KARTY

wtorek, 17 października 2023

Dzień 10. Waterville - Killarney

Siadamy do śniadania. Jak zwykle na pierwsze danie mamy płatki, owoce, jogurty i obowiązkowo sok pomarańczowy. Zamawiamy gorące i przyglądamy się ludziom, którzy siedzą w drugim kącie. W dość dużej jadalni jesteśmy tylko z nimi. 


Siedzi tam dwóch mężczyzn. Młody jest ładnie ubrany, biała koszula, kołnierzyk, dobrze ostrzyżony. Stary siedzi w poszarpanych spodniach, zmęczona twarz, nieogolony. Zupełnie nie pasują do siebie. Szeptem wymieniamy nasze spekulacje. Może starszy został porwany, a młodszy czeka na okup. A może to syn z ojcem odnaleźli się po latach przypadkiem w Waterville i to jest pierwszy ciepły posiłek od ośmiu lat, kiedy ten starszy stracił prawo do hotelu Charlie Chaplina. Pozdrawiamy ich na wychodne i pakujemy swoje bambetle do vana. Po drodze mijamy naszą drogą restaurację z wczorajszej kolacji.  

Zanim zabierzemy naszą amerykańską rodzinę w dalszą podróż objeżdżam miasteczko w poszukiwaniu kosza na śmieci. Wczoraj się trochę nazbierało, a Irlandia jest czystym krajem i widać wiele tabliczek o treści: "to jest czyste miejsce, zabierz swoje śmieci ze sobą". Czyli co? Mam to wszystko zabrać do samolotu i wywalić to do kosza na Modlinie? Mogłem zostawić reklamówkę w naszym pensjonacie, normalnie dać ją gospodarzom i poprosić, żeby wyrzucili. Jakoś mi to nie pasowało. Znajdujemy jedyne otwarte o tej porze miejsce, sieciowy sklep Centra, przed którą stoi kosz. Otwór śmietnika jest malutki, zmieści się w nim butelka lub kubek po kawie. Takie kosze są w całym kraju, żeby ludzie nie wrzucali swoich worków. Moja żona idzie kupić cytryny i wodę a ja zgniatam butelki i wciskam je pojedynczo do kosza. Chaplin pewnie by tego nie pochwalił. "Banany kupiłaś?". Żona wraca do sklepu, a ja wywalam do kosza przed Centrą kubki po kawie, torebki po czipsach i pudełko po ptasim mleczku ze Sligo. Czuję się jak wtedy na klifach Moheru, kiedy obszedłem ogólnie obowiązujące zasady i zapłaciłem tylko za jeden bilet a żona była schowana pod deską rozdzielczą. Polak za granicą zawsze znajdzie szparę w systemie. Wchodzę do Centry i zamawiam kawę na wynos. Przynajmniej tak mogę się im odwdzięczyć za jedyny śmietnik w Waterville.

Zabieramy jak zawsze uśmiechniętych Becky, Scotta i ich wszystkie córki, którzy jak zawsze są gotowi na nowe wrażenia i jedziemy w góry. W Irlandii piękne jest to, że w jednej chwili jesteś nad morzem, po czym wnosisz piasek z butów z plaży do samochodu i za 10 minut jesteś w górach.

Trasa z przewodników zwana Ring of Kerry to jest objazd półwyspu Iveragh asfaltem dostępnym dla autobusów. Tak też można i to jest bardzo dobre, bo cały ocean jest po jednej stronie autokaru, są widoki, zadowoleni ludzie. Na moich wycieczkach jeździliśmy drogami niedostępnymi dla autobusów i też ludzie byli zadowoleni.    

Czuję podziw dla ludzi, którzy wybudowali te drogi przez góry, aby innym ludziom ułatwić życie. 

Docieramy do przełęczy Ballaghisheen Pass, gdzie nawet z rowerem nie można się minąć bez zjechania na bok. A poboczy nie ma, jak w całej Irlandii. Wyobraźcie sobie w tym miejscu autobus z turystami.




Kolejna przełęcz, Ballaghbeama Gap. Zazwyczaj na moich wycieczkach improwizowałem z wymową tej nazwy. Nie wiem, jak to powiedzieć, nikt też mi nie zdradził tego sekretu, co nie przeszkadzało mi tu przywozić ludzi i robić zdjęcia. Kiedyś  tu docierały tylko osiołki. Tu też dawno temu wysadzono trotylem kilka skał, żeby można było zrobić drogę. 



W tym miejscu jakieś 8 lat temu na wycieczce zatrzymałem się by podziwiać widoki z moimi ludźmi ze Stanów. Potem ruszyłem, torebka Marion położona na dachu vana spadła, ale o tym oczywiście nie wiedzieliśmy. W torebce Marion były wszystkie ich paszporty, karty płatnicze, amerykańskie i europejskie pieniądze. Po kilku kilometrach Marion zaczęła szukać swojej torebki. Im dłużej jej szukała tym bardziej jej nie było. Nie ma jak teraz zawrócić ale przy pierwszej srebrnej bramie zawracam na górę przełęczy, obserwujemy drogę, nic nie ma. Ani śladu torebki, paszportów, pieniędzy.  Mija nas jakiś samochód, podnoszę palec aby pozdrowić kierowcę, taki tu zwyczaj. Ona nie odpowiada, widocznie turysta. Najpierw trzeba  zastrzec karty ale jak to zrobić, jak nie ma zasięgu. Zjeżdżam niżej i obserwuję swój wszystkofon. Wreszcie jest zasięg. Zatrzymuję się na środku drogi, bo ta droga ma tylko środek, żeby nie wyjechać z zasięgu. Marion dzwoni do ambasady, żeby się dowiedzieć w jakim czasie mogą im wyrobić awaryjne paszporty, ja dzwonię na Gardę, zgłaszam jaki mamy problem. Policja zaleca cierpliwość, ja jestem tego samego zdania, bo nie takie rzeczy się tu w górach zdarzały. W ambasadzie amerykańskiej mówią, że jak wrócimy to paszporty tymczasowe będą gotowe. Dbają o swoich obywateli.

Mój plan wycieczki na resztę dnia właśnie legł w gruzach, bo najważniejsze w tym momencie jest zabezpieczenie moich Amerykanów. Dzwonię na nasz nocleg, że się spóźnimy ale nie wiem kiedy dojedziemy, bo jest problem. Na pewno dojedziemy kiedy znajdziemy paszporty zagubione w górach Kerry.

One hour later. Czekamy w miejscu, gdzie złapaliśmy zasięg. Dzwonią do mnie z Gardy. Ktoś właśnie przywiózł do nich torebkę Marion. Jest do odebrania na posterunku w Tralee. Wbijam adres do GPS, niecała godzina jazdy przez góry. Na miejscu Marion odbiera swoją torebkę. Jesteśmy uratowani. 


Kolejną godzinę później Marion dostaje wiadomość od kobiety, która wtedy mnie mijała i nie podniosła palca (pewnie turystka :). Znalazła Marion na fejsie, bo znała przecież jej dane z paszportu. Ona jechała wtedy w przeciwną stronę tą wąską i pustą drogą i znalazła na środku torebkę z amerykańskimi paszportami, która spadła nam z dachu i zawiozłą ją do Tralee. Chciała znaleźć Marion wcześniej ale nie miała zasięgu w górach. Też jest ze Stanów. Przysyła Marion zdjęcie, na którym widać jak się mijamy a ja podnoszę palec. W takim miejscu mijanki są rzadkie, bo większość ludzi jedzie autokarami dookoła Ring of Kerry. 

Wspominam tę historię i wyjeżdżam z przełęczy ciesząc się, że nam nic takiego się nie przytrafiło. Przez chwilę jadę drogą R568, którą jeżdżą autokary ale tylko do miejsca zwanego Molls Gap (słowo "gap" w tym miejscu oznacza pustkę). Tu skręcam w dół, aby przez Czarną Dolinę (Black Valley) dojechać do najbardziej niedostępnej części tego regionu. 

Black Valey to dolina, w której najpóźniej w Irlandii podłączono prąd, więc nazwa "czarna dolina" bardzo pasuje. Jest tu tylko kilka domów, gospodarstw, droga jest wąska, asfalt stary i popękany. Droga jest używana głównie przez rowerzystów, traktory i terenówki oraz przez śmiałków, którzy wiedzą, że tędy da się przejechać. 






Na dnie doliny jest wioska, kilka domów, kościół oraz hostel. Nigdy tu się na dłużej nie zatrzymywałem ale ten kościół wskazywałem jako cel mojej podróży, o czym za chwilę. 




Tymczasem pniemy się pod górę, bo wjeżdżamy na najwyżej położoną w Irlandii drogę. Tuż obok znajduje się najwyżsży szczyt w Irlandii - Carrantuohill (1039 m). Próbowałem go zdobyć dwa razy i mi się nie udało. Za każdym razem zmiana pogody zmuszała mnie do odwrotu. Jesteśmy teraz na szczycie drogi dzielącej pasma górskie MacGillycuddy's Reeks i Purple Mountain. Czas na przerwę i kilka zdjęć. Zjazd z najwyższego punktu drogi jest naprawdę wymagający. Pamiętam jak lata temu szukałem informacji czy przez Gap of Dunloe da się w ogóle przejechać samochodem. Znajdowałem informacje, że tędy to tylko dorożką, pieszo lub rowerem. Sprawdziłem to sam i od tamtej pory jeżdżę tędy dziewięcioosobowym vanem. Autobus się tu nie dostanie.





Po bliższym zapoznaniu zobaczycie, że droga przez Gap of Dunloe okazuje się całkiem przyjazna. Nie ma tu ruchu poza dorożkami, rowerami i piechurami. Są mijanki, bo droga jest zaplanowana na jeden pojazd. Po drodze mijamy "wishing bridge" czyli most życzeń. Każdy ma tu szansę na wypowiedzenie swojego życzenia bez gwarancji, że się spełni. Moje się już spełniło. Zatrzymuję się za mostem, żeby wszystkich zgarnąć. Żeby życzenie się spełniło, nie można o nim nikomu powiedzieć. Ja chyba wiem jakie życzenie pomyślała moja żona. Jedziemy dalej. 







Mamy pierwszą dorożkę. Mam tu z dorożkarzami na pieńku, bo oni uważają, że mają monopol na wożenie turystów tą drogą, a tak nie jest. To droga publiczna. Każdy, kto się odważy może tędy przejechać. Znacie losy koni z Morskiego Oka. Tu wyczerpane konie nie padają, a tutejsi dorożkarze czasem schodzą z pojazdu, żeby ulżyć koniowi. Żaden nie dojeżdża na samą górę drogi, bo tam jest już za stromo dla konia. Jesteśmy w najwyższych górach w Irlandii.   








Mijam ścianę, gdzie kiedyś chłopaki z Kerry Climbing przywiązali do mnie uprząż i kazali się wpinać. Taki bonus do wycieczki z parą Amerykanów, którzy poznali się na ścianie wspinaczkowej a potem na niej wzięli ślub. Przylecieli do mnie prywatnym odrzutowcem. O tym już pisałem w odcinku z Ianem Millerem. 

Dojeżdżamy do końskiej przyczepy przerobionej na mobilną kawiarnię i wdajemy się w pogawędkę z właścicielem. Facet nazwał swoją kawiarnię Black Stream ("czarny strumień") jak nazwa rzeki, która przepływa przez wszystkie jeziora Gap of Dunloe. Scott kupuje kawy, a właściciel opowiada, jak w czasie pandemii wpadł na pomysł, żeby cokolwiek zarabiać i świetnie mu to wyszło. Zatrzymują się tu ludzie podróżujący dorożkami, pieszo, rowerami i samochodami. W takim miejscu trzeba umieć sobie radzić w każdym czasie.




Mamy góry i chmury, deszcz nie pada. Dojeżdżam do końca trasy Gap of Dunloe. Jest już po południu, więc nie ma tu dużego ruchu, zniknęły dorożki czekające na turystów, z których można pobrać opłaty za wjazd na drogę, którą właśnie przebyliśmy. Od początku moich wycieczek musiałem się użerać z tymi dorożkarzami, którzy swoimi końmi zastawiali mi drogę mówiąc, że tędy nie można jechać samochodem, bo to zbyt niebezpieczna trasa. Trzeba wziąć dorożkę. Znalazłem na nich sposób. Kiedy jechałem od tej strony mówiłem, że jedziemy do kościoła w Black Valley na ślub. Kiedy jechałem z czterema Czechami powiedziałem, że po objeździe Ring of Kerry wracamy do hostelu w Black Valley. Dorożkarze nie mieli wyjścia, odsuwali swoje konie i mogłem przejechać. Polecam jednak drogę od strony Czarnej Doliny, szkoda nerwów.    


Chatka Keate Kearney's jest dziś zamknięta. Nie zjemy tu dziś lunchu. Zresztą nie mogę liczyć na wspaniałe danie, które tu kiedyś jadłem, bo niedawno trzymałem wraz z moją żoną na rękach owieczkę i nikt by mi nie darował, żebym tu zamówił talerz z wystającą kością młodej owczej nogi. Ponieważ nie ma tu już ludzi, to jest okazja, żeby dziewczyny z Ameryki dowiedziały się jak wygląda pisuar w męskiej toalecie. To był pomysł Scotta.   



Po niecałej półgodzinie dojeżdżamy do Killarney, stolicy hrabstwa Kerry, punktu startowego trasy Ring of Kerry. Proponują tu taką wycieczkę, której początek jest przy pubie, skąd ludzi zabiera busik, wiezie ich na łódkę na jeziorze przy zamku Ross, potem przez Park Narodowy Killarney, dorożką w dół przez Gap of Dunloe do chatki Kate Kearney i z powrotem busem do Killarney, w sumie 6 godzin. Parkuję na miejskim parkingu w samym centrum, umawiamy się za półtorej godziny na posiłek we włoskiej knajpie z pizzą i idziemy w miasto. 




Scott nie powiedział nam, że w Killarney jest jego hotel. Sam nawet o tym nie wiedział. Natomiast ja wiem, jak tam wejść i skorzystać z toalety. 



Szukamy magnesów na lodówkę. W sklepie znajduję nowe treści w typowym irlandzkim klimacie. A na ulicy starą budkę telefoniczną przerobioną na urządzenie ratujące życie. 


Idziemy do polskiego sklepu Mróz po proszek do pieczenia. Nie mam zamiaru niczego piec, po prostu złamało mi się coś i chcę to naprawić. Znalazłem gdzieś w internecie lifehacka, że pęknięty plastik można skleić używając superglue i proszku do pieczenia. Podobno ta mieszanina tworzy trwałe połączenie. Nie udało się, ale przynajmniej widziałem w polskim sklepie, jak Irlandczyk kupuje polskiego hot doga, wyglądał jak na stacji benzynowej w Polsce. W tym sklepie mają całą aparaturę do hot dogów.



Prawie ostatni punkt programu na dziś to Muckross House & Gardens. To pałac zbudowany na ogromnym terenie w czasach Tudorów. Został podarowany przez właścicieli Irlandczykom i można go teraz zwiedzać jak muzeum. Dzwoniłem wcześniej, żeby się upewnić, że nie jest za późno na wycieczkę. Nasi Amerykanie kupują bilety i idą na pokoje a jest ich tu 65. Przez jakiś czas pałac był wynajmowany przez myśliwych, jeszcze za czasów, kiedy nie utworzono tu pierwszego parku narodowego w Wolnym Państwie Irlandzkim. Na ścianach wiszą trofea z tutejszych lasów. Bardzo ciekawa jest kuchnia z dawnymi urządzeniami oraz długim sznurem dzwoneczków. Każdy z nich połączony był sznurkiem z poszczególnymi pokojami. Służba musiała nauczyć się rozpoznawać tony każdego dzwonka, żeby wiedzieć, z którego pokoju dzwonią.



Zwiedzanie potrwa z godzinę, na szczęście nie wszystkie pokoje są dostępne, bo całego dnia by nie starczyło. Można w Muckross House zobaczyć pokój z wielkim łożem, które zostało przygotowane specjalnie dla królowej Wiktorii. W 1861 roku wybierała się ona na zwiedzanie tego miejsca. Łóżko chyba jej się nie spodobało, albo miała ważniejsze plany, w każdym razie wtedy na noc tu nie została. Mamy czas na zwiedzanie ogrodów. Nie da się ukryć, że o tej porze roku dominują tu rododendrony. Drzewa są imponujące. Jest też ładny ogród skalny.









Jesień w hrabstwie Kerry daje jeszcze więcej kolorów i kwiatów. Zachęcam do odwiedzania Irlandii od kwietnia do września

Muckross House leży około 6 kilometrów od Killarney, gdzie mamy nocleg i jedliśmy tam pizzę. Pora pozwala na zwiedzenie jeszcze jednego miejsca na terenie tej posiadłości. To tradycyjna irlandzka farma, jedna z ciekawszych, które  widziałem w Irlandii. Domek, gdzie się kupuje bilety (nasi Amerykanie już je mają, bo cena łączonego biletu za pałac i farmę jest korzystniejsza). To jednocześnie sklepik i kawiarnia. Oglądam mini książeczki kucharskie z przepisami na słodycze, potrawy z ziemniaków i potrawy z Guinnessem. Nie wspomniałem, że jest tu też restauracja, w której też coś tam zjedliśmy. Muckross to bardzo popularne miejsce na trasie każdej wycieczki, prywatnej i autokarowej. Parking powiększył się dwukrotnie odkąd tu ostatnio byłem.    

Po godzinie nasi Amerykanie wracają, buzie uśmiechnięte, dziewczyny widziały i głaskały wiejskie zwierzęta, zobaczyły jak się kiedyś robiło masło. Scott opowiada, jak kowal zrobił na jego oczach cudeńko z metalu i kiedy chciał za nie zapłacić dolarami, to kowal wyciągnął czytnik kart, mrugnął do niego i powiedział, że może to jest tradycyjna irlandzka farma, ale żyjemy w nowoczesnych czasach. Becky opowiada, jak weszli do irlandzkiej szkoły z małymi ławkami, w których kazał im usiąść nauczyciel. Gadał do nich po irlandzku, pisał na tablicy i uczył wymowy niektórych irlandzkich wyrazów. Spytał "kto wie, jak się mówi po irlandzku "dzień dobry". Becky woła, że nie wie jak po irlandzku, ale wie, jak się to mówi po polsku. "Cześć!". Nauczyciel potwierdza i pisze to słowo na tablicy. Nauczył się tego od swoich studentów z Polski. 

Tradycyjną farmę w Muckross trzeba obejść, żeby zajrzeć do każdej zagrody. Zaraz zamykają, więc pomocą służy pojazd, którym można podjechać do wyjścia. Wsiadamy do vana i wracamy do Killarney. Najpierw jedziemy zameldować naszą rodzinkę w Killaran House. Zarezerwowałem tu dla nich jeden dość duży pokój rodzinny. Jest wygodny, gospodarze bardzo sympatyczni. Umawiamy się na wieczorny spacer po pubach i jedziemy do siebie. W Castle Lodge nocowałem kilka razy, to rodzaj hotelu o ustalonym standardzie. Płacę jak w hotelu z góry, karta do pokoju jest magnetyczna. To dość spory obiekt. 

Pokój mamy na piętrze, jest przestronny, wygląda jak hotelowy. Lampki działają, kontakty przy każdej poduszce. Aż chciałoby się zostać na dłużej.  

Nikt nie jest głodny, zdecydowaliśmy, że następnym posiłkiem będzie śniadanie. Zwłaszcza, że są tu lody z Dingle a to przecież też kalorie. Umówiliśmy się na pub crawl, więc po krótkim odpoczynku wracamy do Killaran House i wszyscy razem jedziemy na piwo do pubu na Main Street. Pierwszym wyborem jest Paddy Sheehan's Pub. Słychać ze środka muzykę na żywo. Ochroniarz nas nie wpuszcza. To nic, że dziewczyny są z rodzicami, najmłodsza nie wejdzie i już. Znam to miejsce, więc młodzież zostaje na chodniku a ja ze Scottem wchodzimy do środka. Idę porobić zdjęcia, żeby Grace zobaczyła, jak wygląda w środku niepozorny pub. 





To miejsce to jak małe miasteczko z kilkoma pubami. Są wąskie uliczki, sale o zupełnie różnym wystroju i klimacie, są dwa miesca, które mogą wyglądać jak rynek, kilka barów z obsługą. Witryny nieistniejących sklepów, stare reklamy, stare zdjęcia Killarney. Kilka miejsc, gdzie grają muzycy. Po prostu kosmos. Cały irlandzki świat za małymi wąskimi drzwiami koło budki z defibrylatorem. Tylko musisz być pełnoletni.



W toalecie znajduję napis:
Naszym celem jest utrzymanie tej toalety w czystości. 
Panowie! Wasza celność w tym pomoże. Stań bliżej. On jest krótszy niż myślisz. 
Panie! Pozostańcie na swoich miejscach aż do końca całego przedstawienia.
Irlandzki humor w pigułce.



Do jednego pubu nas nie wpuścili, to idziemy do sąsiedniego. Tam ochroniarz nie ma problemu z wpuszczeniem całej naszej grupy. Tuż przy oknie siedzą muzycy, grają skoczną irlandzką muzykę. 


Na ścianie wisi zdjęcie Dolores O'Riordan, wokalistki zespołu Cranberries. Utonęła w swojej wannie w 2018 roku, przelało się jej te życie. Podczas jej pogrzebu radiostacje w całej Irlandii grały utwór The Cranberries „When You're Gone”. Inna jej piosenka "Zombie" opowiada o tym, co mają w głowach ludzie w Północnej Irlandii wykończonej konfliktem pełnym bomb i brytyjskich czołgów na ulicach. 


Becky rozmawia z córkami, że tutaj muszą koniecznie zatańczyć. Grace, najmłodsza z sióstr, chodzi na lekcje tańca, też chcemy to zobaczyć. W końcu dają się przekonać. Wyskakują na środek i tańczą po irlandzku. Wszyscy biją brawo. Scott kończy swoje piwo i wszyscy wychodzimy, bo dziewczyny zwalczyły stres i zatańczyły, ale zaraz potem się zmyły. To był piękny występ. 


Wracamy na chodnik i zaczynamy rozmawiać o angielskiej wymowie. Becky puszcza nam z YT fajną piosenkę dla dzieci, która mówi o tym, że kiedy w wyrazie angielskim występują po sobie dwie samogłoski, to słychać tylko pierwszą. Bardzo fajne doświadczenie, nie da się tego przetłumaczyć na język polski. Po polsku samogłoska zgodnie z nazwą to jeden dźwięk a, e, i, o, u, y. Po angielsku a to ai, e to ei i tak dalej. Dlatego w wyrazach "train" i "rain" słychać tylko pierwszą samogłoskę "ei" a drugiej "ai" już nie słychać. Fajnie jest spędzić wieczór przed irlandzkim pubem z amerykańskim logopedą :)

Na takich lingwistycznych rozważaniach mija nam reszta wieczoru, a potem rozwożę wszystkich na spanie.  


Plan na jutro to przede wszystkim śniadanie o 9 a potem przedostatni dzień wycieczki. Becky mówi w vanie: "Hej, dziewczyny, wiecie, że Piotr nas jutro zostawia?" Gromkie "NO" odbiło się echem po całym Killarney.

2 komentarze:

  1. można skomentować, ale nie wypada napisać, zbyt osobisty

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak zbyt osobisty, to mam też maila. Chętnie przeczytam.

      Usuń