KARTY

niedziela, 15 lutego 2009

Pierwsza wizyta w Dublinie

czyli puby, zabytki, ludzie moim okiem

No to pojechałem do Dublina. Zaczynem wycieczki była wspaniała impreza urodzinowa antique, która zmaterializowała mi się wreszcie, jako że korespondujemy od jakiegoś czasu znając się tylko z naszych blogów. Na rzeczonej imprezie poznałem też człowieka mającego cynicznie wygięte usta i przemawiającego nimi bardzo mądrze, interesująco i dowcipnie (wdzięczny jestem również za B&B). Blogi obydwojga tych sympatycznych i ciekawych osób znajdziecie w moich ulubionych linkach. I powiem Wam, że fajnie jest odkryć, że ludzie piszący blogi naprawdę istnieją :)

Dublin powitałem z uśmiechem i szeroko otwartymi oczami. Stolicę kraju, który dał mi fajną pracę. Spędziłem tam dwa dni i dwie noce i jestem strasznie zadowolony. Gdybym miał w trzech swoich słowach opisać Dublin, to wybieram takie: kosmopolityzm, zabytki, dźwigi.

Spotkałem wiele osób mówiących różnymi językami i mających różne odcienie skóry. Poczynając od Walijczyka, który siedział razem z nami przy jednym stoliku, mieszka tu od 10 lat i ma żonę Polkę (pozdrawiam!), poprzez wszystkich pasażerów autobusu wycieczkowego jeżdżącego trasą najciekawszych miejsc miasta, przechodniów rozmawiających przez swoje telefony i żebraków, a kończąc na pracownikach i właścicielach sklepów, kierowcach autobusów i pracownikach służb miejskich.

Dublin miastem starym jest, o czym powszechnie wiadomo, bomby też tu specjalnie nie gościły, więc jest co zwiedzać. Wybrałem najwygodniejszą formę zwiedzania, czyli autobus wycieczkowy. Bardzo mi się to podobało, a z racji wielu odwiedzających jest to super biznes dla miasta i świetnie pomyślany. Kupiłem bilet całodobowy na jednym z 21 przystanków i oto, co za to dostałem. Na początek mapkę całej wycieczki, która trwa godzinę i 15 minut. Ale w każdej chwili mogę wysiąść na jednym z przystanków, pozwiedzać, kupić bilet do muzeum, skosztować Guinessa prosto z fabryki, kupić pamiątki, albo tylko porobić zdjęcia. Potem mogę wsiąść do kolejnego autobusu, bo jeżdzą co 10-15 minut, albo nawet jeden za drugim i jechać dalej. Siedziałem oczywiście na górze, a wiatr walczył z moim Telefonem Robiącym Zdjęcia. Przez cały czas kierowca z mikrofonem przy ustach opowiadał co widzimy. Taki był fajny ten nasz kierowca, że jak staliśmy na czerwonym, to śpiewał irlandzkie piosenki (za co dostawał gromkie brawa z obydwóch pokładów), uczył nas języka irlandzkiego i chwalił nas za poprawne powtarzanie. Przy browarze Guinessa wsiadło dwóch gości w czapkach od firmy i już po jakichś 15 minutach jeden z nich zaczął nerwowo przestępować z nogi na nogę, widocznie degustacja się przedłużyła. Kierowca zatrzymał się i pozwolił mu obejrzeć z bliska wysoką trawę w Phoenix Park. To było długie oglądanie, więc kierowca pozwolił sobie komentować to co wszyscy widzieli wzbudzając powszechną wesołość a potem zbierając znowu brawa. Nasz bohater usiadł z ulgą i pustym pęcherzem i już spokojnie dojechał do końca trasy.

  

A dźwigi? Widać je wszędzie, miasto się po prostu buduje. Trochę mi to psuło widok i zdjęcia nie chciały wychodzić jak trzeba, ale takie czasy.

Polubiłem Dublin, a zwłaszcza miejsca przeznaczone dla pieszych. Grafton Street, Henry Street i okolice Spire czyli Szpili. Tam się naprawdę dobrze czułem. Musiałem zadzwonić do żony, bo uświadomiłem sobie, że zapomniałem gdzie jestem i kim jestem, że mieszkam w Kells i tam pracuję, a rodzina daleko. 



  


Wszedłem do jednego ze sklepów z pamiątkami Carrol's, których jest tu sporo. Poraziła mnie ilość pamiątek, które tam są. Potrafią docenić to, co Irlandia niesie i jak tu jest fajnie. To nie była jakaś Cepelia.



  

No i byłem w pubie. Jestem tu od miesiąca, ale do pubu jakoś nie było mi po drodze. Chciałem skosztować Guinnessa, ale okazało się, że zanim usiadłem do stolika, już był dla mnie zamówiony Heineken. Dowiedziałem się, że nie powinno się mieszać, uwierzyłem. I dalej nie wiem jak Guinness smakuje... Ale słynny browar widziałem :) Mimo lekko rozwiązanego języka stwierdzam, że przy naszym stoliku byłem najgorzej mówiącym po angielsku człowiekiem. Język to podstawa!

Wizyta w pubie musi wiązać się z wyjściem do toalety. A tam niespodzianka - czarnoskóry mieszkaniec i miseczka na drobne. Pytam go czy mam coś płacić, on, że tylko jak coś kupię. Bo to sklep z kosmetykami był w toalecie. Ale zdjęcie zrobiłem i musiałem wiać.




  
A tu jest więcej słabych zdjęć z pubu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz