Na początku zepsuł się mój Rover, no zapalić nie chciał,
właśnie kiedy wybierałem się na lotnisko po Beti i Endriu, którym
zawdzięczam ostatni długi weekend. Szybka akcja z kumplem i jedziemy
jego autem. Potem dzięki innemu kumplowi nocne holowanie 15 kilometrów
do polskiego warsztatu, któremu ufam, żeby na rano było wszystko gotowe.
Rano wszystko jest gotowe, więc ruszamy na czterodniową wyprawę po
Irlandii.
Zaczyna się tradycyjnie turystycznie - Cliffs of Moher nad Atlantykiem, bo to trzeba było po prostu zobaczyć. Grabiejące ręce nie zawsze utrzymują nasze aparaty. Wiatr wiejący tak, że woda zamiast w dół - leci do góry na kilka metrów. Jesteśmy przemoknięci do suchej nitki. Zachód słońca gdzieś daleko nad Ameryką. Gorąca kawa. Po klifach jest już totalna improwizacja. Księżyc jest właśnie w pełni.
Bez konkretnego planu, zamówionych wcześniej noclegów, wyliczonych kilometrów i tak dalej. Czasem telefon do kogoś z naszych irlandzkich albo polskich znajomych z pytaniem, czy w jego okolicy akurat się coś ciekawego nie dzieje. Fajne widoki za oknami, drogowskazy, mapa Irlandii na kolanach, jedziemy gdzie nam się podoba i to nam się bardzo podoba. Zatrzymujemy się gdzie chcemy, oglądamy to co zobaczymy z okna albo w przewodniku, jemy co popadnie, śpimy zawsze we trójkę w jednym pokoju jak starzy przyjaciele z harcerskiego namiotu na Mazurach. Za każdym razem zostajemy na nocleg w pierwszym napotkanym miejscu, nie chce nam się szukać dalej a ceny są jak najbardziej akceptowalne, byle się zdrzemnąć. Widzę prawdziwy bar McCarthy'ego w okolicach kamiennej pustyni Burren, ale jest za ciemno, żeby zrobić zdjęcia, za mało drzew, żeby kogoś powiesić, za mało wody, żeby kogoś utopić, za mało ziemi, żeby kogoś pogrzebać. To mierniczy Cromwella tak napisał w swoich pamiętnikach.
Galway nad Oceanem Atlantyckim i pierwszy nocleg w hostelu na Salthill przy głównej ulicy. Wcześniej wpadamy do znanego w okolicy irlandzkiego pubu z irlandzką muzyką na żywo pełnego Polaków, więc przenosimy się szybko do słowackiego pubu tuż obok wypełnionego po brzegi roześmianymi Irlandczykami, również z muzyką, ale bardziej wesołą i bardziej celtycką i sporo lepszą zabawą i żywiołem. Na śniadanie nie czekamy.
Oceaniczne kamieniste wybrzeże na Spidalu i nagła zmiana pogody z ulewnego deszczu na pogodne niebo. Fale bijące wściekle o kamienie i wyspy Aran na horyzoncie. Surowa Connemara i jej góry, wodospady i torfowiska. Pola golfowe, ruiny opactwa w Congu i okazały zamek zamieniony na ekskluzywny hotel i centrum konferencyjne. Palmy.
Okrągła tysiącletnia wieża gdzieś na uboczu oznaczona brązową tabliczką, Sligo - miasto Yeatsa, mecz w hurlinga, polska obsługa w Pizza Hut. Donegal, granica z Irlandią Północną, lepszy i czarny asfalt, jeziora, darmowy prom z wyspy na wyspę, kawałek autostrady, Belfast nocą.
Hostel w budynku dawnej drukarni, w której kiedyś podłożono bombę, czarno białe zdjęcia w holu, pijani turyści z Włoch piętro wyżej nie dający nam spać, znowu polska obsługa zarówno w dzień jak i w nocy. Śniadania tu w ogóle nie podają, a na kawę z automatu trzeba czekać, jakby ją dopiero zbierali z krzewów. Wcześniej najsłynniejszy w Belfaście pub, również ze znakami zamachów bombowych. Inny pub z lokalną rodzinną kapelą, płyta z autografami, irlandzkie trunki - Guinness, Jameson, Smithwick.
Irish breakfast, kolejny pub z tradycjami, najstarszy w Belfaście tuż przy dokach, gdzie zbudowano Titanica. Znowu polska barmanka w pubie. Obsługuje nas przed otwarciem i otwarcie opowiada o swoim życiu w Belfaście i w Polsce. Piesza długa wycieczka po mieście, do granicy dzielnicy protestantów, szukanie graffiti na murach, sklep z gadżetami dla lojalistów, krawężniki pomalowane w kolory z flagi Wielkiej Brytanii. I żadnych zakupów w Północnej Irlandii, mimo, że tu podobno taniej, niż w Republice Irlandii.
Specjalna taksówka turystyczna po obu dzielnicach - katolickiej i protestanckiej odgrodzonych kilkumetrowym murem. Wstrząsające graffiti na ścianach domów i najnowsza krwawa historia opowiadana przez naszego szofera, katolika, jak twierdzi. Setki zdjęć i niedowierzanie, że to działo się naprawdę tak niedawno temu i wciąż nie jest tam wcale bezpiecznie. Niszczejący budynek dawnego sądu i więzienie, w którym siedzieli jedni i drudzy. Bramy w murze zamykane do dziś na cały weekend, kiedy ludzie dostają wypłaty i może im się coś przypomnieć. Szkło z rozbitej szyby prawdopodobnie samochodu z rejestracjami Republiki Irlandii. Słońce zamiast deszczu. Widok nocnego Belfastu z wysokości Belfast Wheel stojącego przez cały rok w samym centrum obok City Hall. Opancerzony nocny pojazd północnoirlandzkiej czujnej policji.
Kolejna noc ze śniadaniem znowu w Republice, w "dirty old town" w królewskim hrabstwie, krzyże celtyckie z IX wieku w Kells, latarnia morska 40 km. od morza, Hill of Slane, gdzie w 433 roku św. Patryk zapalił wielkanocny ogień rozpoczynając krzewienie chrześcijaństwa w Irlandii i kopiec Newgrange zbudowany przez irlandzkich kosmitów starszy od piramid w Gizie, potem starsza od Dublina Drogheda i jazda 100 km/h po piaszczystej plaży Morza Irlandzkiego podczas gigantycznego odpływu w Bettystown. Zwiedzanie Dublina z górnego pokładu autobusu wycieczkowego. Hotel w cieniu Szpili w centrum miasta. Wiadomości w telewizji podawane po irlandzku. Na śniadanie znowu nie czekamy. Kolejny dzień znowu zaczniemy w Roverze od mini piesków nadziewanych grzybami. Beti serwuje pieski, a Endriu z tyłu podaje paluszki. Pełnia.
Wcześniej bardzo późny wystawny obiad w kościele, gdzie Arthur Guinnes brał ślub, wędrówka oświetlonym nabrzeżem rzeki Liffey spiętej kolorowo oświetlonymi mostami, włóczęga po pełnej ludzi dzielnicy pubów. Atmosfera, przy której dmuchający na "jeszcze letnie" Belfast musi się schować. Kultowe miejsca - Oliver St John Gogarty's Pub oczywiście z muzyką na żywo w środku tygodnia i ten najważniejszy - Temple Bar z gorącą, radosną i beztroską atmosferą i utworami U2 granymi przez grajków i śpiewanymi przez wszystkich. Francuzi, którzy od razu zostają naszymi friendami. Bez żalu rozstajemy się z nimi jak tylko spotykają następnego Francuza.
W każdym pubie, w którym byliśmy (a odwiedziliśmy tylko puby, gdzie irlandzka muzyka na żywo jest codziennie) grane były na 100% dwa obecnie sztandarowe barowe kawałki: DIRTY OLD TOWN Irlandczyków z The Pogues i WHISKEY IN THE JAR Irlandczyków z The Dubliners, grane też przez Thin Lizzy, Metallikę i innych.
To wszystko w towarzystwie uśmiechniętych, uprzejmych ludzi różnych narodowości, w akompaniamencie kropli deszczu i w oprawie niezliczonych tęcz.
Ten długi weekend był niezapomniany, najciekawszy, najbardziej beztroski i najlepszy w moim życiu, bez kitu. Co ciekawsze miejsca opiszę szerzej, ale dopiero jak uporam się z laptopem - jak wyczuł, że mam znowu o czym pisać, to się zepsuł. A nasze zdjęcia są mi potrzebne, żebyście zobaczyli to, co ja zobaczyłem - dzięki Beti i Endrju. O Roverze nie wspominając...
Zaczyna się tradycyjnie turystycznie - Cliffs of Moher nad Atlantykiem, bo to trzeba było po prostu zobaczyć. Grabiejące ręce nie zawsze utrzymują nasze aparaty. Wiatr wiejący tak, że woda zamiast w dół - leci do góry na kilka metrów. Jesteśmy przemoknięci do suchej nitki. Zachód słońca gdzieś daleko nad Ameryką. Gorąca kawa. Po klifach jest już totalna improwizacja. Księżyc jest właśnie w pełni.
Bez konkretnego planu, zamówionych wcześniej noclegów, wyliczonych kilometrów i tak dalej. Czasem telefon do kogoś z naszych irlandzkich albo polskich znajomych z pytaniem, czy w jego okolicy akurat się coś ciekawego nie dzieje. Fajne widoki za oknami, drogowskazy, mapa Irlandii na kolanach, jedziemy gdzie nam się podoba i to nam się bardzo podoba. Zatrzymujemy się gdzie chcemy, oglądamy to co zobaczymy z okna albo w przewodniku, jemy co popadnie, śpimy zawsze we trójkę w jednym pokoju jak starzy przyjaciele z harcerskiego namiotu na Mazurach. Za każdym razem zostajemy na nocleg w pierwszym napotkanym miejscu, nie chce nam się szukać dalej a ceny są jak najbardziej akceptowalne, byle się zdrzemnąć. Widzę prawdziwy bar McCarthy'ego w okolicach kamiennej pustyni Burren, ale jest za ciemno, żeby zrobić zdjęcia, za mało drzew, żeby kogoś powiesić, za mało wody, żeby kogoś utopić, za mało ziemi, żeby kogoś pogrzebać. To mierniczy Cromwella tak napisał w swoich pamiętnikach.
Galway nad Oceanem Atlantyckim i pierwszy nocleg w hostelu na Salthill przy głównej ulicy. Wcześniej wpadamy do znanego w okolicy irlandzkiego pubu z irlandzką muzyką na żywo pełnego Polaków, więc przenosimy się szybko do słowackiego pubu tuż obok wypełnionego po brzegi roześmianymi Irlandczykami, również z muzyką, ale bardziej wesołą i bardziej celtycką i sporo lepszą zabawą i żywiołem. Na śniadanie nie czekamy.
Oceaniczne kamieniste wybrzeże na Spidalu i nagła zmiana pogody z ulewnego deszczu na pogodne niebo. Fale bijące wściekle o kamienie i wyspy Aran na horyzoncie. Surowa Connemara i jej góry, wodospady i torfowiska. Pola golfowe, ruiny opactwa w Congu i okazały zamek zamieniony na ekskluzywny hotel i centrum konferencyjne. Palmy.
Okrągła tysiącletnia wieża gdzieś na uboczu oznaczona brązową tabliczką, Sligo - miasto Yeatsa, mecz w hurlinga, polska obsługa w Pizza Hut. Donegal, granica z Irlandią Północną, lepszy i czarny asfalt, jeziora, darmowy prom z wyspy na wyspę, kawałek autostrady, Belfast nocą.
Hostel w budynku dawnej drukarni, w której kiedyś podłożono bombę, czarno białe zdjęcia w holu, pijani turyści z Włoch piętro wyżej nie dający nam spać, znowu polska obsługa zarówno w dzień jak i w nocy. Śniadania tu w ogóle nie podają, a na kawę z automatu trzeba czekać, jakby ją dopiero zbierali z krzewów. Wcześniej najsłynniejszy w Belfaście pub, również ze znakami zamachów bombowych. Inny pub z lokalną rodzinną kapelą, płyta z autografami, irlandzkie trunki - Guinness, Jameson, Smithwick.
Irish breakfast, kolejny pub z tradycjami, najstarszy w Belfaście tuż przy dokach, gdzie zbudowano Titanica. Znowu polska barmanka w pubie. Obsługuje nas przed otwarciem i otwarcie opowiada o swoim życiu w Belfaście i w Polsce. Piesza długa wycieczka po mieście, do granicy dzielnicy protestantów, szukanie graffiti na murach, sklep z gadżetami dla lojalistów, krawężniki pomalowane w kolory z flagi Wielkiej Brytanii. I żadnych zakupów w Północnej Irlandii, mimo, że tu podobno taniej, niż w Republice Irlandii.
Specjalna taksówka turystyczna po obu dzielnicach - katolickiej i protestanckiej odgrodzonych kilkumetrowym murem. Wstrząsające graffiti na ścianach domów i najnowsza krwawa historia opowiadana przez naszego szofera, katolika, jak twierdzi. Setki zdjęć i niedowierzanie, że to działo się naprawdę tak niedawno temu i wciąż nie jest tam wcale bezpiecznie. Niszczejący budynek dawnego sądu i więzienie, w którym siedzieli jedni i drudzy. Bramy w murze zamykane do dziś na cały weekend, kiedy ludzie dostają wypłaty i może im się coś przypomnieć. Szkło z rozbitej szyby prawdopodobnie samochodu z rejestracjami Republiki Irlandii. Słońce zamiast deszczu. Widok nocnego Belfastu z wysokości Belfast Wheel stojącego przez cały rok w samym centrum obok City Hall. Opancerzony nocny pojazd północnoirlandzkiej czujnej policji.
Kolejna noc ze śniadaniem znowu w Republice, w "dirty old town" w królewskim hrabstwie, krzyże celtyckie z IX wieku w Kells, latarnia morska 40 km. od morza, Hill of Slane, gdzie w 433 roku św. Patryk zapalił wielkanocny ogień rozpoczynając krzewienie chrześcijaństwa w Irlandii i kopiec Newgrange zbudowany przez irlandzkich kosmitów starszy od piramid w Gizie, potem starsza od Dublina Drogheda i jazda 100 km/h po piaszczystej plaży Morza Irlandzkiego podczas gigantycznego odpływu w Bettystown. Zwiedzanie Dublina z górnego pokładu autobusu wycieczkowego. Hotel w cieniu Szpili w centrum miasta. Wiadomości w telewizji podawane po irlandzku. Na śniadanie znowu nie czekamy. Kolejny dzień znowu zaczniemy w Roverze od mini piesków nadziewanych grzybami. Beti serwuje pieski, a Endriu z tyłu podaje paluszki. Pełnia.
Wcześniej bardzo późny wystawny obiad w kościele, gdzie Arthur Guinnes brał ślub, wędrówka oświetlonym nabrzeżem rzeki Liffey spiętej kolorowo oświetlonymi mostami, włóczęga po pełnej ludzi dzielnicy pubów. Atmosfera, przy której dmuchający na "jeszcze letnie" Belfast musi się schować. Kultowe miejsca - Oliver St John Gogarty's Pub oczywiście z muzyką na żywo w środku tygodnia i ten najważniejszy - Temple Bar z gorącą, radosną i beztroską atmosferą i utworami U2 granymi przez grajków i śpiewanymi przez wszystkich. Francuzi, którzy od razu zostają naszymi friendami. Bez żalu rozstajemy się z nimi jak tylko spotykają następnego Francuza.
W każdym pubie, w którym byliśmy (a odwiedziliśmy tylko puby, gdzie irlandzka muzyka na żywo jest codziennie) grane były na 100% dwa obecnie sztandarowe barowe kawałki: DIRTY OLD TOWN Irlandczyków z The Pogues i WHISKEY IN THE JAR Irlandczyków z The Dubliners, grane też przez Thin Lizzy, Metallikę i innych.
To wszystko w towarzystwie uśmiechniętych, uprzejmych ludzi różnych narodowości, w akompaniamencie kropli deszczu i w oprawie niezliczonych tęcz.
Ten długi weekend był niezapomniany, najciekawszy, najbardziej beztroski i najlepszy w moim życiu, bez kitu. Co ciekawsze miejsca opiszę szerzej, ale dopiero jak uporam się z laptopem - jak wyczuł, że mam znowu o czym pisać, to się zepsuł. A nasze zdjęcia są mi potrzebne, żebyście zobaczyli to, co ja zobaczyłem - dzięki Beti i Endrju. O Roverze nie wspominając...
Oj, marzę żeby tak kiedyś w Eire zaszaleć...
OdpowiedzUsuńJesteś szczęściarzem, wiesz o tym? :)
Jasne :)
Usuń