, to nie to miejsce. Nawet nie wiem, jak zapytać po angielsku czy mają tu jakąś wędlinę. Tu jest tylko "ham". W każdym razie jestem zadowolony ze śniadania i najedzony na kolejny dzień. 



Zabieramy naszych Amerykanów i jedziemy na wodospad Torc. To kawałek dalej za Muckross House, gdzie byliśmy wczoraj, nie ma tu w parku narodowym wielu dróg. Wodospady biorą siłę z deszczów, od prawie dwóch tygodni nie padało, więc Torc Waterfall wypada mizernie. Natomiast w tym miejscu na uwagę zasługują  omszałe drzewa i trzy trasy na szczyt Torc. Jest tu pięknie.  





Na parkingu wspominam, jak kiedyś Filip był ze mną na szkoleniu i jechaliśmy z dwoma małżeństwami z Danii. Po obejrzeniu wodospadu, kiedy zasuwałem drzwi vana one wypadły z rolek i zostały mi w rękach. Wspaniale być na wycieczce z ludźmi gotowymi na przygody, którzy pomagają mi potem założyć te drzwi na swoje miejsce i bawić się dalej. Z tymi Duńczykami kilka dni później zjadłem swoją pierwszą krewetkę przy Killary Harbour. Drzwi od vana w czasie tamtej wycieczki już więcej nam nie spadły. 

Wyciągam z bagażnika wodę w butelkach dla wszystkich i jedziemy dalej. Trasa prowadzi wzdłuż jeziora, które jest coraz niżej, wznosimy się, żeby kolejny postój zrobić w miejscu zwanym Ladies View. Te "ladies" były damami dworu królowej Wiktorii, która miała nocować wczoraj w Muckross House ale tam nie została. Miała natomiast ze sobą rozkładane krzesełka, na których wszyscy usiedli, żeby podziwiać widoki na jeziora późniejszego Parku Narodowego Killarney. Wierzcie, czy nie wierzcie, tak było. Każdy przewodnik po Irlandii to potwierdzi. 







Królowa Wiktoria musiała mieć bardzo dobrą pogodę, że doceniła to miejsce, bo przy zachmurzonym niebie nie widać tej mocy. Byłem tu wiele razy przy dużo lepszych warunkach i mogę potwierdzić, że są stąd naprawdę świetnie widoki. 


Dojeżdżamy do Kenmare, miasteczka, gdzie wiele się dzieje. Są tu targi i festiwale, uliczne bazary, jeździ się w kółko jednokierunkowymi uliczkami, jak w wielu miasteczkach w Irlandii. Chcę tu pokazać coś bardzo starego. Ale najpierw trzeba objechać miasteczko. Moja żona robi zdjęcia, ja je potem kadruję. 




W Kenmare jest ciekawy kamienny krąg z dawnych czasów. Trochę nietypowy, ponieważ znajduje się praktycznie w mieście, na obrzeżach. Kręgi, które widziałem w Irlandii leżą na pastwiskach lub w lasach, czasem są trudno dostępne, czasem oznaczone. Do tego prowadzą tabliczki, mieszkańcy są chyba dumni z takiej atrakcji. Przy wejściu stoi budka z tzw. "honesty box", do której wrzuca się pieniądze za wstęp, nikt nie sprzedaje biletów, nie ma kasjera. Krąg leży na prywatnym terenie, jest zadbany, trawa jest regularnie koszona przez właściciela terenu. 

W pobliżu rosną dwa okazałe krzewy głogu obwieszone karteczkami. To kolejny sposób na nadzieję na spełnianie życzeń. W nocy wokół kręgu tańczą dobre wróżki i zabierają życzenia do celtyckich bogów. Celtyckie "hawthorn fairy trees" rosną w pobliżu miejsc kultu pogańskiego, lub żródeł, uważało się, że przynoszą szczęście gospodarzowi. Kobiety idące do ślubu zakładały wianki z głogu, które miały im zapewnić wieczną miłość z wybrankiem.





W tym miejscu również zauważam zmiany. W Stone Circle Cafe można kupić kawę i ciastko, ceny przystępne, inflacja chyba niska, bo w tej samej cenie kupowałem kawę 5 lat temu (americano €3, latte €3,20). Z drugiej strony jest mały sklepik z pamiątkami, magnesami na lodówkę i tymi karteczkami, które wiesza się na tasiemkach na hawthorne fairy tree. Karteczki są w cenie wstępu, można ich powiesić ile się chce. Oba miejsca obsługuje córka landlorda. Kawa na drogę i ruszamy dalej. 






Przez most przerzucony nad końcem zatoki Kenmare przejeżdżamy na południe, aby dostać się do hrabstwa Cork. Po drodze widać mały kamienny domek, jakie buduje się tu w ogrodzie, aby zapewnić leprechaunom schronienie w pobliżu. Taki leprechaun, który pilnuje garnca ze złotem na drugim końcu tęczy potrafi przynieść dobrobyt całej rodzinie, jeżeli tu zamieszka.


Przystanek obowiązkowy na tej trasie. Molly Gallivan’s to 200 letnia chałupa, która teraz pełni funkcję centrum turystycznego. Właściciele szczycą się głównie wyrobami z wełny i księżycówką, której można tu spróbować i kupić. Zapraszają również do obejrzenia tradycyjnej farmy ze zwierzętami. 



Drzwi widoczne poniżej to przykład unikania podatków, które w XIX wieku nakładała na Irlandczyków angielska administracja. Trzeba było płacić za każde okno i komin, dlatego dzielone na dwie części drzwi pozostawały drzwiami, ale spełniały również funkcję okna. W domu bez okien takie drzwi umieszczone na przeciwległych ścianach pozwalały na wietrzenie chałupy. W domu ogrzewanym torfem i pozbawionym komina mogło być sporo dymu. Dziura w dachu w razie deszczu była czymś przykrywana. Takie były czasy.  


Rzeźba wędrowca stojąca na parkingu skierowana jest na południe, a w kosturze umieszczona jest kamera, przez którą można popatrzeć na widoki przez internet. 




Moja żona kupuje sobie torbę z owcą, taką na ramię, której od razu po naszym powrocie pozazdrościła jej znajoma. Dostałem wtedy zadanie, żeby taką samą kupić od Molly Gallivan’s przez internet. Torba przyszła do mojego syna na drugi dzień. Przywiózł ją niedługo potem, bo wybierał się do nas. Jak to możliwe, że na drugi dzień? Irlandia jest dość małym krajem, są w niej cztery centra dystrybucyjne działające w nocy. List lub przesyłka nadana przed godziną 17.00 trafia do najbliższej sortowni i rano dostaje ją listonosz, który mieszka najbliżej adresata, po czym wsiada na swój rower. Pisałem o zagadce irlandzkiej poczty An Post tutaj. W Molly Gallivan’s ktoś się naprawdę postarał, bo to miejsce jest pośrodku gór. Ktoś musiał spakować zamówioną torbę i pojechać z nią do Kenmare jeszcze przed zamknięciem poczty. 



Wjeżdżamy na kolejną przełęcz, Caha Pass. To granica między hrabstwami Kerry i Cork. Piękna i niegościnna kraina. Nie ma tu praktycznie żadnych wiosek ani gospodarstw, są same skały, a w nich trzy tunele. Drogę otwarto w 1841 roku. 














Kiedy zaczynałem jeździć po Irlandii z wycieczkami drogę zamknięto na 3 miesiące, ponieważ tunele wymagały prac zabezpieczających, położono też nową nawierzchnię. Dzięki temu remontowi poznałem objazd, wydłużający drogę z Kenmare do Glengarriff dwukrotnie. Kto wie, czy to nie bardziej widowiskowa trasa również z tunelem, wodospadem i przełęczą Healy Pass. Zachęcam do poznania tego półwyspu. To zupełnie inny krajobraz niż półwysep Dingle i Iveragh. Poza uroczymi miasteczkami są tu same surowe góry. Dookoła ocean. A na końcu półwyspu Beara jest kolejka linowa, którą zbudowano, aby na wyspie Dursey wypasać zwierzęta. Wagonik był przeznaczony dla jednej krowy lub sześciu owiec. Teraz wozi turystów, liczą tylko dorosłych. Sześć osób plus kilkoro dzieci i wózki. Pisałem o tym tutaj.






Parkuję w porcie Glengarriff. Umówiłem się tu z szyprem jednej z łodzi. Ma nas zawieźć na wyspę Garinish Island, która została w XIX wieku przekształcona w ogród otoczony drzewami sosnowymi. Zapewniają one rosnącym tu roślinom bezpieczny klimat. Ogród należał do jakiegoś Brytyjczyka, jak kiedyś wszystko co ładne w Irlandii. Postawiono tu budowle w stylu greckim i włoskim. To plus roślinność sprawia, że można się poczuć jak nad Morzem Śródziemnym. Mam pięć kobiet na pokładzie, dlatego to miejsce dodałem do planu naszej wycieczki. Na nabrzeżu stoi jeden z tych zardzewiałych znaków orientacyjnych, które postawiono na trasie Wild Atlantic Way oficjalnie otwartej w 2014 roku.



Na łodzi, która jest rodzajem wodnego tramwaju jesteśmy tylko my i kapitan. Nie policzył mi za bilet, bo przywiozłem mu klientów. Czasem zdarzały mi się takie rabaty, ale nie spodziewałem się, że po takim czasie przerwy też dostanę. Rejs trwa około 20 minut, po drodze mijamy foki wylegujące się na skałach. Ta woda jest częścią Atlantyku, jesteśmy na samym końcu (albo początku) zatoki między półwyspami. 




Opłata za transport to część z kosztów zwiedzenia wyspy. W 1951 roku właściciel przekazał ją na rzecz Irlandii, dlatego teraz opiekuje się nią Office of Public Works, instytucja dbająca o irlandzkie zabytki. Trzeba zatem kupić bilety upoważniające do wejścia i zwiedzenia wyspy. 


Zanim jednak dochodzimy do kasy zbliża się do mnie Scott ze zmartwioną miną i mówi, że musi mi coś pokazać. Kiedy byliśmy na wodzie dostał wiadomość SMS z tutejszej policji z prośbą o kontakt. Dzwonili wcześniej, ale nie mieliśmy zasięgu. Wiadomość mówi, że mieliśmy wypadek typu "hit and run", czyli stłuczka i ucieczka i mamy natychmiast wrócić do Killarney, gdzie dziś spędziliśmy noc. Od 11 dni podróżujemy razem i nikt nie zauważył, żebym spowodował jakiś wypadek i uciekł. Scott dzwoni na Gardę do Killarney, tam mówią, że ta policjantka właśnie pojechała na interwencję i że jak wróci to oddzwoni. Tam też nie wiedzą o co chodzi, szczegóły zna tylko tamta kobieta wezwana akurat do wypadku albo morderstwa.   





Ustaliliśmy ze Scottem i Becky, że skoro jesteśmy na wyspie to trzeba ją zwiedzić i czekać na telefon z Gardy. Analizujemy ten dzień. Wyjechaliśmy rano z Castle Lodge, zabraliśmy naszych Amerykanów i ruszyliśmy w trasę. Żadnych stłuczek ani potrąceń po drodze. Może na jakimś parkingu kogoś obtarłem, ale żebym nie zauważył? Ustalamy, że trzeba obejść wyspę i wrócić, żeby obejrzeć vana, czy nie ma jakichś śladów. Przed wyjazdem z SIXTa zrobiłem film dookoła samochodu, będzie można porównać, bo van ma już 4 lata i różne ślady na karoserii.   










Pięknie tu, ale ja myślę tylko o tym, co takiego zrobiłem, i że jak wrócimy do przystani, to już będą tam na mnie czekać z odbezpieczoną bronią. Pendragon - pirat drogowy. Uśpił wszystkich pasażerów, spowodował wypadek i uciekł. Niczego nie pamięta, bo jest już stary i ma Alzheimera. 













Dochodzimy do wieży typu Martello Tower zbudowanej w czasach napoleońskich, kiedy Brytyjczycy obawiali się inwazji Napoleona. Doradcy powiedzieli mu, że tu ciągle pada, więc nie miał w planach zdobywania Irlandii. Pomyślał za to o pójściu na Rosję. A na wyspie spotykamy ludzi mówiących po rosyjsku albo po ukraińsku. Nie rozpoznaję tych języków. Wschodnią mowę słyszeliśmy też na promie, z którego podziwialiśmy klify Moheru, na Downpatrick Head, na lodach w Dingle i w restauracji w Muckross House. 

Pora wracać, zwiedzanie Garinish Island zajęło nam około godziny i przez Gardę w głowie to był najmniej relaksująco spędzony czas. Wiemy, o której godzinie jest powrotny statek, jest jeszcze czas na ciastko i kawę. W drodze powrotnej w wodnym tramwaju jest sporo osób, przypłynęli innym statkiem i nie mieli kłopotów na głowie. Oglądamy znowu foki na skałach i docieramy do portu. Z Gardy nie dzwonili, Scott zamiast podziwiać przyrodę sprawdzał, czy ma zasięg. 








Na nabrzeżu nie ma policji, nikt nie woła "poddaj się". Oglądamy vana. Jest zarysowanie z tyłu po lewej stronie samochodu. Przypominam sobie wszystkie miejsca, gdzie dziś parkowałem, bo w czasie jazdy na pewno nie było żadnego bliskiego spotkania z innym samochodem, murem, czy słupkiem. Wygląda na to, że na jakimś parkingu musiałem coś zahaczyć. Mamy winnego. Niech ta policjantka wreszcie zadzwoni. Muszę nas jutro dowieźć do Dublina, potem mogę iść do więzienia.  


Wszyscy są głodni, więc szukam odpowiedniego miejsca na tę chwilę. Nie ma tu za wiele restauracji, ale przy tym poziomie stresu wszystko nam jedno. Stajemy na jakimś dużym parkingu przy rzece i zamawiamy pizzę z żarciowozu. Jest ciepło, mamy wodę i czekamy na pizzę i na telefon. Siadamy przy stole na parkingu, Scott ciągle patrzy na swój telefon. Zasięg jest, Garda nie dzwoni.

Wołają nas po pizzę, akurat wtedy telefon Scotta wreszcie dzwoni. Garda mówi, że dostali zgłoszenie i film z kamery CCTV z hotelu Castle Lodge, na którym wyjeżdżając z parkingu widać mnie jak zakręcając dotykam lewym bokiem naszego vana stojące obok BMW z wypożyczalni. Scott daje mi słuchawkę, rozmawiam z Gardą. O to była cała afera. Scott pyta, czy mamy wracać do Killarney, bo akurat kończymy naszą wycieczkę i jutro zamierzamy jechać do Dublina, a potem do Ameryki. Garda życzy dobrej podróży do domu, oba samochody maja ubezpieczenie, nam kamień spada z serca. Nikt nie zginął. No to w drogę.








Policja znalazła nas bardzo łatwo. Film z kamery hotelu przesłano na Gardę, tam po numerze rejestracji samochodu doszli do rezerwacji, SIXT musiał udostępnić numer telefonu. Próbowaliśmy zdobyć to nagranie, żeby na własne oczy się przekonać co tam się wydarzyło, ale nam się nie udało. Garda mówi, że film jest własnością hotelu, więc nie może. Hotel mówi, że bez zgody Gardy nie może wysłać filmu. Takie załatwianie przez telefon.







Zostało nam około półtorej godziny jazdy lokalnymi drogami. Nerwy opadają, Garda już nas nie ściga. W tej okolicy zastawiono pułapkę na Michaela Collinsa, którego portret wisi w wielu pubach w Irlandii. Zginął niedaleko miejsca, gdzie się urodził. Był jednym z ludzi, którym Irlandia zawdzięcza niepodległość. W bardzo dobrym skrócie jego historia jest opowiedziana w filmie z 1996 roku. 




Miejsce, gdzie zastrzelono Collinsa jadącego samochodem w 1922 roku trochę mnie rozczarowało. Béal na mBláth to tylko krzyż bez parkingu i bez żadnej tabliczki upamiętniającej człowieka, który walczył o wolność Irlandii. 

Tymczasem dojeżdżamy na nocleg. To nasz ostatni wspólny wieczór, jutro nasza wycieczka dookoła Irlandii się kończy. Na ostatni nocleg wybrałem bardzo ciekawe miejsce. Jesteśmy w Blarney. Do naszej rezydencji prowadzi droga wzdłuż ładnie przyciętych drzew. Na końcu tej alei jest brama z nazwą naszego pensjonatu Maranatha Country House.



Pół kilometra dojazdu przez tę posiadłość i zatrzymuję się na obszernym parkingu. Jest jeszcze wcześnie, więc będzie okazja pospacerować po okolicy, ale najpierw się meldujemy.


Gospodarze nas witają nas po królewsku. Opowiadają historię posiadłości, pokazują pokoje. Przepych nas zachwyca. Po dzisiejszych przygodach będziemy spać w luksusach. To otatnia noc naszej wycieczki. Wybrałem odpowiednie miejsce.  


Rezydencja została zbudowana w 1880 roku. Chyba nie nocowałem w tak starym domu. Właściciele zadbali o to, żeby tu było ładnie. 



Wnosimy na górę walizki, proszą nas, żeby do pokojów wchodzić bez butów, bo dywany są bardzo grube, miękkie i na pewno drogie. Przypadł nam pokój, w którym kiedyś nocował Fred Astaire. Jest tu jego kapelusz i zdjęcie na ścianie. Na wieczór zapowiadają się niezłe tańce. Wygląda na to, że dostaliśmy najlepszy pokój, chociaż o to nie prosiłem. Nasi Amerykanie są bardzo  zadowoleni ze swoich pokójów i też pod wrażeniem. Standard tego miejsca jest godny polecenia. 















Dajemy sobie czas, żeby się nacieszyć tym klimatem, obejrzeć wszystkie walory domu, obrazy na ścianach, dekoracyjne schody, przestronne pokoje, ozdoby, figurki na kominkach, stare zegary i wielki ogród. Po spacerach i odpoczynku jesteśmy gotowi na kolację. 



To był długi dzień i ciągle jest jasno. Najdłuższe dni w roku. Jedziemy do miasteczka Blarney, które widać z naszego wzgórza.


Wybrałem Muskerry Arms, znam to miejsce i wiem, że na kucharzy zawsze tu mogłem liczyć. Jest pysznie, rozmawiamy po polsku i po angielsku. Becky i moja żona odkryły, że translator Google robi dobrą robotę. Wystarczy powiedzieć kilka słów do telefonu. Jak w Muckross widzieliśmy daniele, to Becky mówiła "widzę jelenia, nie widzę jelenia", "widzę sklep, nie widzę sklepu". Fajnie jest przysłuchiwać się jak amerykańska nauczycielka uczy się języka polskiego a moja żona angielskiego przy pomocy wszystkofonu.   

Po kolacji wracamy do Maranatha Country House i idziemy spać do naszych ogromnych pokoi. Jutro daleka droga, wracamy do Dublina. Wcale nie chcemy kończyć tej wspaniałej wycieczki z naszą fantastyczną amerykańśką rodziną ale taki był plan.

3 komentarze:

  1. Świetnie opowiedziane, świetne miejsca, świetne zdjęcia. I dreszczyk emocji...👍❤️

    OdpowiedzUsuń
  2. Jest podróż, jest przygoda, całe szczęście, że przygoda z obtarciem tylko tak się skończyła.

    OdpowiedzUsuń