KARTY

czwartek, 19 października 2023

Dzień 12. Blarney - Howth

Mam wrażenie, że ostatnia noc była za krótka. Chciałoby się w tym wygodnym i ogromnym łożu poleżeć dłużej. Zbliża się godzina 8, więc wkładamy buty i schodzimy na śniadanie do okazałej jadalni. Spotykamy tam naszych Amerykanów, którzy zawsze są punktualni. Lata praktyki w szkole, od dzwonka do dzwonka. Przy stoliku obok siada para, nawiązujemy kontakt. Okazuje się, że też są ze Stanów, co więcej, mieszkają godzinę drogi od Becky i Scotta i też pracują w szkole. Cóż za spotkanie!









Śniadanie pod baldachimem pośród różu - tego jeszcze nie doświadczyłem. Jedzenia dla wszystkich wystarczy, każdy sobie może nałożyć na talerz co chce z podgrzewacza. Wszystko jest pyszne i jeszcze możemy zabrać owoce i sconsy na drogę. 


Wszystko tu jest jak w pałacu. Poczynając od popołudnia, kiedy zostaliśmy powitani przez sympatycznych gospodarzy, wystrój, dekoracje, przepych, pięknie zaaranżowane przestronne pokoje, ogród i teraz śniadanie. 











Po śniadaniu jest czas na spacer po ogrodzie, spokojne pakowanie walizek. Nasi gospodarze żegnają nas wylewnie, chcielibyśmy tu jeszcze wrócić na dłużej. Pakujemy bagaże do vana z zawsze czystymi szybami i jedziemy do miasteczka Blarney, niecałe 2 kilometry od Maranatha Country House. Parkuję tam, gdzie wczoraj wieczorem przed kolacją i odprowadzamy naszą amerykańską rodzinę do wejścia na zamek. 

Żródło: Wikipedia







Zamek w Blarney zbudowano w XV wieku. Jest w bardzo dobrym stanie a jego główną atrakcją jest kamień wbudowany w mur na najwyższej kondygnacji poniżej blanków. Legenda głosi, że jak się ten kamień pocałuje, to można otrzymać dar elokwencji i umiejętność przekonywania. Ta historia wzięła się od pierwszego właściciela zamku, który nie robił tego, co do niego należało, co nie podobało się królowej Elżbiecie I, ale jemu za każdym razem udawało się pięknymi zdaniami wywinąć z odpowiedzialności i uniknąć kary. Od tamtej pory do języka angielskiego weszło słowo "blarney" co na język polski można przetłumaczyć jako "kadzić". 

Całowanie kamienia z Blarney nie jest łatwe, bo trzeba najpierw odstać swoje w kolejce autokarów, które przywiozły tu turystów, potem położyć się na plecach i ktoś musi trzymać za nogi. Odchylenie się z głową w dół jest już tylko formalnością. Po epidemii covida można by się spodziewać, że to całowanie będzie mniej popularne, ale nie obawiajcie się, kamień jest dezynfekowany dwa razy dziennie :)

Źródło: Wikipedia

W czasie, kiedy nasi Amerykanie zwiedzają zamek my idziemy do Centry po wodę na ostatni dzień. Przypominam sobie, że mam wypisaną kartkę do Bartka, więc zatrzymuję się przy pierwszej skrzynce pocztowej. Kilka dni później znajduję w portfelu znaczek. Znaczy co? Wysłałem pocztówkę bez znaczka? Tydzień później Bartek przysyła mi zdjęcie mojej kartki, która doszła z Irlandii do Polski bez znaczka. BEZ ZNACZKA.




Zbieramy się do Cork, to bardzo blisko od Blarney. Jedziemy tam zobaczyć English Market, bo niewiele więcej jest tam do zobaczenia. Można oczywiście zwiedzić Muzeum Masła, które pokazał Robert Makłowicz. Tam można się dowiedzieć dlaczego irlandzkie masło jest słone. Od śniadania na Malin Head polecam tosta ze słonym masłem i dżemem. Zaczęliśmy 12 dniową wycieczkę dookoła Irlandii od reklamy masła Kerrygold na lotnisku w Dublinie i kończymy mijając Muzeum Masła w Cork. Coś w tym musi być. Tuż obok Muzeum Masła znajduje się kościół św. Anny i jego wieża, na której jest zawieszonych 8 dzwonów. W 1752 roku pierwszy raz na tych dzwonach zagrano melodię. Od tamtej pory melodie brzmią nad Cork codzinnie. Kiedy byłem w Cork z wizytą u Piotra Słotwińskiego zagrałem na tych dzwonach jakąś melodyjkę. Na ścianie jest ściąga, które sznury trzeba pociągać i w jakiej kolejności, żeby zagrać coś, co z kościelnej dzwonnicy rozlegnie się nad miastem.

Pierwszy raz byłem w Cork w czasach celtyckiego tygrysa. Mój współlokator Tadek był kierowcą ciężarówki i regularnie woził z Kells nawozy i materiały budowlane w różne strony kraju. Kiedyś miałem wolne, więc Tadek zabrał mnie do Cork, gdzie miał dostarczyć materiały na budowę najwyższego w tamtym czasie w Irlandii budynku, The Elysian. Była to moja pierwsza wizyta w tym mieście, nie znałem w ogóle Irlandii. Potem, kiedy już sam jeździłem z wycieczkami to widziałem, że celtycki tygrys przerzucił się na suchą karmę dla kotów z Lidla, bo nikt nie chciał wynajmować i kupować tak drogich mieszkań i biur. Większość okien w najwyższym budynku w Irlandii była ciemna. 

Parkuję na Grand Parade i idziemy na English Market (po irlandzku An Margadh Sasanach). Najlepiej zadaszony w Irlandii i UK targ spożywczy powstał w 1788 roku i jest chyba największą atrakcją turystyczną w Cork. Słynie z tego, że można tu kupić świeże produkty z całego świata.  



Skusiliśmy się tylko na malutkiego brązowego banana, takiego wcześniej nie widziałem. Nie było dołączonej instrukcji, a ja nie zapytałem sprzedawcy co to za dziwo. Nie wiedzieliśmy, że tego się nie je na surowo, więc pogoniło nas do kibla. Toaleta na monety, urzekło nas to, że każdy wychodzący (kolejka była) przytrzymywał drzwi, żeby ten następny nie musiał płacić. 



Zostawiamy naszą amerykańską rodzinę, dziewczyny potrzebują pochodzić po sklepach. Umawiamy się za godzinę tam, gdzie zaparkowałem. 

Niebo jest zachmurzone, zaczęło padać, wygląda na to, że razem z końcem naszej niepowtarzalnej wycieczki skończyło się słońce. Mówią, że w Irlandii ciągle pada bez względu na porę roku. To prawda potwierdzona na t-shirtach w sklepie z pamiątkami.

Na Grand Parade wchodzi wycieczka z kartonami na głowach. Hasła wypisane, wiadomo o co chodzi.



Na tym kończy się zwiedzanie Cork. Nie ma tu co więcej robić. Amerykanie przyjechali podziwiać widoki, a miasta są wszędzie. W tym mieście jest największa Polonia, Cork to jak Chicago. Widać to na paradach w dniu Św. Patryka 17 marca, kiedy Polacy mieszkający w Irlandii pokazują wszystkim, że są częścią tej społeczności i już tu zostaną. Widoków w deszczu nie zobaczymy. Możemy pojechać do muzeum Titanica w Cobh, ale Titanica mieliśmy już w Belfaście, więc nie ma co się powielać, chociaż to zupełnie inne doświadczenie. Nie jest tak okazałe jak Titanic Quarter, ale warto wiedzieć, że to stąd Titanic wypłynął ostatecznie opuszczając świat żywych. Wtedy to urocze miasteczko z katedrą na wzgórzu nazywało się Queenstown na pamiątkę Królowej Wiktorii.   



Zjedliśmy bardzo dobrego kebsa na wynos od Turków, pochodziliśmy trochę w deszczu po Cork. Amerykanie wracają, wsiadamy do wozu i ruszamy na Dublin. Miałem plany, żeby pokazać im kilka miejsc po drodze, ale kiedy pada to lepiej wcześniej znaleźć się w miejscu docelowym. Wracamy cały czas autostradą, pada deszcz, nic dookoła nie widać. Dobry moment na podsumowanie 12 dniowej wycieczki. Co najbardziej się podobało, co najmniej, jakie były wrażenia, co najbardziej zapadnie w pamięć. 

Na pewno początek wycieczki z awarią czujnika i wymianą koła wszyscy zapamiętają. Przez to musiałem pominąć dwa ważne miejsca na trasie do Belfastu, czyli Monasterboice i dolmen Proleek. Nie mogę odesłać do swoich wspomnień z tych miejsc z dawnych czasów, bo zdjęcia niestety zniknęły. 

Po przygodach z oponą szczęśliwie dotarliśmy do Belfastu, a potem na północne wybrzeże Irlandii. 

Zobaczyliśmy czerwone skały - lateryt, czyli zwietrzały bazalt, z którego powstała Grobla Gigantów. Nie idźcie tam w białych butach.

Jechaliśmy za traktorem drogą z ciągłą linią, gdzie nie można wyprzedzać. W Irlandii bardzo często kierowca traktora czy kombajnu widząc za sobą kilka samochodów co jakiś czas zjeżdża na najbliższe rozszerzenie drogi, żeby przepuścić samochody. Kultura, uszanowanie czasu innych, którzy może się spieszą. Mijając taki traktor trąbię, żeby podziękować, żona pozdrawia kierowcę ręką przez okno. 

Widzieliśmy mnóstwo oceanu, każdego dnia woda był spokojna, pogoda super. Ocean w Irlandii to plaże, klify, urwiska, a niedaleko góry. Jak się spojrzy na mapkę, którą zamieściłem pierwszego dnia to dobrze to widać. Dlatego też moja strona nazywa się Around Ireland, bo dookoła wyspy można znaleźć fantastyczne widoki. 

Natrafiliśmy na zagadkę, która nie dawała nam spokoju, aż moja córka ją rozszyfrowała. Ciekawe komu też się uda. Karteczka była w łazience w pensjonacie na Malin Head. 

Żeby napisać tak dużo o tej wycieczce notowałem sobie różne spostrzeżenia w specjalnym notesie. Widać go na zdjęciach. Notes ma kalkulator na baterię słoneczną wbudowany w okładkę. Przez całą 12 dniową wycieczkę był naładowany, bo słońce nas nie opuszczało.

Jeździliśmy wspaniałymi krętymi i wąskimi drogami, przełęczami, mijaliśmy mnóstwo historycznych budowli najczęściej w ruinach, świadczących o bogatej historii kraju.  

Bardzo dużo jest w Irlandii pozostałości z dawnych czasów wykonanych z kamienia. Najstarsze to dolmeny, menhiry, dziurawe kamienie zdobione pismem ogham, kamienne kręgi. Również budynki takie jak: zamki, kościoły, kamienne wieże z czasów Wikingów, kamienne forty, domki beehive huts. I ciągnące się bez końca kamienne murki wzdłuż dróg oraz takie, które są na wzgórzach i pastwiskach. Te murki powstały aby można się było dostać do gleby i dać miejsce na jakieś uprawy a ponadto dzieliły pastwisko na mniejsze fragmenty. Zwierzęta żywiły się w jednym miejscu, a w tym czasie w innym rosła dla nich świeża trawa. Kamień jako najłatwiej dostępny surowiec często zmieniał swoje położenie. Po rozebraniu lub zburzeniu jednej budowli trafiał w mury kolejnej. Kamienne łupki kładzione są również na dachach jako dachówki. Sklepokawiarnia poniżej jest przykładem współcześnie budowanych z kamienia budynków, dobrze wypromowanych i stojących w miejscach gwarantujących niezły dochód. 

Niektóre miejsca, jak kamienny wąski most poniżej, znajdują się nawet na popularnych trasach, kórymi jeżdżą autokary. Ten most znajduje się na Ring of Kerry pełnym autokarów. Na trasie Slea Head Drive (Dingle) przejechaliśmy przez bród, po którym ciągle spływa woda z gór. Tam też krążą autokary.

  
Moja żona zrobiła na wycieczce ponad 5000 zdjęć. Oglądając je w domu przez kilka tygodni na jednym z nich znalazłem w odbiciu szyby vana ciężarówkę z logiem pewnej firmy, której siedziba jest w Irlandii, a jeden z oddziałów jest w Polsce. Kiedyś do mnie napisali, ja się zgodziłem i wynająłem autobus z kierowcą w Dublinie żeby zawieźć 20 osobową grupę na Północ. Czołowi handlowcy dostali nagrodę w postaci wycieczki do Irlandii a ja byłem ich przewodnikiem. Latali między innymi helikopterem nad Groblą Gigantów. Ja miałem być w ostatnim kursie, bo na jeden kurs wchodziły trzy osoby, ale jedna pani powiedziała, że podczas swojego lotu siedziała z tyłu a ona teraz chce z przodu. To wtedy niestety nie poleciałem. 


To było kilka lat temu. Po helikopterze pojechaliśmy do Bushmills na degustację whiskey. Wynająłem chłopaka z tej destylarni mówiącego po polsku, przyjechał z całą walizą, pomagałem mu to wszystko rozstawiać. Przed każdym uczestnikiem wycieczki stanęła deska z pięcioma kieliszkami. To jest czysta 90%, to jest whiskey po 3 destylacjach, następna po trzech latach, po pięciu i po dwunastu. Pracownik destylarni opowiadał o historii i walorach Bushmillsa, uczył nas degustacji. Najpierw kręcisz kieliszkiem, potem oglądasz jak złoty płyn spływa po ściankach, wąchasz, smakujesz, dopiero na koniec trochę przełykasz. Świetne doświadczenie. Potem była kolacja a na koniec kilku czołowych handlowców z tej firmy zlało do dwóch dzbanków pozostałe próbki, których ludzi nie wypili i poszli do swojego pokoju. Następnego dnia musieliśmy na nich czekać. Okazało się, że super blended whiskey, którą panowie zrobili wygrała z nimi. Była to moja pierwsza i ostatnia wycieczka, do której musiałem wynająć autobus. Nie ma to jak prywatne ekskluzywne wycieczki, na których plan ustala się indywidualnie dla każdej grupy.


Kiedy pierwszy raz przyjechałem do Irlandii w 2007 r. był wyższy limit promili niż obecnie. Jeżdżenie po alkoholu w Irlandii jest historycznie uzasadnione. Jak wrócić z pubu, skoro najbliższy pub jest 10 mil od domu? Pub to skrót od public house. Dom publiczny  kojarzy po polsku nieco inaczej. Tymczasem dawniej pub był miejscem, gdzie ludzie mieszkający w okolicy spotykali się, żeby po prostu się spotkać i przy piwie pogadać. Farmerzy dzielili się informacjami kto co zrobił, co u niego i co teraz robi tamta, a słyszeliście, że tamten temu. Przy okazji można było się wymienić jajkami, mięsem, poitin, czy tam czymś innym. Można było w pubie kupić siekierę, drut, gazetę, naprawić rower. Pub na skrzyżowaniu dróg był kiedyś miejscem spotkań. Większość bywalców miała daleko do domu, więc lepiej było wracać do swojego domu pustą drogą po kilku kuflach samochodem, niż dać się potrącić przez inny samochód na drodze, która nie ma pobocza. Teraz w Irlandii limit promili jest jak w innych krajach UE a policja zamiast alkomatów używa latarek, żeby sprawdzić opłaty przyklejone do przedniej szyby.

Ze zwierząt w Irlandii najbardziej zapadła nam w pamięć farma, na której mieliśmy okazję potrzymać owieczkę i nawet ostrzyc dorosłego osobnika. Uczestniczyliśmy w pokazie psa pasterskiego. Była jazda konna po plaży. Były stada krów, które chodzą po skałach produkując świetnej jakości masło. Wołowina z takich krów smakuje inaczej. Próbowaliśmy jedzenia z morza - seafood. Taka ciekawostka - Irlandia jest tak małą wyspą, że z dowolnego miejsca w kraju do brzegu morskiego jest nie więcej niż 120 km. O świeże połowy na talerzu więc nietrudno.

W Australii jest więcej kangurów, niż ludzi a w Irlandii jest więcej owiec niż mieszkańców i turystów razem wziętych. Nie ma za to wilków, które były tępione bo były zagrożeniem dla owiec. Używano do tego między innymi wilczarzy irlandzkich, jednych z największych psów na świecie. Nie ma w Irlandii również węży i prawdopodobnie nigdy nie było, ale oficjalna wersja mówi, że węże z Irlandii wypędził św. Patryk.  

W Irlandii pierwszym językiem jest oczywiście język angielski, (wdrożony przez wielowiekowego okupanta). Drugim najczęściej używanym językiem jest tutaj język polski. Język irlandzki jest dopiero na trzecim miejscu. W każdym większym markecie jest polska półka. 

Jazda po irlandzkich drogach i miastach i to dookoła Irlandii pozwala na szereg spostrzeżeń. Nie ma tu żadnych reklamowych bilboardów. Mało jest ogólnodostępnych koszy na śmieci ale ludzie dbają o czystość, co widać na każdym kroku. Przyjemnie jest wjechać do czystego miasteczka, gdzie z latarń zwisają kosze z kwiatami. Dużo widać lokalnych biznesów nazwanych od nazwiska założyciela czy właściciela. 

W ciągu pory na lunch ludzie wychodzą z pracy w swoich uniformach i kombinezonach, dzięki czemu widać kto jest kim. Dzieci chodzą w szkolnych mundurkach, co ma bardzo wiele zalet. I tam można by wymieniać dalej. 

W ogóle nie ma tu reklam leków nawet w gazetach i telewizji. Dla przeciętnego Irlandczyka najskuteczniejszym lekiem jest panadol. Nie mieli okazji poddać się manipulacji koncernów farmaceutycznych, które wymyślają bez końca coraz to lepsze lekarstwa, nawet na nieistniejące choroby jak np. halitoza albo zakwaszenie organizmu. Apteka nazywa się tu "pharmacy" i można tu kupić leki na receptę i bez, kosmetyki, prezenty i wywołać zdjęcia z karty pamięci.

Przez 12 dni naszej wycieczki nie spotkaliśmy na naszej trasie ani jednego patrolu policji. Po irlandzku to Garda Síochána (strażnicy pokoju). Widzieliśmy wprawdzie samochody zaparkowane pod posterunkami oznaczonymi niebieskimi latarniami, ale nigdy na drodze. Nikt tu nie stał z radarem, trudno na tych krętych drogach przekroczyć limit 80 km/h. Zasady obowiązujące na drogach Irlandii są jasne, mało jest tu kierowców, którzy za tobą mrugają światłami, bo jadą niemieckim samochodem i muszą to zasygnalizować. Nie ma tu szeryfów, którzy chamowaniem (błąd zamierzony) muszą ukarać kogoś, kto na autostradzie nie ustąpi, bo chce naraz minąć trzy TIRy jadące z dostawą do Supervalu. Na drogach panuje tu kultura nieznana w Polsce. Co ciekawe, Polacy uczą się tej kultury i na skrzyżowaniu często puszczają tych z podporządkowanej drogi jednocześnie pozdrawiająć kierowcę. Podróże kształcą, jak napisał Antoine de Saint-Exupéry w swojej ksiąźce "Mały Książę". 


Z irlandzką policją miałem do czynienia kilka razy. Najpierw prosili mnie o stawienie się na Gardę w charakterze tłumacza, bo jakiś pijany Polak coś nawywijał i nie zna angielskiego. To było w małym miasteczku, gdzie wtedy mieszkałem, w Kells. To była taka moja funkcja społeczna. Kiedyś zatrzymali mnie wieczorem w sobotę na wylotówce z Dublina na N3, jak wracałem z wycieczki, żebym dmuchnął w balonik. To był mój pierwszy raz w życiu. Gardai powiedział: "Jeśli piłeś - idziesz do więzienia. Jeśli odmówisz dmuchania - idziesz do więzienia". Do dziś mam irlandzkie prawo jazdy i zero punktów. 


 
Poza tym miałem kilka spotkań z irlandzką policją na trasie. Często w nocy w drodze powrotnej. Takie kontrole są w Polsce niespotykane. Garda zapala swoje światła, jest zwężenie do jednego pasa i każą każdemu kierowcy zatrzymać się, świecą policyjną latarką. Sprawdzają dyski przyklejone na przedniej szybie. Ubezpieczenie, przegląd, podatek. Masz to wszystko ogarnięte, jedziesz dalej. Nieważne, że właśnie wracasz z pubu a w bagażniku masz zawinięte zwłoki w jakiś koc, a w schowku na rękawiczki leży pistolet. Tego nie sprawdzają. Dyski są aktualne, jedź dalej tymi krętymi drogami 100 km/h tylko bądź ostrożny. Nie sprawdzają nawet czy przypadkiem kierowca nie wypił. Jadąc wolniej ratujesz życie. Swoje i innych. Aktualne wytyczne w Irlandii dla kierowców są opublikowane przez RSA nawet po polsku.

W miastach oczywiście można spotkać patrole Gardy pieszo, na rowerach lub na koniach. I to widać, że oni pilnują porządku. Są pomocni, nie zawsze pozwalają się fotografować, ale jak stoisz na przejściu dla pieszych i jest czerwone światło a nic nie jedzie to oficer zachęca ręką, żeby przechodzić. Przecież nic nie jedzie. 

Na Connemarze przejeżdżaliśmy przez skrzyżowanie widoczne powyżej. W czasach mojej pracy jako przewodnik wiele razy mijałem ten budynek w weekendy. W soboty odbywały się tu targi owiec i krów z okolicznych farm, a w niedzielę można było załatwić mniejsze sprawy: kupić nabiał, mięso, jaja, wyroby rzemieślnicze, narzędzia, pieczywo, warzywa, słoiki z przetworami i wszystko co potrzebne do życia mieszkańcom. Taki sąsiedzki market, na który każdy przywozi to, co ma na farmie. Były też stragany dla turystów, bo w weekendy jest ich więcej niż w tygodniu.   


Mało mijaliśmy na naszej wycieczce miejsc zatłoczonych, takie jak plaża surferów w Lahinch na zdjęciu powyżej. Znacznie więcej czasu spędziliśmy na Wild Atlantic Way w miejscach zapierających dech w piersi, zatrzymywaliśmy się wtedy, kiedy nasi Amerykanie chcieli lub gdzie ja coś chciałem pokazać. Dzięki mojemu doświadczeniu odpowiednio zaplanowałem trasę i czas. Moja wcześniejsza korespondencja z Becky dała mi dodatkowo wiedzę, co lubią nasi Amerykanie i jakich atrakcji szukają, dlatego nie traciliśmy czasu. Wycieczka dookoła Irlandii, gdzie uczestnicy są żądni widoków i przeżyć to właśnie to, co byłem w stanie zaoferować. I wiem, że ostatnią moją wycieczkę po Irlandii zrobiłem bardzo dobrze. 

W czasie naszej wycieczki z Becky i Scottem oraz trzema ich córkami nie mieliśmy okazji chronić się przed deszczem. Ani razu. Pogoda była wyśmienita, nasza opalenizna po powrocie do pracy sugerowała, że byliśmy na urlopie gdzieś na południu. Na zdjęciu poniżej drogowskaz kierujący do jaskini Aillwee na The Burren. Dobre miejsce na przeczekanie deszczu. Podobnie zamki i pałace udostępnione do zwiedzania dobrze jest mieć na swojej drodze w niepewną pogodę.  

Podczas wycieczki zwiedziliśmy wszystkie miejsca znane z folderów reklamowych.

W najpopularniejszej atrakcji zachodniej Irlandii, czyli Cliffs of Moher znajduje się centrum turystyczne, a w nim niezmieniane co najmniej od 15 lat wystawy i prezentacje. Weszliśmy tam na chwilę. Największym moim rozczarowaniem było kino 3D, które w niezmienionej formie funkcjonuje od lat. Ideą tej prezentacji jest pokazanie klifów Moher z lotu ptaka na trzech ekranach przy muzyce Davy Spillane. Całość robiła na mnie wrażenie 15 lat temu. Siadam, oglądam. Patrzę na ten ogrom oczami ptaka, latam nad klifami, widzę maskonury gniazdujące w szczelinach klifów, potem nurkuję aby złapać rybę, widzę podwodne zwierzęta, potem wynurzam się i siadam na trawie. Muzyka się kończy, całość trwa jakieś 3 minuty. Jakość tego materiału w dzisiejszych czasach jest porażająca. Przyjeżdża tu milion osób z całego świata rocznie, zostawiają tu swoje pieniądze, niedawno była pandemia, kiedy centrum było przez ponad rok nieczynne i nikt nie wpadł na pomysł, żeby coś tu zmienić, unowocześnić, sprawić, żeby po wyjściu z klifów Moher ludzie mieli w pamięci atrakcyjną i efektowną prezentację z drona. Muzykę Dave Spillane bym zostawił. Pasuje do tego miejsca. 



Po doświadczeniu z kinem 3D w wykonaniu Cliffs of Moher odkryłem bardzo nowoczesny wynalazek. Bateria, która jednocześnie podaje ciepłą i zimną wodę, mydło i tymi ramionami suszy dłonie. Pandemiczny bezdotykowy wynalazek.   

W czasie naszej wycieczki mieliśmy sposobność skorzystać z najróżniejszych promów i mostów, które wydają się koniecznym rozwiązaniem na wyspie pełnej jezior, rzek i wąskich zatok.   

Na pewno świetny wieczór mieliśmy w Bank Holiday, kiedy wszystkie puby i restauracje w okolicy postanowiły mieć wolne. Kolacja na kocach na piasku tuż przed zachodem słońca była spontaniczną i wykorzystaną aż do zachodu słońca okazją, żeby doświadczyć wspaniałego improwizowanego na zaplanowanej wycieczce doświadczenia. Do pokrojenia ananasa i melona pożyczyłem od naszego gospodarza Garreta nóż, bo swojego Lethermana, którego dostałem od kumpli na 50 urodziny, i którego zawsze mam przy sobie musiałem zostawić w domu. 

Podczas tej wycieczki wszyscy nacieszyliśmy się Atlantykiem. Trafiliśmy idealnie w pogodę. Lubię sztormy i różne ekstremalne warunki. Przez 12 dni naszej wycieczki Atlantyk tylko łagodnie falował a najczęściej wyglądał jak wielkie jezioro. Kiedyś po wycieczce Renata powiedziała, że inaczej sobie wyobrażała Irlandię. Zachmurzony, mglisty krajobraz, tajemnicze kamienne pozostałości, celtyckie ruiny. Nic z tego. Wtedy pogoda też była jak drut.  

Mijałem po drodze miejsca, których nie znam, bo nie znam całej Irlandii i wszystkich ruin. Poniżej katedra w Ardfert pod wezwaniem św. Brendana zbudowana w 1111 roku. Jakoś nie zdarzyło mi się tam nigdy zatrzymać. Takich miejsc jest bardzo dużo. Na jednej z wycieczek ktoś ze Stanów powiedział, że żeby zobaczyć coś ciekawego w USA trzeba jechać pół dnia albo dłużej, a tutaj za każdym zakrętem można spodziewać się czegoś ciekawego.  

Kolejna zagadka, co jest na poniższym zdjęciu. Coś, co mało turystów objeżdżających Irlandię może zobaczyć, bo jest na uboczu popularnej trasy. Trzeba trochę wejść pod górę. 

Poniżej podpowiedź :)

Wspaniałe jest jeżdżenie po zachodniej Irlandii, zwłaszcza kiedy mamy do dyspozycji zarówno ocean jak i góry. Małe barwne miasteczka, rozmowni ludzie, turyści, którzy też przyjechali tu odpocząć i nacieszyć oczy.  



Historia z kartką, która doszła z Irlandii do Polski bez znaczka to tylko wierzchołek góry lodowej. Irlandzka poczta działa świetnie dzięki temu, że Irlandia jest dość małym krajem i każdy list wrzucony do skrzynki przed 16:00 dojdzie rano do adresata przywieziony pocztowym vanem lub przez listonosza na rowerze. Znaczki są drukowane na poczcie a nie wydzierane z klasera z dziesiątką nominałów. Jeden list - jeden znaczek. Na znaczkach można zaprojektować okazjonalny obrazek. Zmiana ceny opłaty pocztowej nie powoduje wzrostu ilości znaczków na kopercie, jak w Polsce. Jak kupuję na irlandzkiej poczcie znaczek, to mówię, czy do Irlandii, czy do Europy. Pisałem wcześniej, że Irlandia nie leży przecież w Europie. 

W Dublinie tuż koło Szpili jest Muzeum Poczty, gdzie są trzy części wystawy. Pierwsza to kolekcja wszystkich znaczków, które w Irlandii zostały wydrukowane. Druga jest poświęcona rozwojowi poczty w Irlandii i nowoczesnym technologiom pozwalającym tak szybko sortować i doręczać przesyłki. Trzecia część mówi o roli Poczty Głównej w odzyskaniu przez Irlandię niepodległości. To tutaj na schodach GPO Patrick Pearse odczytał w 1916 roku proklamację Republiki Irlandzkiej. Wcześniej został wybrany na pierwszego prezydenta Wolnej Irlandii. Po sześciu dniach walk Poczta Główna (General Post Office) została zdobyta a wszystkich 15 przywódców Powstania Wielkanocnego rozstrzelano.  

Droga do Dublina, zajmuje sporo czasu, mimo, że wracamy autostradą. W takich warunkach nie jeżdżę szybko, wolę dojechać spóźniony niż wcale. Do Howth, które jest blisko lotniska, dojeżdżamy wcale nie spóźnieni, jest jeszcze czas na odpoczynek, pójście na kolację. Punktem docelowym jest pensjonat King Sitric, który ma na dole regularny pub z pysznym jedzeniem. Nazwa nawiązuje do króla Wikingów, który w X wieku władał Dublinem. To właśnie Wikingowie założyli Dublin.


Przyznam się, że najpierw Wikingów nie lubiłem, bo poznając historię Irlandii poznałem ich najazdy, plądrowania, mordy, okrucieństwo. Mieszkałem w Kells naprzeciwko okrągłej wieży, w której zakonnicy chronili się przed Wikingami ze swoimi zapasami oraz manuskryptami, jak właśnie Księga z Kells. Dzięki temu, że do wieży trzeba było wchodzić po drabinie, którą potem wciągano do środka Wikingowie nie zdobyli tej wieży i nie spalili Księgi z Kells. Można ją teraz oglądać w Dublinie na uniwersytecie Trinity College. Dopiero dzięki serialowi Wikingowie poznałem ich bardziej i co tu dużo mówić, zrozumiałem. 

Żegnamy się z naszą wspaniałą amerykańską rodziną i przez Howth, w którym deszcz powoli ustaje jedziemy na lotnisko oddać samochód. Jak wyglądają wzgórza Howth i klify w słońcu można zobaczyć w moim poście sprzed lat


Droga na lotnisko zajmuje nie więcej niż 20 minut. Dzwonię do syna, żeby nas odebrał z parkingu niechlubnej firmy SIXT. Spotykamy się po oddaniu vana, wysyłam do Becky i Scotta zdjęcia, że nasza misja zakończona.   



Pogoda znienacka poprawia się, więc jedziemy na Temple Bar, gdzie Filip pokazuje nam kamerkę internetową przy jednym z najsłynniejszych irlandzkich pubów. Można ją wyszukać telefonem i zrobić screena, co właśnie robię. Na poniższym zdjęciu stoimy tuż przed wejściem do Temple Bar. 


W drodze powrotnej zahaczamy o Phoenix Park, to jeden z największych parków miejskich w Europie, gdzie szukamy stada dzikich danieli, które są przyzwyczajone do ludzi i pozwalają się zbliżyć, sfotografować i czasem nawet pogłaskać. 


Nasza podróż dobiegła końca. Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś poprowadzę wycieczkę dookoła Irlandii i dodatkowo zabiorę w nią żonę. Co więcej, nie sądziłem, że kiedyś będę miał żonę. Wielkie podziękowania dla Becky i Scotta za to, że namówili mnie na zorganizowanie 12 dniowej wycieczki po latach przerwy i jeszcze większe za to, że zgodzili się na zabranie z nami mojej żony. Pozdrawiam moich Czytelników, których dostali powiadomienie, że po 8 latach coś się tu pisze :) Ze statystyk bloggera widzę, że moje wpisy na around-ireland cieszyły się niezłym powodzeniem. Dziękuję! 

Na zakończenie jeszcze raz trasa wycieczki z zaznaczonymi miejscami, gdzie zatrzymywaliśmy się na nocleg. Pozdrawiam.

4 komentarze:

  1. Wonderful summary of a fabulous trip!

    OdpowiedzUsuń
  2. Becky, thank you a hundred times and all the best!

    OdpowiedzUsuń
  3. Piękna podróż! Myślę sobie, że fajnie by było gdybyś wrócił do pokazywania ludziom Irlandii, widać, że dawało Ci to radość i spełnienie.

    Oglądałam te odcinki Makłowicza o maśle i targu :) Tyle wątków, że zapomniałam już co chciałam napisać. Następnym razem również po proszę o kartkę ;) Tak to marzyłoby mi się, żeby takie kary za nietrzeźwość były w naszym kraju.

    Sprawiłeś, że zamarzyłam o sconesach i tych wszystkich podbojach. Zawsze będę żałować, że zrezygnowałam z wyprawy z Tobą na Groblę, a wybrałam Skerries ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Rose, to już zamknięty rozdział. Nie planuję dalszego pisania. To co pokazałem w Irlandii musi wystarczyć.

    OdpowiedzUsuń