KARTY

wtorek, 20 kwietnia 2010

Na wsi

O tym, że Irlandia to wielka wieś wszyscy już wiedzą, przynajmniej ci, którzy tu byli oraz ci, którzy są ich znajomymi. Od jakiegoś czasu poznaję prawdziwą wieś irlandzką w hrabstwie Meath z bliska. Odwiedzam farmerów z dziada pradziada i odnawiam ich polisy.

Dlaczego akurat ja do nich jeżdżę? Bo Ajrole są leniwi. Bo Polacy są robotni nawet do brudnej roboty. Bo nie mam już komu sprzedawać ubezpieczeń po polsku. Niepotrzebne skreślić.

Znalezienie domu, którego adres podany mam na karcie jest najtrudniejsze. Na wsi nie ma żadnych numerów na domach, a to gdzie kto mieszka wie tylko listonosz i sąsiedzi. W dodatku  miejscowości nie ma na żadnej mapie, mam tylko wskazówkę np. Trim South. Sprawdzam na guglach: „lokalizacja Hanlonstown jest niezrozumiała”.

Więc jadę drogą na południe od Trimu i wypatruję chat. Jeżeli jest ich więcej w kupie, to jest też pub albo chociaż sklep. Szukam tam jakiegoś starszego gościa, wszystko jedno – właściciel, czy konsument. Starszy – znaczy miejscowy i zna innych. Mówi mi, gdzie tego człowieka znajdę.

Jeżeli domów jest mało, to zatrzymuję się pośrodku mniej więcej. Jak na podjeździe stoją samochody to dzwonię, musi ktoś być w środku. Otwiera młody – woła starszego. Starszy – znaczy miejscowy i zna innych. Mówi mi, gdzie tego człowieka znajdę.

Dostaję wskazówki – za kościołem/cmentarzem/szkołą skręć w lewo i jedź, nie wiem, 2 mile. Za magazynem po lewej zobaczysz biały duży dom. Potem to będzie trzeci, nie, czwarty dom po prawej.

Przyzwyczaiłem się już do tej irlandzkiej precyzji. 2 mile to może być równie dobrze 8, zwłaszcza gdy wskazówki daje ktoś bardzo stary. Czwarty dom po prawej może być za trzecim jakąś milę dalej, ale o tym już nie wspominają. Liczą się skrzyżowania ze szczególnym uwzględnieniem T-junction i domy, oczywiście te zamieszkałe, nie liczą ruder, które nadają się głównie na sesje fotograficzne.

Wjeżdżam na podwórko, bo zgodnie ze wskazówkami z pubu/sklepu/wyprowadzania psa to musi być tu. Natychmiast podbiegają do mnie czarno-białe psy i albo szczekają wrogo, albo skaczą na mnie z radością. Błoto, w które wpadam jest niczym w porównaniu z tym, co te psy mają na całym ciele, a potem ja na spodniach.

Z obory wychodzi farmer i woła do mnie „hellou” zanim nacisnę dzwonek. Odpowiadam „hellou hałarja” i przechodzę do rzeczy. Prowadzi mnie do swojej wypłytkowanej kuchni w tych swoich ubabranych łajnem kaloszach i wyciąga książeczkę czekową z jakiejś półki. Pyta ile i czy wypiszę za niego czek, bo on tylko z daleka widzi. Wypisuję jego czek, pokazuję, gdzie ma się podpisać i jadę dalej.

W domu, do którego pukałem kilka razy wcześniej wreszcie pali się światło, ale nikt nie otwiera. Obchodzę dom, skacze na mnie piesek, pukam do werandy. Weranda głucha tak samo, jak kobieta, która zmywa naczynia za szybą. Wchodzę na werandę i pukam monetą w szybę (nauczył mnie tej sztuczki mój boss, dużo lepiej słychać). Kobieta łapie się za serce, ale otwiera, rozmawia, płaci czekiem. Pokazuje drogę do kolejnej starszej pani, którą mam na następnej karcie. To już kompletne bezludzie, bez asfaltu. Pani starsza też mi otwiera i wyciąga książeczkę czekową.

Spotkałem w ciągu ostatniego tygodnia wielu ludzi, którzy o Polakach nie mają swojego zdania, bo z nimi nie mieli bliższego kontaktu, tylko o nich słyszeli, że pracują u brata, albo gdzieś w sklepie. Dostałem natomiast kolejne wskazówki, żeby nie zadawać się z Litwinami, bo oni są po wódce niebezpieczni. A to akurat już wiedziałem.

Ci ludzie ufają pukającym do drzwi. Są u siebie i nic złego nie może im się stać. Wystawiają czeki, które zabieram ja. Są jednak czujni, wiedzą, kiedy ostatnio zabrano im kasę za ich ubezpieczenie. 3mają swoje kwity i wiedzą za co płacą.

Wszyscy farmerzy, których odwiedziłem, byli bardzo przyjacielscy i rozmowni. Nie było dla nich problemem, że po kasę przyjeżdża człowiek z obcym akcentem, którego widzą pierwszy raz na oczy. John czyszcząc swoje buty, niewiele brudniejsze od moich, po dłuższej rozmowie spytał, czy wybiorę się z nim na tańce do Balbriggan. Facet miał 75lat i pojechał 40 mil na tańce nad morze!

Przy okazji spytałem Johna, czy pije mleko od swoich krów unurzanych po cycki w łajnie. Spojrzał na mnie jak na głupiego. Nie, on kupuje mleko ze sklepu, tego raczej by nie pił.

Jeżdżąc po wsiach i szukając bez GPS-a farmerów spostrzegłem, że nie patrzę w ogóle na czas, który jakby się zatrzymał. W radiu słuchałem Pink Floydów, Stranglersów i McCartneya. Deszcz padał, było mokro. Spodobali mi się ci ludzie, których pierwszy raz widziałem na oczy w ich domach i zagrodach. Wcześniej widziałem ich w markecie, kiedy sprzedawałem im marchewki. Wtedy też zrozumiałem ten wiejski akcent.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz