O
 tym, że Irlandia to wielka wieś wszyscy już wiedzą, przynajmniej ci, 
którzy tu byli oraz ci, którzy są ich znajomymi. Od jakiegoś czasu 
poznaję prawdziwą wieś irlandzką w hrabstwie Meath z bliska. Odwiedzam 
farmerów z dziada pradziada i odnawiam ich polisy.
Dlaczego
 akurat ja do nich jeżdżę? Bo Ajrole są leniwi. Bo Polacy są robotni 
nawet do brudnej roboty. Bo nie mam już komu sprzedawać ubezpieczeń po 
polsku. Niepotrzebne skreślić. 
Znalezienie
 domu, którego adres podany mam na karcie jest najtrudniejsze. Na wsi 
nie ma żadnych numerów na domach, a to gdzie kto mieszka wie tylko 
listonosz i sąsiedzi. W dodatku  miejscowości nie ma na żadnej mapie, 
mam tylko wskazówkę np. Trim South. Sprawdzam na guglach: „lokalizacja Hanlonstown jest niezrozumiała”.
Więc
 jadę drogą na południe od Trimu i wypatruję chat. Jeżeli jest ich 
więcej w kupie, to jest też pub albo chociaż sklep. Szukam tam jakiegoś 
starszego gościa, wszystko jedno – właściciel, czy konsument. Starszy – 
znaczy miejscowy i zna innych. Mówi mi, gdzie tego człowieka znajdę.
Jeżeli
 domów jest mało, to zatrzymuję się pośrodku mniej więcej. Jak na 
podjeździe stoją samochody to dzwonię, musi ktoś być w środku. Otwiera 
młody – woła starszego. Starszy – znaczy miejscowy i zna innych. Mówi 
mi, gdzie tego człowieka znajdę.
Dostaję
 wskazówki – za kościołem/cmentarzem/szkołą skręć w lewo i jedź, nie 
wiem, 2 mile. Za magazynem po lewej zobaczysz biały duży dom. Potem to 
będzie trzeci, nie, czwarty dom po prawej. 
Przyzwyczaiłem
 się już do tej irlandzkiej precyzji. 2 mile to może być równie dobrze 
8, zwłaszcza gdy wskazówki daje ktoś bardzo stary. Czwarty dom po prawej
 może być za trzecim jakąś milę dalej, ale o tym już nie wspominają. 
Liczą się skrzyżowania ze szczególnym uwzględnieniem T-junction i domy, 
oczywiście te zamieszkałe, nie liczą ruder, które nadają się głównie na 
sesje fotograficzne. 
Wjeżdżam
 na podwórko, bo zgodnie ze wskazówkami z pubu/sklepu/wyprowadzania psa 
to musi być tu. Natychmiast podbiegają do mnie czarno-białe psy i albo 
szczekają wrogo, albo skaczą na mnie z radością. Błoto, w które wpadam 
jest niczym w porównaniu z tym, co te psy mają na całym ciele, a potem 
ja na spodniach. 
Z
 obory wychodzi farmer i woła do mnie „hellou” zanim nacisnę dzwonek. 
Odpowiadam „hellou hałarja” i przechodzę do rzeczy. Prowadzi mnie do 
swojej wypłytkowanej kuchni w tych swoich ubabranych łajnem kaloszach i 
wyciąga książeczkę czekową z jakiejś półki. Pyta ile i czy wypiszę za 
niego czek, bo on tylko z daleka widzi. Wypisuję jego czek, pokazuję, 
gdzie ma się podpisać i jadę dalej. 
W
 domu, do którego pukałem kilka razy wcześniej wreszcie pali się 
światło, ale nikt nie otwiera. Obchodzę dom, skacze na mnie piesek, 
pukam do werandy. Weranda głucha tak samo, jak kobieta, która zmywa 
naczynia za szybą. Wchodzę na werandę i pukam monetą w szybę (nauczył 
mnie tej sztuczki mój boss, dużo lepiej słychać). Kobieta łapie się za 
serce, ale otwiera, rozmawia, płaci czekiem. Pokazuje drogę do kolejnej 
starszej pani, którą mam na następnej karcie. To już kompletne 
bezludzie, bez asfaltu. Pani starsza też mi otwiera i wyciąga książeczkę
 czekową. 
Spotkałem
 w ciągu ostatniego tygodnia wielu ludzi, którzy o Polakach nie mają 
swojego zdania, bo z nimi nie mieli bliższego kontaktu, tylko o nich 
słyszeli, że pracują u brata, albo gdzieś w sklepie. Dostałem natomiast 
kolejne wskazówki, żeby nie zadawać się z Litwinami, bo oni są po wódce 
niebezpieczni. A to akurat już wiedziałem. 
Ci
 ludzie ufają pukającym do drzwi. Są u siebie i nic złego nie może im 
się stać. Wystawiają czeki, które zabieram ja. Są jednak czujni, wiedzą,
 kiedy ostatnio zabrano im kasę za ich ubezpieczenie. 3mają swoje kwity i
 wiedzą za co płacą. 
Wszyscy
 farmerzy, których odwiedziłem, byli bardzo przyjacielscy i rozmowni. 
Nie było dla nich problemem, że po kasę przyjeżdża człowiek z obcym 
akcentem, którego widzą pierwszy raz na oczy. John czyszcząc swoje buty,
 niewiele brudniejsze od moich, po dłuższej rozmowie spytał, czy wybiorę
 się z nim na tańce do Balbriggan. Facet miał 75lat i pojechał 40 mil na
 tańce nad morze!
Przy
 okazji spytałem Johna, czy pije mleko od swoich krów unurzanych po 
cycki w łajnie. Spojrzał na mnie jak na głupiego. Nie, on kupuje mleko 
ze sklepu, tego raczej by nie pił.
 
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz