Ta wieża jest pierwszą okrągłą wieżą
 na Wyspie, na którą udało mi się wejść. Nie było to trudne, wejście 
było otwarte, na poziomie człowieka, a nie drabiny, metalowe schodki do 
samej góry i w dodatku widoki na szkockie ośnieżone góry. 
KARTY
▼
środa, 30 grudnia 2009
Scolty Tower
niedziela, 20 grudnia 2009
Boże Narodzenie po irlandzku
Ciotka Tradycja w Irlandii przeżywa drugą młodość, 
dlatego wraz z postępem domaga się oprócz dawnych zwyczajów również tych
 nowych, amerykańskich. Stąd pomysł na indyka. Świąteczny obiad to 
przede wszystkim turkey, a nie jakiś karp. Jeśli chodzi o ryby, to 
raczej łosoś. ZAFOLIOWANY i pokrojony w plasterki.
Całkiem duży ptak waży ponad 10 kilo na golasa, czyli bez piór i wątroby. W tym roku obiad będzie we wtorek, więc sprzedaż zaczyna się od soboty - termin ważności zafoliowanego indyka to 3 dni. Brak jest doniesień o zabijaniu indyków w wannie na własną rękę. Indyk nie jest tani - 8 kilo na zdjęciu kosztuje 60 euro. Ale krojone mięso irlandzkich bawołów jest droższe. Tyle, że indora trzeba kupić w całości, a krowę można w kawałkach.
Z indykiem wiąże się bardzo często poszukiwany (w nowym sklepie) produkt - breadcrumbs. Jest to odpowiednik tartej bułki, ale zrobiony z mielonego chleba tostowego, zapakowany do plastikowej torebki i - o zgrozo - mokry. Przechowywany w lodówce z mięsem. Służy jako panierka do indyka i wszystkiego innego, wymagającego "stuffing", czyli do ryb, mięsa, pieczarek, kurczaka i tak dalej.
Brukselka - nieodłączny element obiadu świątecznego, konieczny dodatek do indyka. Małe, niewydarzone kapustki, które swoim smakiem mogą odepchnąć aż do kolejnych świąt. Zawierają w sobie element zapomnienia, dzięki któremu zaraz po świętach zapomina się o ich istnieniu. A za rok znowu trzeba zamawiać 3 dostawy dziennie tego, czego nikt nie i tak nie lubi. Ciotka Tradycja jednak wymaga poświęceń, więc jutro odbiorę znów 3 dostawy brussel sprouts.
Żółte melony - podawane jako starter przed świątecznym obiadem. Sympatyczne, słodkie, soczyste owoce, chętnie jadane w Irlandii i niedrogie. Jedyny jak dla mnie normalny składnik świątecznego obiadu w Irlandii. Mają cieńszą skórę niż arbuzy, a są jeszcze słodsze, ale mniej soczyste.
Tofurkey - dziwny świąteczny produkt zastępujący zabitego indyka wyprodukowany z soi, przeznaczony dla wegetarian. U mnie na wsi niestety niedostępny. Na Allegro również. W Anglii i w Googlach już to mają. Google - dziękuję za fotkę.
Mini
 Pies - ja to nazywam "małe pieski" - ciasteczka z suszonymi daktylami w
 środku. Bardzo smaczne, dla wymagających zrobione prawie z samego 
masła.
Sąsiadom należy się szczególny szacunek w święta - do wyrażenia tego służą okolicznościowe kartki. Takich kartek jest cała masa, można również kupić kartkę dla "wyjątkowej siostry i jej chłopaka", albo dla "szwagra i jego żony". Duży wybór kartek dla sąsiadów. Pełen wypas, ale jak się dowiedziałem, czasem trudno jest w Irlandii kupić zwykłą kartkę dla rodziców, bez reniferów, bałwanów i choinek, czyli po prostu ze Świętą Rodziną. Może się to jednak udać w mniejszych miastach.
Sprzątanie - oprócz sprzątania domu od strychu po parter, bo piwnicy najczęściej nie ma, porządki dotyczą zagród i pomieszczeń, gdzie mieszkają zwierzęta. Niech one też mają dobre warunki, by przemówić ludzkim głosem.
Wieniec na drzwiach - sygnał dla sąsiadów, że tu mieszkają pobożni ludzie kultywujący tradycję. Wieniec - wreath - zrobiony jest z iglastych gałązek, wstążek i dzwoneczków. Wisi do 6 stycznia, jak i inne ozdoby. Tego dnia nadciągają śmieciarką Trzej Królowie ze specjalnym kontenerem na choinki i piszą na drzwiach Ctrl+Alt+Del, czyli, że już jest po świętach.
Choinka - najlepiej żywa, ustawiona w living roomie przy oknie, naturalnie do tego rozplanowanym. Dzięki temu inni sąsiedzi widzą, że ich sąsiedzi to też normalni ludzie. Zasłony i rolety przez okres świąt powinny być odsłonięte, telewizor włączony, a pan domu powinien spoczywać na kanapie w pozycji "kochanie, podaj mi pilota". Sztuczne choinki jako bardziej wytrzymałe stoją już od połowy listopada.
Stroik na stół. Najlepiej z prawdziwych gałązek, ozdobiony bombkami, dzwoneczkami, wstążeczkami. Akurat stroik na
 zdjęciu jest z prawdziwym cynamonem. Dość tani, bo z Chin. Tutejsze 
wyroby są drogie, bo nowy ciągnik trzeba kupować co roku, a ciągniki 
sporo kosztują... W Chinach nie potrzebują ciągników, od czego są 
ludzie... 
Holly - ostrokrzew. Twarde łodygi z zielonymi ostrymi liśćmi i czerwonymi owocami. Nazwa wzięła się stąd, że te gałązki wiesza się przy świętych obrazach. Można je uciąć byle gdzie, ale po co się trudzić, skoro można kupić.
Ivy - bluszcz. Pozostałość po biednych czasach sprzed Unii Europejskiej, kiedy nie hodowano choinek bo i tak ludzi nie było na nie stać. A bluszczu można było sobie narwać na każdym murku przy ulicy. Teraz jak ktoś nie chce chodzić po murkach, to może sobie to kupić i ozdobić tym dom.
Poinsettia
 - kwiat doniczkowy. Przez osiem godzin dziennie zastanawiam się, po co 
ludzie to kupują. Ale zamawiam tego więcej i jeszcze więcej. Ciotka 
Tradycja wymaga.
A jak się komu nie podoba irlandzka tradycja, może sobie kupić w polskim sklepie zdechłego karpia.
czwartek, 10 grudnia 2009
Christmas party
Coroczne przyjęcie świąteczne odbyło się w tutejszym 
hotelu w ostatnią sobotę. Od tygodnia trwały przygotowania - to znaczy 
ludzie pytali się nawzajem, czy idą, dziewczyny jeździły do Navan po 
kreacje wieczorowe, chłopaki pożyczali od siebie krawaty. Bo strój na 
Christmas Party powinien być odświętny, okazja jest wyjątkowa, a miejsce
 czterogwiazdkowe. 
Ci, którzy nie mieli co robić w domu czekając na wybicie godziny dziewiątej wieczorem zbierali się wcześniej w pubie przy hotelu w celu wprowadzenia się w odpowiedni nastrój. Część dziewcząt potrzebujących trochę więcej czasu na makijaż pojawiło się w ostatnim momencie. W sumie z naszej firmy było około 100 osób.
Jednak hotelowa sala przygotowana na Christmas Party była ogromna. Dlatego równocześnie z nami swoje party miało 6 innych firm. Nie mogliśmy więc poczuć się jak w wielkiej rodzinie, o czym zapewniają nas książeczki w języku polskim dołączane do kontraktu.
Na start otrzymaliśmy sałatkę, potem była mikroskopijna miseczka zupy warzywnej, duże danie główne i na koniec deser - ciastka i lody. Ziemniaki, marchewka i brokuły w dowolnych ilościach. 2 drinki w zestawie gratis. Guinnessa przy moim długim stole, gdzie siedziało prawie 50 osób wybrały tylko dwie osoby, w tym niżej podpisany. A podobno to irlandzkie piwo.
Przyjechał konferansjer, który musiał mieć niezłą stawkę na godzinę, bo gadał "tylko" pół godziny i był niezwykle zadowolony z siebie. Był to swoisty detektor znajomości języka angielskiego. Wszyscy się śmiali z jego żartów, ale nie Polacy. Zacząłem ich więc rozśmieszać, żebyśmy nie odstawiali aż tak od reszty społeczeństwa.
Następnie czterech muzyków zaczęło bardzo fajnie grać melodie dla podstarzałych rokendrolowców, czyli szlagiery z lat 70'. Parkiet przed orkiestrą zaczął się zagęszczać głównie kobietami, bo mężczyźni zajęli się wprowadzanim w nastój do tańca. Dzięki temu po jakimś czasie mogli do nich dołączyć. Zespół wszedł na repertuar pościelowy typu "Kormorany" Szczepanika, ale po ichniemu a, że nie miałem się do kogo przytulać, to przeniosłem się na kanapy w hallu, gdzie można było uciąć sobie pogawędkę z nietańczącymi z zasady, albo z wyboru oraz z dyrekcją i zarządem.
Koło pierwszej w nocy młodzi zaczęli się stopniowo przemieszczać do pobliskiej dyskoteki (przez ścianę). Policzyłem szybko w myślach swoje lata i poszedłem z nimi. Dyskoteka skończyła się o 3 i towarzystwo poszło w dwóch kierunkach - do siebie, albo do kogoś. Taką okazję jak Christmas Party trzeba uczcić do upadłego. Znowu szybko policzyłem swoje lata i poszedłem do siebie. Spałem cały następny dzień. Ile wypiłem - nie powiem, ale zapewniam, że nie więcej jak 10 pint Guinnessa. Nie mieszałem z jasnym, więc nie muszę teraz sobie obiecywać "nigdy więcej nie będę mieszał".
Pod nazwą Christmas Party w tym przypadku krył się wystawny bankiet pod krawatami z nie-dającą-się-zjeść ilością pożywienia oraz reglamentowaną ilością drinków, po czym nastąpiło swobodne pijaństwo przy różnych dźwiękach. Podoba mi się w Irlandczykach, że po spożyciu nie są agresywni, nie próbują komuś udowodnić, że nie powinien tu być. Można czuć się bezpiecznie.
Ci, którzy nie mieli co robić w domu czekając na wybicie godziny dziewiątej wieczorem zbierali się wcześniej w pubie przy hotelu w celu wprowadzenia się w odpowiedni nastrój. Część dziewcząt potrzebujących trochę więcej czasu na makijaż pojawiło się w ostatnim momencie. W sumie z naszej firmy było około 100 osób.
Jednak hotelowa sala przygotowana na Christmas Party była ogromna. Dlatego równocześnie z nami swoje party miało 6 innych firm. Nie mogliśmy więc poczuć się jak w wielkiej rodzinie, o czym zapewniają nas książeczki w języku polskim dołączane do kontraktu.
Na start otrzymaliśmy sałatkę, potem była mikroskopijna miseczka zupy warzywnej, duże danie główne i na koniec deser - ciastka i lody. Ziemniaki, marchewka i brokuły w dowolnych ilościach. 2 drinki w zestawie gratis. Guinnessa przy moim długim stole, gdzie siedziało prawie 50 osób wybrały tylko dwie osoby, w tym niżej podpisany. A podobno to irlandzkie piwo.
Przyjechał konferansjer, który musiał mieć niezłą stawkę na godzinę, bo gadał "tylko" pół godziny i był niezwykle zadowolony z siebie. Był to swoisty detektor znajomości języka angielskiego. Wszyscy się śmiali z jego żartów, ale nie Polacy. Zacząłem ich więc rozśmieszać, żebyśmy nie odstawiali aż tak od reszty społeczeństwa.
Następnie czterech muzyków zaczęło bardzo fajnie grać melodie dla podstarzałych rokendrolowców, czyli szlagiery z lat 70'. Parkiet przed orkiestrą zaczął się zagęszczać głównie kobietami, bo mężczyźni zajęli się wprowadzanim w nastój do tańca. Dzięki temu po jakimś czasie mogli do nich dołączyć. Zespół wszedł na repertuar pościelowy typu "Kormorany" Szczepanika, ale po ichniemu a, że nie miałem się do kogo przytulać, to przeniosłem się na kanapy w hallu, gdzie można było uciąć sobie pogawędkę z nietańczącymi z zasady, albo z wyboru oraz z dyrekcją i zarządem.
Koło pierwszej w nocy młodzi zaczęli się stopniowo przemieszczać do pobliskiej dyskoteki (przez ścianę). Policzyłem szybko w myślach swoje lata i poszedłem z nimi. Dyskoteka skończyła się o 3 i towarzystwo poszło w dwóch kierunkach - do siebie, albo do kogoś. Taką okazję jak Christmas Party trzeba uczcić do upadłego. Znowu szybko policzyłem swoje lata i poszedłem do siebie. Spałem cały następny dzień. Ile wypiłem - nie powiem, ale zapewniam, że nie więcej jak 10 pint Guinnessa. Nie mieszałem z jasnym, więc nie muszę teraz sobie obiecywać "nigdy więcej nie będę mieszał".
Pod nazwą Christmas Party w tym przypadku krył się wystawny bankiet pod krawatami z nie-dającą-się-zjeść ilością pożywienia oraz reglamentowaną ilością drinków, po czym nastąpiło swobodne pijaństwo przy różnych dźwiękach. Podoba mi się w Irlandczykach, że po spożyciu nie są agresywni, nie próbują komuś udowodnić, że nie powinien tu być. Można czuć się bezpiecznie.
wtorek, 1 grudnia 2009
Szkocka kratka - weekend w Szkocji
czyli to i owo z weekendu w Szkocji
  
 
  
   
  
  
  
   
 
  
 
  
 
  
  
 
   
   
   
 
  
 
 
  Wycieczki po okolicy to małe schludne miasteczka…
 
Wycieczki po okolicy to małe schludne miasteczka…
  
 
  
   
 
  
 
  
 
  
 
  
  
  
 
  
 
Po
 3 dniach nie można powiedzieć, że się poznało Szkocję, ale można się 
chwalić, że się tam było… Pogoda była w kratkę, a dni strasznie krótkie.
 Oto mój zimowy cień w samo południe w północno-wschodniej Szkocji.
Aberdeen
 w Szkocji, tam właśnie wylądowałem. Morze Północne dość chłodno mnie 
przyjęło, powiem szczerze, jest tam zimniej niż w środkowej Irlandii, 
nawet w słoneczne dni wiało bardzo nieźle, ale mimo wszystko niektórzy 
chodzili w krótkim rękawie. Skąd ja to znam...
Platformy
 wiertnicze postawione na Morzu Północnym powodują, że w mieście 
bezrobocie jest bliskie zeru. Gdyby Szkocja ogłosiła niepodległość, 
byłaby najbogatszym krajem w Europie. Tak mawiają… Nad miastem widać 
helikoptery dowożące pracowników platform, gdzie przez dwa tygodnie 
pracy panuje absolutna prohibicja. Piwko z poprzedniego urlopowego 
wieczoru może wywalić z pracy. W porcie cumują olbrzymie promy 
zaopatrujące platformy we wszystko, co tam jest potrzebne.
foto bez pytania zabrane z tain bo
Platformy
 mnie strasznie zainteresowały, głównie po spotkaniu z Biszopem, który 
wie na ich temat chyba wszystko. Niestety marynistyczne muzeum, które mi
 polecił było akurat zamknięte, więc resztę doczytałem i obejrzałem na jego blogu.
 Mam nadzieję, że został łagodnie potraktowany przez Biskupinkę po 
powrocie z kościoła, gdzie wspólnie spędziliśmy kilka godzin.   
Miasto
 Aberdeen jest granitowe i rzeczywiście przekonałem się o tym zaraz po 
przyjeździe. Wielkie granitowe bloki obecne są wszędzie, to najłatwiej 
dostępny w okolicy budulec. Całkiem nowe szklano-metalowe budowle 
wplatają się w ten granit, są też budynki starsze, kontrastujące nawet z
 tym wszechobecnym granitem. 
W
 zimie Aberdeen jest szare i nie zmieniają tego wcale świąteczne 
dekoracje na ulicach. Latem pełne jest kwiatów i zieleni i miasto 
zdobywa rok po roku jakieś kwieciste nagrody. Mam nadzieję tam kiedyś 
wrócić, już bez rękawiczek.
foto: tain bo
Nad
 brzegiem morza leży cudnej urody miasteczko rybackie, coś jakby skansen
 z dawnych czasów, ale zamieszkały jest każdy dom. Drzwi są bardzo 
niskie, musiałbym się schylić, żeby wejść do środka, podłoga w tych 
domach jest obniżona, żeby ludzie nie musieli chodzić na czworakach. 
Można tam spokojnie robić zdjęcia, bo ludzie wiedzą gdzie mieszkają i że
 taka okolica może zachwycić turystę.
Coś,
 czego nie widziałem już dawno – LAS. Prawdziwy las z drzewami, 
wiatrołomami, mchem, śniegiem i grzybami (to w swoim czasie). 
Przez
 las wędrowaliśmy w góry. Najlepiej je widać z samolotu. Śnieg tam leży,
 specjalnie ulepiłem kulę, żeby go poczuć, zdjąłem rękawiczki. Na 
bałwana było jednak za mało. Mróz trzymał, jakieś minus 3.
…granitowe kamieniołomy….
…górska rzeka, w której zobaczyć można pstrągi skaczące w górę strumienia…
…ruiny starych wież stojące na prywatnych pastwiskach…
…cudnej urody krowy szkockiej rasy highland…
…kamienie starożytnych Piktów stojące gdzieś w polu, gdzie GPS nie sięga…
Już siedząc w samolocie powrotnym zobaczyłem inne rysunki z góry...
Nie
 zobaczyłem szkockich zamków zachowanych w lepszym stanie niż 
irlandzkie, nie zobaczyłem tajemniczych kręgów, ani menhirów sprzed 
tysięcy lat. Natomiast spędziłem trochę czasu z tain bo, dziewczyną, 
która wie więcej o Piktach, Celtach i menhirach niż można sobie 
wyobrazić. Ola z Serbii zna zapomniany język gaelic, którym powinno się 
porozumiewać się w Irlandii i Szkocji a wcale nie porozumiewa się. Jest 
to język zapomniany. 
Aberdeen
 i Kells, czyli wioskę w Irlandii, w której mieszkam łączy osoba św. 
Kolumbana. W obu miejscach ten facet zbudował swoje kościoły. U mnie 
jego kościół jest teraz zamknięty, w Aberdeen jest tam teraz domofon. O 
szkockim kościele coś napiszę wkrótce.    
Cieszę
 się, że dotknąłem kamienia Piktów, przodków Celtów i wszystkich 
wytatuowanych gości. Jak wiecie, kamienie kręcą mnie bardzo, odkąd 
przyjechałem do Irlandii. Mówią, że papier wszystko zniesie, podobno 
Internet wszystko przechowa. Ja mówię, że dotykając kamienia sprzed 
tysięcy lat można POCZUĆ. 
Co
 do facetów w rajtuzach – widziałem kilku Szkotów, którzy pielęgnują 
tradycję i przychodzą do kościoła napić się piwa w swoich kiltach w 
kratę. Każdy klan ma swój wzór kraty. Nie zrobiłem im zdjęcia. Gapili 
się na mnie tak samo jak ja na nich. 
