KARTY

niedziela, 15 października 2023

Dzień 8. Carrig Island - An Daingean

Widok przez okno zaraz po przebudzeniu pozwala się nacieszyć towarzystwem rzeki Shannon i stojącym na drugim brzegu zamku Carrigafoyle zbudowanym w 1490 roku, dwa lata przed odkryciem Ameryki przez Kolumba. Przeczytałem sobie jego historię wczoraj, bo lubię wiedzieć jakie duchy mogą się pojawić nocą w okolicy.
 

Podczas śniadania, do którego siadamy już tradycyjnie około godziny 8 opowiadam naszym Amerykanom historię oblężenia zamku a jest ona tak krwawa, że nawet motocykliści, którzy też przyszli na śniadanie zaczynają mi się przysłuchiwać. Garret puszcza do mnie oko, że dobrze opowiadam i zgodnie z tym, co jest napisane na tablicy informacyjnej przed zamkiem, której jeszcze nie widziałem. On sam żartuje, że jest strażnikiem zamku i zaraz da nam klucze. Śniadanie jest wyśmienite. Na moim talerzu nie ma nic niepotrzebnego. Musztardę mam już swoją z polskiego sklepu ze Sligo. W Irlandii nie używa się musztardy do kiełbasek śniadaniowych. Najczęściej nie mają nawet awaryjnych mikrotorebek. 


Pakujemy się do vana, wcześniej umyłem szyby i żegnamy się z gospodarzami. Jest kolejny słoneczny i ciepły dzień, ósmy z kolei. Wracamy na ląd po grobli, którą jeździ bardzo mało samochodów. Na wyspie Carrig Island są tylko 3 zamieszkane domy. Zdecydowanie polecam Castle View House na malutkiej wyspie na rzece Shannon.


Zamek Carrigafoyle w czasach, kiedy go wybudowano był naprawdę solidną fortecą, najsilniejszą w tym regionie. Strzegł rzeki Shannon i dostępu do zamku w Limerick, zbudowano go w strategicznym miejscu. Podczas przypływu mógł tu zacumować statek o wyporności 100 ton. Zamek i okolice należały do majątku hrabiego Desmonda.



W 1580 roku nastąpiło oblężenie zamku przez przeważające siły angielskie. Napastników było ponad 600. Zamku broniło zaledwie 50 żołnierzy irlandzkich i 16 hiszpańskich. Był to konflikt typowy dla tamtych czasów - protestanci przeciwko katolikom.


Podczas oblężenia nie było już na zamku kobiet ani dzieci. Anglicy mieli trzy armaty i potężne działo, ostrzał zamku trwał dwa dni i w jego efekcie zawaliła się cała zachodnia ściana. Obrońcy nie mieli wtedy już żadnych szans, część żołnierzy zginęła na zamku od zawalających się kamieni, część kiedy starali się uciekać przez wodę. Schytanych powieszono. Nikt z obrońców nie ocalał. Prawie jak w Alamo 255 lat później.


Po zdobyciu zamku przez Anglików inne zamki Desmonda padały dużo szybciej. Nie były tak dobrze umocnione, a duch walki chyba osłabł. Po zabiciu Lorda Desmonda protestancka dominacja na zachodzie Irlandii stała się faktem.


Staczam ze Scottem krótką walkę na krętych schodach, o których wspominałem wcześniej. Obaj jesteśmy praworęczni, więc ja jako atakujący mam trudniej. Zgubiłem okulary. Oba miecze gdzieś nam wypadły. Scott jako obrońca wygrywa. Nie nadaję się chyba na agresora a irlandzkie zamki lubię zdobywać z aparatem. 


Zamek chociaż jest ruiną od ponad 400 lat to pozwala się zorientować w sztuce budowania kamiennych budowli obronnych. Teraz brakuje tu stropów i wszystkich elementów, które oryginalnie były z drewna, ale kamienne wsporniki, które wskazuje właśnie Scott przy odrobinie wyobraźni dadzą pełniejszy obraz zamku o wielu kondygnacjach. Opuszczamy Carrigafoyle bogatsi o nowe doświadczenia i kawałek historii kraju.





Ruszamy w dalszą drogę. Cały dzień spędzimy dziś na Półwyspie Dingle, jest to bardzo blisko miejsca naszego ostatniego noclegu. Sam półwysep Dingle jest niewielki i nie ma potrzeby się nigdzie spieszyć. Popytałem wcześniej Garreta o jakieś malownicze miejsce w okolicy, na które się jeszcze nie natknąłem i polecił mi Meenogahane Pier. Jest po drodze na Dingle, więc włączam tę przystań do dzisiejszego programu.



My jesteśmy po śniadaniu, ale rybacy, których tu spotykamy są już po pracy, w beczkach są już przygotowane ryby na sprzedaż, niektóre są już oprawione a ich wnętrzności rozszarpują właśnie morskie ptaki.



Woda jest spokojna, chyba w czasie tej wycieczki nie zaznamy szalejącego oceanu. Miałoby to też swój urok.









Mamy się już zbierać w dalszą drogę, kiedy parkuje koło nas inny van i wysiada z niego kobieta, zaczynamy rozmawiać. Jest z Niemiec, mieszka gdzieś w okolicy i lubi tu przyjeżdżać w taką pogodę. Wyciąga wtedy ze swojego vana kajak i wiosłuje do sobie tylko znanego miejsca, gdzie jest zupełnie sama. Nie da się do tego miejsca dojść z góry, mówi, że tak odpoczywa i ładuje baterie. Pięknie.



Po półgodzinnej jeździe przejeżdżamy przez most na rzece Lee, za którym stoi biały wiatrak. Jeśli ktoś chociaż raz widział to miejsce, to wie, że właśnie wjeżdżamy na półwysep Dingle. Mówią, że to wciąż działający wiatrak, można przynieść swój worek ze zbożem i je tu zmielą na mąkę.


Półwysep ma około 60 kilometrów długości. W miejscowości Camp droga się rozgałęzia. W lewo pojadą autobusy, ponieważ to bezpieczna droga o dwóch pasach ruchu, nie ma tam nieoczekiwanych zakrętów i skał zwisających z góry. My jedziemy w prawo, na przełęcz Conor Pass. Na tej drodze są ostrzeżenia, że większe samochody nie przejadą i żeby zawrócić. Nasz 9 osobowy van spokojnie przejedzie. Widać już góry przedzielające półwysep. Za przełęczą znajdziemy się po drugiej stronie, we właściwej części półwyspu. 






Powyższe zdjęcie zrobiła nam moja żona stojąca po kolana w polodowcowym jeziorze, które nazywam ukrytym. W połowie Conor Pass jest mały parking przy wodospadzie. Wystarczy wejść kilkadziesiąt metrów wyżej po skałach i mamy jezioro Pedlar's Lake. Ukryte przed oczami tych, którzy tylko jadą przed siebie. Woda jest przejrzysta i ciepła, bo od kilku dni codziennie świeci słońce.

Zejście z jeziora na parking każdy musi znaleźć sobie sam. Po deszczu bywa tu ślisko i grząsko, uwaga!





Pozostał ostatni odcinek na samą górę przełęczy. Stoi tam z pewnością van z lodami jako nagroda dla tych, którzy byli nieustraszeni i właśnie wjeżdżają przełęczą Conor Pass do miasteczka Dingle. 





Z górnego parkingu rozciągają się świetne widoki na obie strony. Na północ widać dolinę z jeziorem w kształcie harfy, na południe widać zatokę Dingle i kilkukilometrowy zjazd do miasteczka.

Dziś przez miasteczko tylko przejeżdżam, żeby pokazać z jakim klimatem mamy tu do czynienia. Wrócimy tu na noc i będziemy też tu jutro, więc wszystko po kolei. Robię objazd jednokierunkowymi uliczkami. Widzimy różnokolorowe domy i przynajmniej 10 z 40 pubów, które są w tym małym miasteczku. 



Ciekawostką jest nazwa tego miejsca, ponieważ Dingle to nieoficjalna nazwa. To zanglicyzowana nazwa, która  funkcjonuje na mapach i w folderach firm organizujących wycieczki, jednak oficjalną nazwą tego miasteczka jest An Daingean. Jesteśmy na obszarze Gaeltacht, gdzie pierwszym językiem jest irlandzki, więc gdyby to miejsce nazywałoby się po angielsku, to straciłoby status miasta Gaeltacht i tym samym rządowe dotacje. 
Wyjeżdżamy z An Daingean czyli z Dingle, aby tu pod wieczór wrócić. Mijam otwartą kilka lat temu gorzelnię, którą zaczęła produkować słynną już za 20 lat irlandzką whiskey z Dingle. Jak wiadomo, whiskey powinna swoje odczekać w beczkach, więc po ogłoszeniu otwarcia gorzelni w Dingle przelano ten szlachetny trunek do beczek, odstawiono na wysoko położone solidne półki i zaczęto produkować Dingle wódkę i Dingle gin, żeby z czegoś żyć. Dingle whiskey swoje już odleżakowała, więc można już ją kupić nawet w SuperValu w centrum An Daingean. Od niedawna również w Polsce.

Jeszcze ostatnie słówko, zanim wyjedziemy z Dingle przeciskając się przez wielki parking pełen autokarów. O tym miejscu nikt nie wiedział, dopóki do zatoki nie wprowadził się butlonosy delfin nazwany przez mieszkańców Fungie. Stało się to w 1983 roku. Dingle było wtedy zwykłą wioską rybacką, jakich wiele na zachodnim wybrzeżu. Delfin okazał się jakiś dziwny, bo chociaż te zwierzęta wolą przebywać w grupach, to ten jeden postanowił się zbliżyć do ludzi. Wynurzał się z wody przed łodziami rybackimi, wyskakiwał z wody do góry prezentując wszystkie swoje delfinie walory. Takie zachowania powtarzały się co dnia, najwyraźniej delfin Fungie miał w tym przyjemność. Ktoś wpadł na pomysł, żeby tego wodnego ssaka wykorzystać do wypromowania miasteczka. 

Kiedy zacząłem przyjeżdżać na Dingle, Fungie był już pełnoletni i sławny. Firma, która organizowała wyprawy łodzią na spotkanie delfina był tak pewna spotkania z butlonosem, że reklamowała się w ten sposób: Spotkanie z Fungie gwarantowane! Jeżeli nie zobaczysz delfina, nie płacisz za rejs. Rzeczywiście opłaty za rejs były zbierane w drodze powrotnej. Widziałem Fungie kilka razy i widziałem też czerwoną motorówkę, która wyciągała go z głębin z rybami gotowymi do zjedzenia. Kilka lat później Fungie wszedł w niebezpieczną strefę, kiedy delfiny z jego rocznika już się nie wynurzają. Minęło znowu kilka lat i Fungie zapisał się w księdze Guinnessa jako najdłużej żyjący delfin samotnik. I jakiś czas później Fungie już się nikomu nie pokazał. Było to w czasach pandemii, kiedy i tak na Dingle nikt nie przyjeżdżał. Firmy, które zarabiały na delfinie miały czas na reorganizację swoich strategii.

Wrócimy do Fungie jutro. Tymczasem jedziemy na trasę widokową Slea Head Drive, którą po kilku godzinach wrócimy na nocleg w An Daingean.

Droga prowadzi na zachód, w większości wzdłuż brzegu Atlantyku. Po obu stronach drogi ciągną się długie trawy rosnące na niewysokich nasypach. Jak przy większości irlandzkich lokalnych dróg nie ma tu poboczy. Te trawy od lipca do września zakwitają całą masą pomarańczowych kwiatów, to montbretia, inaczej krokosmia. Jak widać, jesteśmy trochę za wcześnie.

Trasa nazywa się Slea Head Drive, jest dość wąska i pełna zakrętów. Jeżdżą tędy autobusy, dlatego panuje niepisana zasada, że ruch odbywa się tu zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara, dwa autobusy z turystami jadące w przeciwne strony zablokowałyby ruch. Poniżej widać budynek zbudowany w całości z kamieni, interesująca konstrukcja, którą mieści restaurację The Stonehouse. Po drugiej stronie drogi udostępniony jest do zwiedzania fort położony nad klifem, w dużo gorszym stanie niż ten, który widzieliśmy koło Derry, ale pełniący kiedyś podobną funkcję. Od tego miejsca właściwie zaczynają się rejony, gdzie miejscowi kuszą turystów lokalnymi atrakcjami, można się tu zatrzymywać co kilka kilometrów i wydawać pieniądze. Praktycznie wszędzie można płacić kartą.

Nie mam zamiaru zatrzymywać się w każdym miejscu, bo po pierwsze chcieliśmy coś zjeść w restauracji The Stonehouse Restaurant, w której kilka razy byłem, ale tego dnia z jakiegoś powodu była zamknięta. Po drugie część z tych miejsc oznaczonych na Slea Head to zwykłe naciąganie turystów. 

Trochę rozumiem tych ludzi, bo upraw tu nie ma żadnych, owiec niewiele, pozostaje turystyka przez kilka miesięcy w roku. Jednak trudno pochwalać niektóre zachowania. Na przykład typowe dla tego regionu są kamienne domki beehive huts. Oryginalne można zobaczyć na wyspie Skellig Michael i kilka na Dinglach. Na przestrzeni 15 lat na niektórych terenach pojawiły się nowe takie kamienne struktury i twierdzą tam, że pochodzą sprzed 2000 lat, dają ulotki i sprzedają bilety.

Na zdjęciu powyżej bezludna wyspa Great Blasket, na której miałem tę przyjemność i spędziłem na niej samotnie noc. Ale o tym później, bo robimy się głodni. Przed nami zakręt z brodem, przez cały rok płynie tędy strumień. Woda zniszczyłaby asfalt, więc sam zakręt jest ułożony z kamieni.


Zbliżamy się do świetnego miejsca, gdzie stromym zakrętem o 180 stopni z głównej drogi zjeżdża się na plażę. Nie da się tu przyspieszyć, najwolniejszy kierowca w samochodzie z wypożyczalni kieruje ruchem na Slea Head. Tu zwolni, tu się zatrzyma, zrobi zdjęcie, czasem nawet wyjdzie z samochodu, żeby złapać lepsze ujęcie. Wszyscy za nim stoją i czekają, autobusy też. Skoro wszyscy stoimy w korku, bo ktoś robi zdjęcie a my patrzymy na tył samochodu z przodu i jego tablice rejestracyjne warto w tym miejscu wspomnieć o rejestracjach samochodów w Irlandii. Nie zmienia się ich podczas sprzedaży samochodu, co znacznie zmniejsza urzędowe formalności. Pierwsze dwie cyfry mówią o roku produkcji, poniżej widać samochód zarejestrowany pierwszy raz w 2023 roku. Wcześniej były tylko dwie cyfry, po tym oznaczenie hrabstwa i numer identyfikacyjny, ale kiedy zbliżał się rok 2013 to branża motoryzacyjna wpłynęła na zmianę regulacji prawnych, ponieważ panowało przekonanie, że przesądni Irlandzczycy nie będą kupować samochodów z 13 na rejestracji. Od tamtej pory do roku produkcji/pierwszej rejestracji dodaje się cyfrę 1 (pierwsza połowa roku) lub 2 (druga połowa roku). Samochód przede mną został zarejestrowany w pierwszej połowie tego roku, ma kilka miesięcy. A nam dali 4 letniego vana.
Na jednym z parkingów, gdzie kręcono jakiś film poznałem kiedyś Kena Bolgera, który sprzedawał kamienne wisiorki z pismem ogham. To tajemnicze pismo powstało w czasach celtyckich i składało się z kresek wyrytych na kamieniach. Znaki zapisywano poziomymi i ukośnymi liniami a co one oznaczały, to wiedzą tylko naukowcy, którzy jeszcze nie ustalili jednego stanowiska. Ken nie czekał na ostateczny werdykt, bo wymyślił swój biznes i szło mu nieźle. Byłem w jego pracowni, historia jest tutaj. Dowiedziałem się, że jestem brzozą. Wisiorek od Kena nosiłem jakieś dwa lata aż go zgubiłem. 











Znak STOP mówi, że tu kręcono jakiś epizod z filmu Gwiezdne Wojny. Na chwilę się zatrzymujemy, pokazuję palcem gdzie to było. Pierwsze wizyty ekipy Lucas Film odbyły się na wyspie Great Skellig gdzie kręcono VII i VIII epizod. Wyspa okazała się bardzo wymagająca, a Harrison Ford skręcił tam nogę w kostce, więc trochę zmieniono scenariusz. Podczas kręcenia ostatniego epizodu wybrano właśnie Półwysep Dingle, gdzie już na lądzie bez tych wszystkich schodów z Skellig Michael zbudowano od nowa kamienne domki beehive huts. Potem te domki zniknęły, postawiono je za grube pieniądze na prywatnym terenie i właściciel nie chciał, aby potem tu przychodzili jacyś obcy żeby oglądać pozostałości po planie filmowym.

Tuż obok widzimy plażę Coumeenoole, na której kąpią się ludzie. Krótka narada i decydujemy się najpierw jechać coś zjeść, a potem tu musimy wrócić. Koniecznie!







Kilka kilometrów dalej parkuję obok Visitor Center wysp Blasket. Jest tu restauracja przygotowana na autokarowe wycieczki, nie ma akurat dużego ruchu, więc zamawiamy coś na szybko, żeby nabrać sił na resztę dnia. Poza tym namawiam naszych Amerykanów na obejrzenie 20 minutowego filmu o życiu na Great Blasket, która w latach 50 XX wieku została ewakuowana przez rząd, ponieważ coraz mniej ludzi tam mieszkało. W czasie zimy byli często zdani na samych siebie, bo z powodu zimowych prądów morskich nie można do nich było nic wysłać, a w szczególności pomocy medycznej. W latach 50 wszyscy mieszkańcy Great Blasket otrzymali domy po drugiej strony wody, niektórzy wyjechali do dzieci mieszkających za granicą. Wyspa pozostała bezludna, a była wyjątkowa, ponieważ mało kto znał tam język angielski. Wszyscy mówili wciąż po irlandzku, większość była nawet niepiśmienna.

Na wystawie w Visitor Center można poznać tradycyjne życie Irlandczyków w tak surowych warunkach jak odseparowana wyspa Great Blasket. Na mnie duże wrażenie zrobiła mapa wyspy, na której każdy klif, każdy kawałek większej skały był nazwany, miał swoją irlandzką nazwę. Podobała mi się prosta konstrukcja tradycyjnej łodzi currach, którą budowano z surowców pochodzących z oceanu - złowionych lub pozyskanych. Na wyspie nie ma żadnych drzew a jedynym opałem był przez wieki torf. 











Miałem kiedyś marzenie, żeby popłynąć na tę bezludną wyspę i spędzić tam noc, przeżyć to. Trafiła się okazja, bo właśnie zakończyłem wycieczkę z ludźmi ze Stanów, wracali prywatnym samolotem z lotniska Kerry Airport, więc byłem w sumie na miejscu i miałem czas na przygodę. Skrzyknąłem chłopaków, głównie z okolic Dublina. Wszyscy zaczęli sprawdzać pogodę na weekend. Cóż, prognozy nie były obiecujące, istniało ryzyko, że nie wrócimy z wyspy w niedzielę i że trzeba będzie tam zostać dłużej. Kumple w poniedziałek musieli być w pracy. Popłynąłem zatem sam. Umówiłem się z Billymktóry miał wtedy czerwoną motorówkę nazwaną Peig Sayers. Kiedy przypłynął na przystań w Dingle nie mógł uwierzyć, że płynę na bezludną wyspę sam i z czterema kartonami po bananach oraz swoim żółtym marynarskim nieprzemakalnym workiem. Wytłumaczyłem mu, że miało być nas czterech a w kartonach jest głównie drewno i torf do spalenia w ognisku na plaży. Zabrał mnie z tym całym majdanem i już po 20 minutach byliśmy u brzegu Great Blasket.

Zrozumiałem, że tam nie ma przystani, a do wyspy trzeba dobić pontonem, który tam był zacumowany. Mieszkańcy wyspy pływali swoimi lekkimi łódkami i nie mieli potrzeby budować na skalistej wyspie żadnej przystani, tym bardziej później nie było do tego powodu skoro wyspa została opuszczona. Przenoszenie tych kartonów z motorówki na ponton zajęło trochę czasu, ale finalnie znalazłem się na twardej pochylni, którą wykuto w skale jakieś 300 lat temu, kiedy na wyspie pojawili się pierwsi osadnicy. Billy odpłynął, umówiliśmy się na jutro po południu W razie złej pogody będę musiał na niego poczekać dzień, góra dwa. Na koniec powiedział mi, że na wyspie jest jego kumpel Killian i że może mi pomóc z tymi ciężkimi kartonami po bananach.

Wziąłem swój żółty worek, zostawiłem żarcie i opał na brzegu i poszedłem w górę. Mijałem zrujnowane przez czas chaty, wysokie trawy, kamieniste pagórki. W końcu doszedłem do dwóch białych domów, które najwyraźniej zostały przywrócone do stanu używalności. W drzwiach stał już Killian i patrzył kogo tu przywiało. Przywitałem się, przedstawiłem, Killian pokazał mi swój dom. Zamieszkał tu rok wcześniej ze swoją narzeczoną, ponieważ postanowił rzucić pracę w banku AIB i rozpocząć nowe życie. Właśnie szykował się do wizyty jakiejś inspekcji, która miała dopuścić ten dom jako hostel działający bez prądu. Pożyczył mi dwukółkę, którą przywiozłem swoje kartony z brzegu, potem ja pomogłem mu z trawą za domem i umówiliśmy się, że jak mi się znudzi na plaży, to mogę tu wrócić pod dach.Dwukółką podrzuciłem sobie kartony na krawędź wysokiego klifu, u stóp którego rozciągała się piękna piaszczysta plaża pełna fok. Trzy kartony zawierające drewno i torf zrzuciłem z klifu na piasek, z ostatniego zabrałem do wora trochę prowiantu, resztę zostawiłem na górze razem z wózkiem na dwóch kołach. Jakąś owczą ścieżką dostałem się na dół, pozbierałem porozrzucane drewno i torfowe brykiety, znalazłem jaskinię, w której zamierzałem spać i w załomie skał rozpaliłem ognisko. Ustawiłem ruszt na 4 osoby, który dzień wcześniej zrobiłem z drutu kupionego w Dingle w pubie Foxy John's, gdzie można napić się, kupić narzędzia albo naprawić rower. W cudownej samotności zjadłem ryby i steka, otworzyłem butelkę i wzniosłem toast za kumpli, których ze mną nie było.






Koło 4 rano obudziłem się w mojej jaskini do połowy mokry. Słyszałem przyjemny szum oceanu i drobny deszcz, a ze stropu jaskini leciała na mnie woda. Ognisko jeszcze się paliło, bo przed zaśnięciem ułożyłem pozostałe drewno i torf tak, żeby zsuwając się z kamieni zasilały ogień. Wyszedłem z jaskini, postanowiłem, że w sumie mogę się przenieść, tym bardziej, że nie sprawdziłem czy przypływ nie zalewa mojej jaskini. Włączyłem czołówkę, zabrałem swoje rzeczy, zostawiłem ogień, żeby się dopalił pod skałami i wróciłem do Killiana. Dom był otwarty, w świetle latarki znalazłem sobie jakąś pryczę. Rano obudził mnie zapach kawy, którą postawiono tuż koło mnie.

To była świetna przygoda. Wróciłem na klif po dwukółkę Killiana, zostawiłem mu resztę jedzenia i półtorej flaszki whiskey, którą mieliśmy się nacieszyć z chłopakami. Napiliśmy się jeszcze herbaty siedząc przed domem, który miał za tydzień dostać status hostelu bez prądu ale z bieżącą wodą ze źródła. Wróciłem na nabrzeże, gdzie po godzinie przypłynął po mnie Billy swoją Peig Sayers. Gdyby wczoraj moi kumple przyjechali jednak z Dublina, to w poniedziałek mieliby w pracy co opowiadać. Motorówka zawdzięcza swą nazwę kobiecie, która mieszkała na Great Blasket 85 lat. Była mistrzynią w opowiadaniu historii po irlandzku. Sama nie umiała pisać, ale inni spisali i przetłumaczyli na angielski ponad 400 historii, które opowiedziała. Nie chciała być nagrywana, nie ufała nowoczesnym wynalazkom, więc jej wspomnienia trzeba było spisywać w notesach. Były to opowieści o prawdziwych wydarzeniach, legendy, opowieści o duchach, podania ludowe, przypowieści, historie romantyczne i nadprzyrodzone. Zmarła już po ewakuacji wyspy w 1958 roku w An Daingean. Jej historie są wydrukowane i można je znaleźć. Zainteresowanym życiem na Great Blasket polecam książkę pt. "Dwadzieścia lat dojrzewania" autorstwa Maurice O'Sullivana (Muiris Ó Súilleabháin) opisującego po irlandzku swoją młodość na Wielkim Blaskecie na początku XX wieku. Książka przetłumaczona na język polski przez Ernesta Brylla jest dostępna na Allegro za niecałe 10 zł. Wszystkie powyższe zdjęcia nie pochodzą z Great Blasket, bo tam nas dzisiaj nie było. Zrobiłem je w okolicach Visitor Center, gdzie właśnie nasi Amerykanie skończyli oglądanie materiału o tradycyjnym życiu na wyspie i zobaczyli na czarno-białym filmie staruszkę Peig Sayers. Wracamy na plażę, którą przez chwilę widzieliśmy na głodniaka. Czas zamoczyć nogi.















Miejsca takie jak te są tu na Dinglach oznaczone tablicami informującymi, jaki film tu kręcono. Tu akurat nagrywano sceny z filmu "Ryan's Daughter" (Córka Ryana) z 1970 roku z Robertem Mitchumem. Akcja działa się jakoś podczas I wojny światowej. Nie pamiętam o czym dokładnie był ten film, nie przepadam za romantycznymi historiami. 
















Wyspa Great Blasket widziana od naszej strony przypomina trochę leżącego na plecach człowieka, więc nazywana jest Sleeping Giant albo An Fear Marbh (the dead man - truposz).

Kolejnym przystankiem, gdzie koniecznie trzeba wysiąść jest Cé Dhún Chaoin / Dunquin Pier. To przystań, do której prowadzi stromo wijąca się w dół betonowa rampa. No najbliższy port, z którego można popłynąć na Great Blasket, ale również miejsce, z którego wysyła się na wyspę ogromne stada owiec na letni wypas. Widok tej krętej rampy pełnej owiec jest jednym z widoczków, który można zobaczyć na irlandzkich pocztówkach z zachodnich krańców.












Kilka minut później mamy plażę Clogher Strand, kolejne miejsce, gdzie kręcono w 1992 roku film. Tu grał Tom Cruise i Nicole Kidman w historii opisującej mezalians kobiety z bogatej rodziny z chłopakiem z nizin społecznych, którzy postanowili ułożyć sobie życie w kraju wolnych ludzi, w Stanach. Film nazywa się "Far and away" (Za horyzontem).




Widok powyżej nazywa się Three Sisters (Trzy Siostry) ze względu na trzy podobne wzgórza. Większości turystów to wystarcza bo to photo stop na Slea Head Drive upakowanej w widoki. Ja kiedyś samotnie przeszedłem się po tych szczytach ale zdjęć nie pokażę, ponieważ zostały wyprane z zewnętrznego dysku w pralce. Dysk był w kieszeni mojego polaru. To była trzecia i mam nadzieję ostatnia utrata moich zdjęć z pamięci zewnętrznej.

Na naszej drodze pojawił się sklep z ceramiką. Cztery kobiety z tyłu wołają: zatrzymajmy się tu!







To był dobry przystanek. Okazało się, że można tu zrobić zakupy i nie trzeba ich potem ze sobą wozić. Od razu zostały wysłane pocztą do Stanów.

Przed nami pasmo górskie, które widzieliśmy rano z drugiej strony, tam gdzie było jezioro Pedlar's Lake. Najwyższy szczyt to Mount Brandon, ósmy pod względem wysokości w Irlandii (952 metry). Nigdy nie znalazłem czasu, żeby tam wejść, zostawiam to na listę "do zrobienia przed śmiercią". Nazwa góry wzięłą się od irlandzkiego mnicha i świętego Brendana Żeglarza, podróżnika żyjącego na przełomie V i VI wieku. Jednym z jego dokonań było dopłynięcie do kontynentu amerykańskiego prawie 1000 lat przed Kolumbem. Legenda niesamowita i trudno w nią uwierzyć. 

Jednak współcześnie pojawił się ktoś, kto powiedział "sprawdzam". Nazywał się Tim Severin, który na podstawie średniowiecznego rękopisu "Navigatio Sancti Brendani" doszedł do wniosku, że w odróżnieniu od innych ksiąg z tego okresu ten rękopis zawiera dokładne dane geograficzne i wygląda jak opis autentycznej podróży. Zbudował łódź pokrytą skórą, zebrał kilka osób załogi i dopłynął do Ameryki udowadniając tym samym, że korzystając ze wskazówek ze średniowiecznego rękopisu i używając prymitywnych technologii można było w VI wieku dopłynąć z Irlandii do Ameryki. 500 lat później do Ameryki dopłynęli również Wikingowie, jednak oficjalna data odkrycia Ameryki to dopiero 1492 rok.

Kolejne 20 minut jazdy i dojeżdżamy do Gallarus Oratory, jednego z najbardziej tajemniczych obiektów zbudowanych przez człowieka w tym rejonie. Drogowskazy prowadzą do oficjalnego centrum turystycznego, gdzie można kupić bilet, przeczytać ulotkę, z której wynika, że to bardzo tajemnicza budowla i nie ma takiej drugiej w całej Irlandii. Są też przekąski, pamiątki i toalety. Tu się zarabia na jednym małym budynku, o którego historii mało wiadomo, ale są magnesy na lodówkę i pocztówki. Można też nie parkować na oficjalnym parkingu. Jadę jak zwykle kilkaset metrów dalej, gdzie jest parking na 4 samochody i strzałka z informacją, że do Gallarusa można wejść za darmo przez całą dobę. Ten niesamowity budynek zachwyca mnie odkąd go pierwszy raz zobaczyłem. Jest to prawdopodobnie świątynia zbudowana między VI a IX wiekiem. Nie da się określić dokładnie kiedy to zbudowano, bo drugiej takiej nie ma, nie da się więc z niczym porównać. Kamienie poukładane są jeden na drugim, bez żadnej zaprawy. W jeden dzień dwóch ludzi mogłoby tę kaplicę rozebrać bez żadnych narzędzi. Kamienie nie są niczym ze sobą połączone, budowla nie była rekonstruowana, stoi tu od setek lat.

W czasie tych setek lat byli tu Wikingowie, Anglonormanowie i Anglicy. Plądrowali, zabijali, były różnice w kulturze, inne religie, nienawiść, brutalność, eksterminacja. I nikt nie tknął tej budowli. Przetrwała w oryginalnym stanie i każdy może tu wejść o dowolnej porze a nawet za murkiem rozbić namiot.

Znalazłem tu kilka kamieni, które mogę wyjąć z samego środka ściany na dowód, że nie są przytwierdzone do innych kamieni zaprawą. Odkładam je na miejsce. Zawsze kiedy tu jestem, jest słoneczny dzień. Nigdy nie miałem okazji, żeby w kaplicy schronić się przed deszczem. Pewnego razu złapałem w środku słońce.

Jedną z zalet trasy dookoła półwyspu Dingle nazwanej Slea Head Drive jest to, że można tu przez cały dzień włóczyć się dookoła mając Atlantyk po lewej stronie, ale jak zacznie lać, to w niecałe pół godziny można znaleźć się w An Daingean w jednym z wielu pubów. Dziś znowu pogoda jest jak żyleta, więc mijam kolejny ring fort tuż za murkiem przy drodze R559 i parkuję przy starym cmentarzu Cill Maoilchéadair (Kilmalkedar).

Na terenie cmentarza można znaleźć pozostałości z różnych epok. Po pierwsze 3000 lat temu postawiono tu kamień z dziurą i rzeźbieniami w języku ogham, charakterystycznym dla Irlandczyków, którzy nie mieli czasu, żeby wymyślić normalny język pisany jak w innych krajach. Później w czasach chrześcijańskich św. Brendan założył tu pierwszy kościół. Wzorem św. Patryka wykorzystał miejsce, w którym ludzie od wieków się gromadzili, żeby teraz dowiedzieli się, że nastąpiły hm... pewne zmiany i teraz zamiast wielu bogów jest jeden ale w trzech osobach. Czego nie rozumiesz?W czasach angielskiej 850 letniej okupacji katolickiej kościoły stopniowo obracały się w ruiny, bo tak postanowił lord protektor Oliver Cromwell. Wokół starych kościółów i kaplic zaczęły wyrastać kolejne groby, niektóre bez żadnych napisów, żeby jeszcze bardziej ukarać rodziny katolików, którzy nie mieli szans znaleźć grobów swoich bliskich.Już w naszym wieku na Cill Maoilchéadair ściągnięto stare pogańskie kamienie "bullaun", których zadaniem było głównie gromadzenie deszczówki używanej potem do różnych ceremonii. Na terenie cmentarza pojawił się również kamień z wyrzeźbionym krzyżem jeszcze sprzed czasów, kiedy irlandzcy mnisi dodali do krzyża okrąg oraz kamień ze słonecznym zegarem. Naprawdę zacne miejsce, polecam jak ktoś będzie w okolicy. Ale najpierw poczytajcie, bo ja tu mogę ubarwiać.  

Kamień z dziurą (holed stone) pochodzi z czasów, kiedy nie znano jeszcze żelaza, więc dziurę w kamieniu można było zrobić tylko twardszym kamieniem. Musiało to wymagać dużego nakładu pracy i czasu. Taki kamień to było coś. Trzymam się wersji, że używano go do zawierania ślubów, składania obietnic, przysięg. Zamieniam się więc na chwilę w druida i pokazuję Becky i Scottowi jak mogła wyglądać taka ceremonia. Połączenie kciuków przez dziurę w kamieniu miało zapewnić trwałość, wierność, wieczność. 

Kamieni z dziurą znalazłem już sporo w Irlandii, niektóre otwory są tak duże, że można było przez nie przekładać chore dzieci, aby je bogowie uleczyli. Taką teorię gdzieś znalazłem. Kończymy z objazdem Dingli, było wiele widoków i ciekawych znalezisk, pora wracać do miasteczka. Po 20 minutach lądujemy w znanym mi Dingle Harbour Lodge, sporym, ładnym i wygodnym pensjonacie tuż przy porcie. Na kolację proponuję naszym Amerykanom restaurację OOTB (Out Of The Blue) oferującej owoce morza złowione tego dnia. Jeśli połowy były słabe albo akwaria świecą pustkami, to restauracja zamyka się wcześniej. Nie dostaniecie tam żadnych mięs ani frytek, tylko seafood.

Wnosimy walizki i zostawiamy Amerykanów w dobrym miejscu. Umawiamy się na jutro po śniadaniu na 9:00. Dla nas znalazłem nocleg po drugiej stronie portu w Seaview Heights, sprawdzam to miejsce. Jest praktycznie bezobsługowe, dostajemy klucz i kod do drzwi wejściowych, wchodzimy na drugie piętro, pokój na poddaszu jest czysty i wygodny. Łóżko stoi pod uchylnym oknem, więc dostawa świeżego powietrza w nocy po kolejnym gorącym dniu gwarantowana. Przez okno widać Mount Brandon od strony Conor Pass.
Przed snem zabieram żonę na spacer na główną ulicę (Main Street), aby wejść przynajmniej do dwóch pubów. Nocleg w An Daingean zawsze był dla mnie przyjemnością z uwagi na to, że to miasteczko jest urocze, kolorowe i spokojne a jednocześnie pełne uśmiechniętych ludzi, którzy cieszą się, że aż tak daleko dotarli. Poza tym jest najdalej wysuniętym na zachód irlandzkim miasteczkiem, więc jak się wysoko podskoczy, to można zobaczyć zarówno Stany, jak i Kanadę.Główna ulica dlatego nazywa się w Irlandii Main Street, ponieważ na niej jest wszystko, czego potrzeba do życia. Kilka pubów, bank, farmacja (czyli apteka, w której można wydrukować zdjęcia z telefonu), rzeźnik, barber, bukmacher i sklep spożywczy. Dobrze, jeśli na rogu jest Corner Shop czyli Siopa an Chúinne, bo wtedy wiadomo, że to właśnie tu. Moim faworytem wśród pubów w Dingle jest Bar Foxy John's Hardware, gdzie mała część wnętrza to pub (po jednej stronie piwo, po drugiej whiskey, sami faceci) a resztę zajmuje ogromny magazyn, z którego pracownik wezwany przez barmana przynosi ci poszukiwane konfirmaty, imbusy, drut fi10, siekierę albo zabiera rower na przegląd lub do naprawy. To wspaniały przykład irlandzkiego pubu, który funkcjonował przed laty, zanim tu zaczęli się zjeżdżać turyści. Jedno miejsce na skrzyżowaniu, pośród pastwisk, bagien, torfowisk, klifów i gór, gdzie możesz załatwić wszystko. 

Pora wracać do naszego łóżka z oknem w suficie. Jutro 9 dzień przygód w zachodniej Irlandii. 

8 komentarzy:

  1. Bardzo ciekawe odniesienia do czasów starożytnych

    OdpowiedzUsuń
  2. Super opisane i sfotografowane. Brawo!❤️

    OdpowiedzUsuń
  3. Półwysep Dingle to dla mnie najlepsze miejsce na ziemi. Pamietam jak byłam tam pierwszy raz, gdy wyjeżdżałam z przemoczonymi nogami na tej samej plaży, która znajduje się w Twoim wpisie na zdjęciach. Nie zdążyłam uciec przed falą, chmury były na poziomie drogi, a drogę po której jechałam autobusem okalała tęcza...napisałam o tym przyjaciółce, a ona pytała czego się naćpałam :D

    Wróciłam tam później na Paradę Świętego Patryka, spotkałam amerykańskich emerytów, którzy zjeździli praktycznie cały świat i powiedzieli, że dla nich nie ma piękniejszego miejsca na świecie i co roku muszą odwiedzić Dingle.

    Jeśli chodzi o historię delfina to zdaje się, że czytałam, że go poszukiwano nieskutecznie dosyć długi czas...

    OdpowiedzUsuń
  4. Halo małe sprostowanie :) Ten "truposz" to inna wyspa (Nie Great Blasket jak piszesz) ... Inishtooskert Island --> An Fear Marbh (the dead man) or the sleeping giant ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No i teraz muszę się dźwignąć i sprawdzić to. Dzięki!

      Usuń