KARTY

sobota, 1 października 2011

Wyspy Aran - powrót do rzeczywistości

Powrót z Aranów do Irlandii to powrót do rzeczywistości. Arany uważane są za żywą skamielinę dawnej Irlandii i tego chyba ludzie tu szukają. Czy znajdują – niektórzy na pewno tak. Chcą potem wracać aby znaleźć tego jeszcze więcej. Międzynarodowa popularność wysp zaczęła się od czarno-białego paradokumentu pt. „Man of Aran” Roberta Flaherty’ego z 1934 roku. Wtedy szybko rozwijający się świat zobaczył że na maleńkiej wyspie na wielkim Atlantyku ludzie żyją tak jak przed wiekami, jakby nic się nie zmieniło. Jakby tam na Aranach stanął czas. 
  
Wyspa majacząca na horyzoncie, godzinna podróż promem przez ocean, oryginalna irlandzka mowa - nawet dziś już samo to wystarczy, aby poczuć dreszczyk emocji. Czy tam w ogóle będzie zasięg? Dziś na Aranach stare miesza się z nowym i jest to bardzo ciekawy i niepowtarzalny mix. Bank czynny raz w tygodniu, jeden bankomat i jedna publiczna budka telefoniczna, jeden tylko sklep w którym można kupić wszystko. Jest biblioteka dla miejscowych, jeden wóz strażacki, jedna karetka, jeden radiowóz i trzech policjantów. Jest też zasięg, jest nawet bezprzewodowy internet. I foki. A po 22.00 jest cisza nocna na całej wyspie.
 
Centrum głównej wioski Kilronnan wkrótce po zachodzie słońca w samym środku sezonu turystycznego.
  
Jest gdzie przenocować, bo mieszkańcy teraz głównie żyją z obsługi ruchu turystycznego. Nie dziergają już arańskich swetrów, bo robią to za nich Chińczycy. Nie łowią ryb z klifu przy pomocy długiego sznurka i dużego palucha u nogi, bo kupują żywność w SPARze. Nie robią też lamp z muszli i tłuszczu wieloryba, bo mają zwykły prąd w kontaktach. Ale jeśli kogoś z nich spytać skąd pochodzi, to odpowie, że urodził się 300 metrów stąd. Każdy z nich to wciąż Man of Aran
 
Centrum Kilronnan zaraz po wschodzie słońca
 
Między sobą rozmawiają wciąż po irlandzku, a dla ich dzieci to wciąż jest język ojczysty. Jeżdżą starymi samochodami napędzanymi wyłącznie ropą, bo przywożenie benzyny na wyspę jest zabronione. Przy swoich domach stawiają domki dla skrzatów, które mają im zapewnić dobrobyt. A ich domy wyglądają jak dawniej tylko są cieplejsze i nie przepuszczają deszczu. Ich kozy pasą się na pastwiskach ogrodzonych kamiennymi murkami setki, a może tysiące lat temu.
 
Koziołki, które sprawiły że musiałem szybko wiać zaraz po zrobieniu tego zdjęcia.
   
Mimo pewnych oczywistych niewygód zapamiętuje się Arany jako niezapomnianą przygodę. Coś w tym miejscu jest takiego, że stojąc na rufie powrotnego promu i patrząc na oddalający się port człowiek myśli sobie: "Chciałbym tu kiedyś wrócić". 
  
Wrócić, aby dać się znowu wychłostać wiatrem i deszczem, spalić słońcem, zebrać z czoła czystą sól, odetchnąć rześkim atlantyckim powietrzem, posłuchać szumu fal, spojrzeć z góry na bezkresny ocean. Poczuć się bezradnie na tych szarych kamieniach i ucieszyć się, że jednak mieszka się gdzie indziej....
   
Mój cykl o Aranach wróci ponownie jak tylko będę mógł pokazać coś nowego (np. tryskające wodą Puffing Holes" na Inishmaan albo wrak statku Plassey na Inisheer). Tymczasem pozdrawiam sympatyków Aranów i zapraszam do moich wcześniejszych wpisów o tych wyspach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz