środa, 30 maja 2012

Kolejna garść kamieni (znowu dolmeny!)

Mam kilka nowych dolmenów do mojej kolekcji. Z tego co zauważyłem, to mało jest ludzi, którzy tak jak ja są zainteresowani tymi kamiennymi pomnikami postawionymi w tajemniczy sposób tysiące lat temu. W sieci można znaleźć jednak całkiem spore grono pasjonatów a nawet znawców, dzięki którym samotne irlandzkie dolmeny można namierzyć i obejrzeć z bliska. 




Bo na dolmen nie można trafić ot, tak przypadkiem. Trzeba wiedzieć na jakim polu czy pastwisku stoi, przynajmniej w przybliżeniu. Ja zawsze mam dość dokładne namiary od moich znajomych dolmenowych poszukiwaczy, bez tego byłoby to jak szukanie igły w stogu siana.  



Dolmen rzadko kiedy stoi przy samej drodze, rzadko też jest przy nim parking. Czasem jest tabliczka wskazująca kierunek. Najczęściej znajduję ostatecznie swój cel pytając miejscowych. Kiedy czuję, że jestem już blisko, w
łącza się mój pierwotny instynkt łowcy z epoki kamienia łupanego. Rozglądam się wtedy bacznie wkoło i swoim sokolim wzrokiem wyłuskuję chłopa rozrzucającego gnój na polu, podbiegam do niego żwawym krokiem i pytam: "Najmocniej pana przepraszam, czy wie pan może gdzie tu jest dolmen?". Chłop (czasem jest to kobieta biegnąca z psem albo wieszająca pranie w swoim obejściu) wskazuje palcem kierunek i dwukrotnie powtarza jak tam dojść. 



Miejscowi zawsze wiedzą najlepiej. Znaków żadnych nie ma, pole odziedziczone po przodkach, a sam kamień starszy niż najstarsza religia świata, więc muszą wiedzieć. A świry takie jak ja przychodzą tu co kilka dni. I każdy się pyta jak dojść... Na szczęście wszystkie irlandzkie dolmeny są pod opieką OPW i każdy z nas ma prawo dolmen zobaczyć z bliska, nawet jak leży on na prywatnym polu. To dziedzictwo kulturowe Irlandii.



Kiedy do dolmenu nie prowadzi żadna ścieżka, należy otworzyć sobie bramę (czasem są schodki), potem ją zamknąć i przejść przez pastwisko lub pole. Jest dobrze, jak w okolicy pasą się same owce - wystarczy uważać na kupy. Krowy i konie mogą być bardziej ciekawskie, nie wspominając o bykach. N
a wsi toczy się przecież zwyczajne życie.  


Czasem w pobliżu dolmenów znaleźć można zarośnięte wieczną zielenią zapomniane groby z XVIII wieku, a czasem tylko dziki czosnek. Niektóre dolmeny są jednak dobrze oznaczone, jak np. Poulnabrone, który zobaczyć może (musi!) każdy odwiedzający klify Moher (parking dla autokarów!). Inny znany dolmen to Proleek, który stoi na skraju pola golfowego, a ścieżka do niego wiedzie pośród śmigających w powietrzu piłeczek golfowych.




Największy w Europie dolmen waży 150 ton i też jest dobrze oznaczony, a nawet pojawia się na wielu miejskich tabliczkach pobliskiego Carlow. Dookoła niego rozciąga się wielkie pole rzepaku i z daleka wygląda to naprawdę malowniczo.



Zachęcam do poszukania dolmenów w Waszej okolicy. Zobaczcie sami te przedziwne kamienne pomniki postawione 5000 lat temu. Niech do Was też przemówią :) 
A jak ktoś ma daleko, to przypominam mój sezon na dolmeny

wtorek, 29 maja 2012

Klify Moheru z dołu

Cliffs of Moher znane są zapewne również osobom, które w Irlandii nigdy nie były. Klify pokazywałem tutaj a dziś chciałbym zachęcić do zobaczenia ich z dołu, czyli z małego statku wycieczkowego.








Stateczków wypływających z Doolin w godzinny rejs jest kilka, ja skorzystałem z usług rodzinnej firmy O'Brien




Widok największej atrakcji Irlandii z poziomu zero jest moim zdaniem lepszy niż ten z wysokości 200 metrów. Najlepiej pewnie jest to porównać, ale w każdym razie jeśli kogoś w najbliższym czasie odwiedza rodzina z Polski, to radzę przemyśleć - w końcu nie każdemu chce się jeździć na Mohery piąty raz (i tylko raz nie padało).


Z dołu świetnie widać ogrom tej ściany. Nawet przy malej fali można sobie wyobrazić, co tu się dzieje jak jest sztorm. Statek płynie z Doolin wzdłuż ciągle rosnących klifów i robi pętlę w tym rejonie, gdzie na górze mieści się Centrum Turystyczne, czyli w samym środeczku Moherów.


Jak się jest na górze, to w dole widać małe stateczki i słychać odległe krzyki ptaków, które mieszkają na klifach. Jak się jest na tym stateczku, to ludzi na górze w ogóle nie widać a ptaki krążą tuż nad głowami. Okazała ptasia ostoja mieści się na samotnej skale wystającej z oceanu. 

Statek zwalnia i robi powolne koło, po czym podpływa do tej ostrej skały. Jest coraz bliżej i teraz widać, że te białe pasy dookoła to rzędy ptaków, które tysiącami stoją na skalnych występach i przez całe życie tam plotkują. 


Szyper wyłącza silniki i podpływa jeszcze bliżej. Jest na tyle blisko, że rozpoznać można atlantyckie alki, nurzyki i maskonury. Wciąż za daleko, żeby zrobić dobre zdjęcie puffinowi, za bardzo buja. 


Po tej rundzie stateczek wraca do porciku w Doolin. Na nabrzeżu nie ma już nikogo, ponieważ kolejny rejs odwołano. Ocean się zaczął marszczyć i chętni do oglądania Cliffs of Moher są odsyłani na górę, skąd będą mogli podziwiać ten cud natury. Mokrzy, ale bezpieczni.

piątek, 25 maja 2012

Opowieści z krypty - Loftus Hall

Loftus Hall to posiadłość w południowej Irlandii, która uważana jest jest za najbardziej nawiedzone miejsce w kraju. Już początki tego domu były dość straszne, bo zbudowano go w połowie XIV wieku, kiedy to soczyste żniwo zbierała w całej Europie epidemia zwana black death. Zaraza skosiła wtedy jedną trzecią mieszkańców Europy. Pomiędzy pustymi i wymarłymi domami powstał całkiem nowy Loftus Hall. A czarna śmierć to inaczej dżuma.  




Niedługo potem zaczęli się tu straszyć nawzajem katolicy i protestanci, potem doszło do rękoczynów, napadów i pierwszych mordów. Jednak prawdziwy duch przybył dopiero w połowie XVIII wieku. W nocy podczas sztormu rozbił się w pobliżu Hook Head pewien niewielki statek i jakiś czas później w drzwi Loftus Hall załomotała opadająca z sił dłoń. Młodzieniec został opatrzony, odżywiony a potem oczarowany widokiem młodej szlachcianki, podawała mu która wodę i jadło. Anna Tottenham zakochała się w młodzianie, lecz tej parze nie dane było długo być razem, ponieważ pewnego wieczora chłopakowi z nogawki niechcący wysunęło się kopyto.




Anne wrzasnęła wniebogłosy, a młodzian wyfrunął z komnaty przez dach robiąc w nim wielką dziurę, której już potem nikomu nie udało się załatać. Dziewczyna natomiast zamknęła się w wielkim pokoju obwieszonym gobelinami i pośród nich zwariowała do reszty. W 1775 roku znaleziono ją zwiniętą w kłębek i taką też pochowano na pobliskim cmentarzu, gdyż nie dało się ciała rozprostować. Jej duch szumiał po komnatach przez kolejne 100 lat i nikt nie był w stanie tu mieszkać dłużej niż rok. Żadne egzorcyzmy nie dawały rezultatu. Ostatecznie w 1871 roku Loftus Hall kompletnie zburzono i duch Anny przestał straszyć. Jak się okazało - do czasu.



Nowy właściciel gruntów wybudował nowy dom w połowie XX wieku. Okoliczni mieszkańcy nazwali go Loftus Hall, bo stał w tym samym miejscu co stary Loftus. Nowi lokatorzy zaczęli widywać na schodach ducha kobiety, a wokół domu czasem dały się słyszeć odgłosy biegających koni. W 1965 roku w dach Loftus Hall uderzył piorun. Pożar ugaszono, ale dziury nie udało się załatać. Dom znowu wystawiono na sprzedaż a wszystkie okna zabito deskami.




Po latach posiadłość kupił Bono, wokalista zespołu U2. Zatrudnił fachowców do generalnego remontu (kogo mógł zatrudnić w roku 2008...), jednak po miesiącach zmagań z nieprzewidzianymi przeciwnościami on też wystawił Loftus Hall na sprzedaż, po czym nagrał piosenkę "Moment of Surrender"




Wejść do nawiedzonego domu nie jest łatwo, ale jest to możliwe. Loftus Hall ma obecnie nowego (tajemniczego) właściciela, i oczywiście przez kolejne lata nikt w nim nie zamieszka, ponieważ z dziurą w dachu nie da się w Irlandii mieszkać. A poza tym to najbardziej nawiedzony dom w kraju. Przynajmniej tak mówią... 



wtorek, 22 maja 2012

Giant's Causeway - nowy początek

Grobla Olbrzyma (Grobla Gigantów, Giant's Causeway) wchodzi w nowy wiek z pewnym opóźnieniem ale za to efektownie. Niesamowita formacja skalna utworzona przez wybuch wulkanu jakieś 60 milionów lat temu nareszcie zacznie na siebie zarabiać. Brytyjska organizacja National Trust za miesiąc otwiera na Grobli nowoczesne Visitor Center i nic już tam nie będzie takie jak dawniej. Dla przypomnienia - Grobla Gigantów to największa atrakcja turystyczna Irlandii Północnej odkryta w XVIII wieku.



Na pewno wielu z Was pamięta, jak surowe i dzikie Klify Moheru zamieniły się w największą atrakcję turystyczną Irlandii. Wysadzili w powietrze górę, wybetonowali jej wnętrze, podłączyli wodę, prąd i klimę, zrobili, 
sklepiki, pseudo-kino i pseudo-restaurację. Pojawiły się bilety po €6 od osoby, ochroniarze pilnujący by ktoś nie zrobił sobie krzywdy, pojawiły się betonowe podesty, chodniki i balustrady. Naturalne piękno zachodniej Irlandii stało się cywilizowane, bezpieczne i zatłoczone. To samo stanie się za chwilę z Giant's Causeway.



Odkąd jeżdżę na Giant's Causeway to staję na parkingu pobliskiego hotelu i potem idę z moimi turystami około kilometra aby zobaczyć słynne sześciokąty i pobrudzić sobie buty czerwonym pyłem. Koło parkingu - sklep z pamiątkami, buda z hot-dogami i toalety - to jedyne wygody bazaltowej atrakcji, jaką jest Grobla Olbrzyma. To wszystko jest w cenie parkingu (6 funtów za samochód). 
Aha, jeszcze jest busik, który ten kilometr może podwieźć za dodatkowego funciaka. 


2 lipca 2012 roku zostanie otwarte nowe centrum turystyczne - betonowy dach przykryty trawą, multimedia, restauracja, wystawy, prezentacje, sklepy, toalety i rampy dla wózków. Na Grobli będzie bezpieczniej, nowocześniej i... dużo drożej. Bilet dla dorosłego będzie kosztował 8,50 funta, a nowe Centrum przez cały lipiec i sierpień będzie otwarte od 9 rano do 9 wieczorem, żeby każdy poczuł się dobrze zaopiekowany.

Więcej o nowym centrum tu. Ze względu na powyższe okoliczności będę zmuszony od 2 lipca podnieść cenę moich wycieczek na Giant's Causeway, ale jeśli komuś odpowiada sama Grobla Olbrzyma bez dodatków, to na razie obowiązuje dotychczasowa oferta dostępna na mojej stronie firmowej.

niedziela, 20 maja 2012

Zamek Ashford

Zamek Ashford jest jednym z najlepiej prezentujących się zamków w Irlandii. Jak na średniowieczną budowlę trzyma się rewelacyjnie. Dla pokazania jego ogromu na początek posłużę się zdjęciem ze strony Ashford.ie.



Historia zamku zaczyna się w 1228 roku, kiedy pierwsi kolonizatorzy z Anglii zaczęli się osiedlać w Irlandii i na brzegu jeziora w hrabstwie Mayo zbudowali pierwszy zamek. Była to typowa dla owych czasów wieża mieszkalna, "tower house", w której na górnych piętrach mieszkało jaśniePaństwo, niżej służba a na parterze kłębiła się zwierzyna dostarczająca mleka, mięsa, jaj i wełny. Ruiny takich zamków rozmieszczone są dość gęsto we wszystkich rejonach Zielonej Wyspy.



Zamek Ashford pełnił funkcję obronną przez jakieś 200 lat ale z biegiem czasu jasne się stało, że nie za bardzo jest przed kim się bronić. Do wieży-matki (widocznej powyżej po prawej stronie) zaczęto dobudowywać coraz to nowe wieżyczki, komnaty, krużganki i kominki. Kolejni lordowie pływając po jeziorze w swoich średniowiecznych łódkach patrzyli z dumą jak zamek Ashford się rozrasta.



Ostatecznie w XVIII wieku zamek zyskał dzisiejszy wygląd, w XIX wieku przeszedł w ręce Guinnessów, a w XX wieku stał się pięciogwiazdkowym hotelem. Na początku XXI wieku na schodach stanął lokaj imieniem Borys, którego zadaniem jest witać wszystkich gości i pomagać im wnosić ciężkie walizy na pięciogwiazdkowe komnaty.


A po takim zamku jest gdzie chodzić i co oglądać. Długie korytarze, spiralne klatki schodowe, półmrok, obrazy w masywnych ramach, mosiężne figurki i drogocenne żyrandole. Lepiej iść za Borysem, bo można się zgubić w tym labiryncie.



Tym razem żadnej komnaty nie zwiedziłem, bo nie miałem rezerwacji, ani wolnych €400 za noc. Jednak z tego co widziałem, to hotel nie świeci pustkami.



Patrzyłem na ludzi jedzących Irish Breakfast w zamkowej restauracji i zgadywałem czym zajmują się na codzień, że stać ich na takie luksusy. Usiadłem w zamkowej kawiarni z kawą i spojrzałem w otaczające mnie twarze. Wszystkie niestety milczały.



Znalazłem stoliczek z wielką i grubą księgą pamiątkową, gdzie obok wpisów gości hotelowych są zachwyty turystów, którzy przyjechali tu porobić sobie zdjęcia. Odszukałem swój wpis sprzed pięciu lat i stwierdziłem, że przez ten czas nic specjalnego się nie wydarzyło. Większość wpisów z USA i Irlandii, kilka z Polski i innych dalekich krajów.


Obok księgi pamiątkowej znajduje się korytarzyk wypełniony od podłogi pod sufit zdjęciami znanych osobistości, które Ashford Castle odwiedziły. Są aktorzy - Woody Allen, Mel Gibson, Dr Quinn, Ronald Reagan, oraz ludzie biznesu, sportowcy, politycy - wszyscy sfotografowani w towarzystwie kogoś z hotelowego zarządu.



Do zamku prowadzi okazała brama główna, na której zaznaczono datę 1228. Potem przez jakiś kilometr jedzie się przez pola golfowe aby dotrzeć do mostu wiodącego już przez zamek. Z tyłu natomiast znajduje się rozległy ogród, zalesiony park oraz jezioro Corrib.




Na jezioro można wypłynąć w godzinny rejs stateczkiem cumującym przy zamku. Na amatorów spacerów czekają budowle typu folly, pokazy z sokołami oraz wycieczka wzdłuż alei wysadzanej egzotycznymi drzewami. Bardziej dziką trasą dotrzeć można do ruin pobliskiego opactwa Cong.



Do środka zamku Ashford nie zawsze można wejść, ponieważ czasem jest w całości rezerwowany (Mel Gibson, Woody Allen etc.). Czasem bez wyraźnego powodu na moście pobierają opłatę €5 od osoby. Dlatego aby się upewnić, czy pozwolą nam zamek zwiedzić warto wcześniej zadzwonić.

czwartek, 17 maja 2012

Jeden dzień w Irlandii - fotoalbum

Wpadł do mojej kolekcji nowy album: "One day for life in Ireland". Zebrano w nim amatorskie fotografie zrobione w ciągu jednego dnia i ukazujące zwykłą irlandzką codzienność lat 80.  




7 maja 1988 roku przez całą dobę ludzie mieli dokumentować swoje codzienne życie. Od północy do północy kto miał aparat - robił zdjęcia. Do organizatorów napłynęło kilkadziesiąt tysięcy fotografii. Do albumu wybrano 250 zdjęć. Cała akcja została zorganizowana z inicjatywy Irish Cancer Society. "Co czwarty Irlandczyk choruje na raka, a co siódmy na raka umiera" - głosi słowo wstępne w albumie. 
Polecam gorąco ten album. Poniżej kilka wybranych zdjęć.



One question - jedno pytanie

50 people 1 question to projekt realizowany przez różnych ludzi w różnych miejscach świata. Zasada jest jedna - pewnej ilości osób przechodzących przez jakieś miejsce zadaje się to samo pytanie. Poniżej 1 question z Dublina.



Inne pytanie zadane przechodniom w Galway poniżej (polskie napisy). Na You Tube jest takich filmików więcej (Cork, Temple Bar, Kraków) jeśli komuś się spodoba to jest tego sporo. Tutaj więcej o samym projekcie.



środa, 16 maja 2012

Irlandzka sztuka lecznicza


Nie będzie tu o nowoczesnej myśli lekarskiej, która obecnie potrafi każde schorzenie uleczyć paracetamolem a złamane kończyny zrastają się bez prześwietlania pod elastycznym bandażem. My jesteśmy przyzwyczajeni do wszechobecnych reklam leków na katar i kaszel a Irlandczycy są przyzwyczajeni do kataru i do kaszlu, bo reklam leków nie znają. W każdym razie 100 lat temu irlandzkie tradycyjne metody lecznicze nie różniły się za bardzo od tradycyjnych polskich sposobów znanych chociażby z "Potopu" (kto czytał to pamięta czym stary Kiemlicz leczył Kmicicowe rany). Wiedzę o starych irlandzkich lekach zaczerpnąłem z książki "A Woman of Aran" (Kobieta z Aranów) wydanej w Dublinie w 1997 roku.

Bridget Dirrane opowiedziała historię swojego długiego życia na Aranach kiedy skończyła 103 lata. Jej zdaniem dożycie takiego pięknego wieku w tak surowych okolicznościach przyrody zawdzięczała między innymi przekazywanymi od pokoleń prostymi i wziętymi z natury metodami leczniczymi. Kto był na Aranach to wie, że oprócz skał i oceanu nic tam nie ma a jednak twardzi ludzie sobie tam świetnie radzą... Mając do dyspozycji tylko kamienie, rekiny, owce, chwasty i morską wodę ludzie przez wieki walczyli z chorobami. Przeżyli i tak najsilniejsi ale starali się przeżyć wszyscy. Oto część leczniczych receptur Kobiety z wysp Aran. 

Okłady z gorącej wody morskiej - pomocne przy chorobach płuc i zranieniach. Środek bardziej dziś znany jako wyciąg zwany jodyną.

Empty tumbler glasses - małe rozgrzane szklaneczki stawiane na klatce piersiowej człowieka chorego na zapalenie płuc. Powtarzane przez tydzień po 3-4 razy dziennie pomagały płucom otwierać się i uwalniały chorobę. Po naszemu bańki.

Nettles - okłady z soku z pokrzyw pomagały w leczeniu odry,

Mullein plant - sok z dziewanny był lekarstwem na poważny kaszel.

Ribwort plantain - liść babki lancetowatej kładziono szorstką stroną na ranę.

Pajęczyny - najlepszy i szybko dostępny środek powstrzymujący krwawienie.

Horehound - mierznica czarna - krwiotwórcza i napotna.

Bacon - tłuszcz barani pomagał usuwać ciernie i leczyć rany po nich.

Porter - ciemne piwo podawano kobietom w celu zwiększenia laktacji.



Poitin, poteen - kartoflany bimber stosowano jako środek przeciwbólowy.

Soda bread - okłady z mokrego chleba łagodziły oparzenia.

Dock leaves - liście szczawiu łagodziły oparzenia pokrzyw i użądlenia os.

Raw potato - przekrojonymi surowymi ziemniakami smarowano brodawki, odciski i odmrożenia.

Fennel - okłady z pogniecionych liści kopru leczyły rany i zmniejszały opuchliznę.

I na koniec - Carron oil - maść przyrządzana bezpośrednio z kamieni, które tworzą wyspy Aran. Gorący wapień wrzucano do zimnej wody, po czym zbierano z powierzchni to, co się tam pojawiło i mieszano z olejem lnianym. Maść stosowano na słoneczne oparzenia.

Akurat wiem z własnego doświadczenia jak można na Aranach poparzyć się słońcem więc mam zamiar tę recepturę wypróbować :)

Bridget Dirrane zmarła w 2003 roku, miała wtedy 109 lat. Prawdopodobnie była wtedy zupełnie zdrowa... 


sobota, 12 maja 2012

Wyspa Rathlin

Wyspa Rathlin leży na północ od Irlandii i na zachód od Szkocji. Widać ją z Grobli Gigantów i z mostu wiszącego Carrick-a-Rede. To najbardziej północna wyspa Irlandii Północnej i jedyna zamieszkana. 




Stawiłem się na przystani w Ballycastle pół godziny przed promem, który zabukowałem przez internet. Miałem dosyć czasu na zaparkowanie, przebranie się w wyspowe rzeczy i odszukanie w telefonie opcji robienia zdjęć, jako że tym razem niestety byłem bez aparatu.

Prom przypłynął spóźniony o 20 min., po czym stał kolejne 20 min. aby uzupełnić paliwo i pogadać z innymi promami w porcie. Właściwie to mój prom okazał się prawie motorówką i później prując przez fale wspominałem jak kilka dni wcześniej pytałem przez telefon o możliwość przewiezienia samochodu. Po kilkunastu minutach byłem na wyspie Rathlin. Szybko dowiedziałem się, że na Rathlin nie ma zbyt wielu dróg, a jedyna utwardzona prowadzi na wschód.



Odległości w milach na początku były trochę mylące, ale przyzwyczaiłem się po pierwszej latarni. Wyspa jest mała i ma kształt litery L, gdzie się nie pójdzie, to i tak trzeba wrócić do portu i do portowej kawiarni (zamkniętej). Najwyraźniej sezon na Rathlin Island jeszcze się nie zaczął.



Wyspa leży pomiędzy Irlandią a Szkocją, w miejscu znanym ze starożytnych legend o Gigantach, którzy sobie tędy przez morze legendarnie chadzali. Kto był na Giant's Causeway z łatwością zauważy, że z identycznych kamieni tu na Rathlin zbudowane są domy i murki. Wulkaniczne sześciokąty są tu wszechobecne. Tak naprawdę Rathlin leży na Grobli Gigantów, bo bazaltowe kolumny ciągną się po dnie morza aż do Szkocji.



Jedna wioska, trzy latarnie, setki fok i tysiące ptaków. Dowiedziałem się, że mieszka tu 127 mieszkańców ale widziałem tylko kilka osób. Ktoś przypłynął ze mną, ktoś wieszał pranie, ktoś prowadził kilka krów. Spotkałem też rodzinkę, która zazwyczaj po obiedzie przychodzi na piknik do wschodniej latarni aby popatrzeć na Szkocję, bo stamtąd przybył na Rathlin ich dziadek.



Wyspa nie sprawia wrażenia, żeby jej specjalnie zależało na turystach. Na nabrzeżu żadnej dorożki, żadnego sklepu, jeden pensjonat, ktoś podobno ma rowery do wypożyczenia. Ot, takie spokojne miejsce z dala od lądu, ludzi i hałasu.



Na zachodnim krańcu wyspy obserwuje się puffiny, które tysiącami tam gniazdują. To również idealne miejsce, żeby na cały głos zawołać "Dlaczego zapomniałem wziąć baterii do aparatu!".



Pogoda zmieniła się bardzo szybko. Błękit gdzieś znikł, słońce też. Wysuszyłem się w pubie Mc Cuaigs, jedynym zresztą na całej wyspie. Zauważyłem, że do wyposażenia barmana należy lornetka. Obserwuje przez nią zbliżające się do wyspy łodzie. Daje to pewien komfort czekania na rejs powrotny - barman da znać kiedy wyjść z pubu tak, aby jak najmniej zmoknąć.



Nad barem pośród butelek wiszą banknoty z różnych krajów. Barman chyba lubi pytać ludzi skąd są, aby potem pokazać im znajomą walutę. Na zdjęciu powyżej Mikołaj Kopernik na starym 1000 zł.



Barman spojrzał znowu przez lornetkę i dał mi znak, że zbliża się mój transport powrotny, więc w strugach deszczu wróciłem na nabrzeże. Tym razem zamiast motorówki przypłynął mały prom z traktorem na pokładzie. Droga powrotna była dużo dłuższa - około godziny. W tym czasie z ulotki, którą dostałem w pubie dowiedziałem się, że z Rathlin wiąże się również inna irlandzka legenda - o dzieciach Lira.



Lir był jednym z celtyckich królów. Jego żona Aoibh młodo zmarła i Lir pozostał sam z trzema synami i córką. Po jakimś czasie ożenił się z siostrą swojej żony - Aoife, która niestety okazała się zazdrosną wredną jędzą i zamieniła dzieci Lira w łabędzie. W tej postaci miały spędzić kolejne 900 lat. Zgodnie z legendą tu na Rathlin dzieci Lira spędziły 300 lat. Klątwę zdjął dopiero św. Patryk. Pomnik związany z tą legendą znajduje się tuż przy porcie w Ballycastle.

O CZYM JEST TEN BLOG

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...