Sześć lat temu wysiadłem z samolotu w Dublinie aby rozpocząć swoją przygodę z Irlandią. Początek był jakich wiele - prawie cztery dychy na karku, ciągle byle do pierwszego, wyjeżdżam na kilka miesięcy, a potem się zobaczy. Podobno w Irlandii dobrze się zarabia, jest 2007 rok, tuż przed Wielkanocą (i przed recesją). Bilet w jedną stronę, żadnych znajomych na miejscu, jadę w ciemno za pożyczone pieniądze.
Pierwsze wrażenia - zielono wszędzie i dziwny akcent, którego wcześniej nie słyszałem. Staram się jak mogę, na maturze z angielskiego miałem pięć ale to było wieki temu. Tu bez pomocy rąk nie umiem się dogadać. Wszyscy są bardzo mili, cierpliwi i pomocni i też do mówienia używają rąk. Dojeżdżam autobusem do Droghedy, gdzie wynająłem przez internet malutki pokój, podłączam się do internetu i następnego dnia melduję się w miejscowym biurze pracy. Zaczynam szukać roboty. Szybko okazuje się, że mojego starannie przygotowanego polskiego życiorysu nikomu nie chce się doczytać do końca, więc w afrykańskiej kafejce internetowej tnę go bezlitośnie. Rozstaję się ze studiami i wszystkimi dodatkowymi kursami, coś tam zmyślam i potem drukuję swoje nowe życie w mocno okrojonej wersji. Następnego dnia idę znowu w miasto i od razu dostaję dwie oferty pracy. Wybieram kelnerowanie w restauracji, a odrzucam pracę jako sprzedawca damskiej bielizny.
Pożyczam od W. rower i jadę nad morze aby pomyśleć o życiu, które do tej pory przeżyłem i o możliwościach, które mam przed sobą. Nagle znalazłem się na Zachodzie, w innym świecie, pośród ludzi, którzy są zupełnie inni. Układam serce z kamieni i zasypiam na piasku myśląc o mojej ukochanej żonie i trójce dzieci, których zostawiłem za górami i lasami. Przypływ budzi mnie mocząc rękaw bluzy.
Po trzecim dniu pracy w restauracji dowiaduję się, że mój ojciec ma raka, akurat przyszły wyniki. Dopiero wyjechałem, a już go pewnie nie zobaczę. Próbując się jakoś z tym uporać idę na pobliską stację benzynową i kupuję australijskie wino Jacob's Creek. Następnego dnia spóźniam się do roboty i główny kucharz z miejsca wywala mnie z pracy. Na swoim blogu napiszę potem inną wersję wydarzeń. Następnego dnia zatrudniam się na tej samej stacji benzynowej, gdzie kupiłem feckin' Jacob's Creek Przez jakiś czas układam rzeczy na półkach. Chwalą mój angielski i czeka mnie niechybny awans na kasę, ale po trzech tygodniach dostaję pracę w swoim zawodzie jako masażysta. Przeprowadzam się do Kells, skąd pochodzi słynna średniowieczna księga. Znajduję pokój naprzeciwko kamiennej tysiącletniej okrągłej wieży, która rozbudza mój apetyt na historię Irlandii. Tak rodzi się Pendragon, którego znacie. I tak mija mój pierwszy miesiąc na Wyspie.
Sto lat sześcioletni Irlandczyku ;)
OdpowiedzUsuńDzięki wielki, chociaż to ciągle za mało żeby zobaczyć tu wszystkie widoki :)
UsuńBędzie ciąg dalszy?
OdpowiedzUsuńA jakoś nie myślałem o tym, to była tylko notka rocznicowa. Za rok? Komu by się chciało czytać moją biografię?
UsuńCzęsto początki są trudne, ale później najczęściej nie żałujemy. Wygląda na to, że nie żałujesz.
OdpowiedzUsuńMoje początki były chyba jeszcze bardziej zwariowane i jeszcze nie opisałam ich na blogu (i pewnie zachowam je dla siebie :))
Powodzenia na następne lata!
Pewnie że nie żałuję. Nie pisałem od dawna niczego osobistego tutaj, teraz jakoś chciałem to uczcić :)
UsuńU mnie było podobnie... Pierwszy wyjazd do USA w 91 roku. Ni w ząb języka, zwyczajów, przyjaciół... Tylko Mama i Busia. I od razu na głęboką wodę, bo od razu pierwsza operacja... Tamtym razem wszystko trzeba było z tłumaczem, o wszystko musieliśmy się pytać.
OdpowiedzUsuńJednak wraz z kolejnymi wyjazdami było coraz łatwiej... Za trzecim razem w 1996 już sam byłem tłumaczem dla innych... Wiedzieliśmy z Mamą, co, gdzie i jak. Uwielbiałem się "gubić" w szpitalu podczas turnusów...uwielbiałem grać w kosza... Oboje z Mamą poradziliśmy sobie, bo musieliśmy. Tak samo jak Ty sobie poradziłeś... :)
WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO, KRÓLU UTHERZE! :) Pomyślności na kolejne lata...kolejnych fantastycznych niespodzianek na naszej ukochanej Wyspie...szczęścia...i szybkiego powrotu do Rodziny...bądź ściągnięcia Rodziny tam do siebie :) Dobrze wiem, jak bardzo doskwiera tęsknota za bliskimi... Ale Ty przynajmniej masz do nich tylko jakieś 3 godziny. Nie tak jak ja kiedyś...
Pozdrawiam serdecznie!!
Rodzina już od dawna w komplecie łącznie z psami. Tym królem to mnie rozbawiłeś :) Ja wolę na waleta :)
UsuńNawet psy masz? Jak ja Ci zazdroszczę! :)
UsuńA z tym królem to jakże inaczej Cię tytułować, z takim pseudonimem? :) Noblesse oblige, no nie? ;)))
Kolejnych 66-ciu nie mniej udanych lat ;-)
OdpowiedzUsuńNo pięknie dziękuję!
UsuńWypije za twoje zdrowie dzisiaj Guinnessa!!!!! Następnych 40 na Blogu!!! Aby sie Tobie nigdy tematy nie skończyły!!! Sto lat i z pozdrowieniami
OdpowiedzUsuńPiotr
Za to i ja wznoszę szklanicę!
UsuńSuper wpis czekam na cd.
OdpowiedzUsuńTylko co ja miałbym napisać? Toż to blog o Irlandii!
UsuńNajważniejsze, że wyszło Ci to na dobre. Strach się bać, co by było gdybyś został w Polsce. Gratuluję i życzę sukcesów na emigracji. Kolejnych lat.
OdpowiedzUsuńNo to do zabaczenia.
UsuńLubię takie historię. Może dlatego, że każdy z nas ma podobne a jednak inne?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Każdy ma inną i inaczej ją opowie, co nie?
UsuńGdyby nie ten wyjazd nie mogłabym czytać tak wspaniałych rzeczy jakie tu zamieszczasz:)Sama myślę nad wyjazdem do UK, ta myśl mnie póki co przeraża, ale też i kusi.Dziwne.Powodzenia w dalszym życiu tam i oby nigdy nie brakło Ci weny i chęci do prowadzenia tego bloga ku uciesze innych potencjalnych czytelników:)
OdpowiedzUsuńDzięki. Weny i tematów nie brakuje, gorzej z czasem. Będzie mniej pisania, więcej zdjęć i dużo Irlandii. Zapraszam.
UsuńSerdeczne gratulacje, i kolejnych zielonych lat życzę! I w ulubionym biznesie :-) Ty miałeś znacznie bardziej pod górkę niż ja, dobrze że dałeś radę!
OdpowiedzUsuńCo miałbym nie dać :)
UsuńW porównaniu z tym pierwszym zdjęciem w kubraczku kelnerskim, to teraz jakoś tak zmężniałeś, nabrałeś pewności siebie ;) A po za tym czas nie ma litości, mnie już 8 rok leci na emigracji... Jeszcze trochę i połowę życia spędzimy poza Polską.
OdpowiedzUsuńOj żebyś wiedział, że nabrałem. Mnie do połowy życia spędzonego poza Polską jeszcze wiele brakuje. Gdybym mógł coś zmienić w przeszłości, to wyjechałbym dużo wcześniej. Nie było sensu się tak długo szarpać.
UsuńWitam Piotrze, serdecznie gratuluję. Historia początków emigracji jak z biografii Marka Hłaski. Literacka płodność też niezgorsza.
OdpowiedzUsuńPozdrowienia z Nottingham
Alien
Dzięki Michale.
UsuńEch, aż mi sie wstyd zrobiło za swoje lenistwo. Naprawdę Cię podziwiam za konsekwencję. Chyba też nie uległeś pokusie bycia wessanym przez FB:)
UsuńAlien
Skoro sam to nazywasz lenistwem :) Wolałem myśleć, że jesteś zbyt zajęty pracą i podróżami, żeby coś pisać. Moja konsekwencja też mi się podoba, z pasji zrobiłem całkiem fajny biznes. A FB mnie nie wciągnął, fakt. Nie znalazłem w nim nic, czego brakowałoby mi w codziennym życiu. Niby kiedyś utworzyłem profil firmowy Pendragon Tours, żeby pozyskać tych, którzy z FB korzystają ale nie miałem z tego żadnych korzyści finansowych, więc zostawiłem i zarasta teraz chwastami.
Usuń