sobota, 30 stycznia 2010

Wieża - fragment prozy

Drugie okno od ołtarza nie zamykało się. Wilgoć wykrzywiła starą ramę. Pádraig postawił swoją skrzynkę z narzędziami na posadzce kościoła. Wziął do ręki dłuto i z ciężkim westchnieniem przystąpił do pracy. Czyszcząc ramę okna ze świeżego mchu myślał o minionej nocy. Przez ostatnią noc roku 823, który właśnie odszedł myślał o tym, że skrzynię, w której przechowywana jest Księga powinien wykonać był lepiej. Księga powinna przetrwać wieki, o których nawet nie chciał myśleć. Kamienna podłoga kościoła była bardzo zimna. Klęczał na niej i zamiast modlić się myślał o skrzyni. Był bardzo dobrym cieślą. Do Zakonu schronił się po tym, jak na wyspie Iona Wikingowie wdarli się do wioski i zabili całą jego rodzinę. On jeden uszedł z życiem.

W Ceanannas w An Mhí było zgoła inaczej. Nie widać było morza, tylko zielone pagóry. Nie czuł się tu bezpiecznie, nie było żadnych skał, gdzie można się schronić. Świst wiatru i szum deszczu nie pozwalał mu zapomnieć o przeszłości. Kiedy zaczynało padać, ze swojej drewutni wołał na swoje bawiące się dzieci, żeby wracały do matki. To było tak dawno... Teraz w An
Mhí jest inaczej. Pusto i samotnie...

 

W powolne uderzenia dłuta wmieszał się nowy dźwięk. Drewniane sandały zbliżyły się do niego po kamieniach. Pádraig odwrócił się od okna i spojrzał na swojego przeora. Od czasów, kiedy opuścili Ionę przybyło mu wiele zmarszczek. „Kiedy ja ostatnio spoglądałem w zwierciadło?” – pomyślał.

- Jak idzie? – rzucił bez zbędnej sylaby Columcille. Jego imię w celtyckim oznaczało „Gołębica Kościoła”, ale czasami zachowywał się jak zwykły kruk.

- Będzie dobrze – odparł Pádraig, ale Columcille już tego nie usłyszał.

Przeor musiał być wszędzie. Przestrzegał braci, że Wikingowie mogą ich tu znowu znaleźć, więc muszą być na to gotowi. Muszą chronić cenną Księgę. Dlatego kazał postawić wieżę, z której zawczasu będzie można zobaczyć tych zbrodniczych pogan. Pádraig był bardzo zadowolony z drabin, które wykonał. Osiem solidnych drabin prowadzących na samą górę, które przetrwają wieki.



  

- Jak idzie? – znienacka zawołał Mobhi. Musiał mieć stopy zrobione z owczej skóry bo nigdy nie używał sandałów i nie było mu zimno.

- Aleś mnie przestraszył! – Pádraig naprawdę się przestraszył. – Nie jesteś na wieży?

- A wyglądam jakbym był na wieży? Idę malować! – z radością oświadczył Mobhi. Był najbardziej szanowanym przez Columcille’a rysownikiem. Dzięki niemu Księga była taka jak przeor właśnie chciał. Mobhi mało spał, kiedy miał zmianę na wieży myślał jak namalować Księgę. Kiedy malował, nie myślał o niczym innym. Z czterech kolorów robił wszystkie inne. Potem przychodził Columcille i budził go na dyżur na wieży.

Nawiasem mówiąc ten koleś chyba przeczuwał, że tysiąc lat później ludzie będą oglądać jego malunki pod pancernym szkłem. Starał się bardzo.  Czuł, że jego Madonna z Dzieciątkiem przejdzie do historii. Dlatego był taki wyluzowany.



 
 
Pádraig spojrzał przez okno. Słońce było już wysoko, na wieży pewnie jest już brat Daragh. Spojrzał na zegarek. „Ależ ja się z tym oknem cackam” – pomyślał. Wrzucił dłuto do skrzynki z narzędziami, zmówił szybki pacierz i oddalił się w nieznanym kierunku.

Na pierwszym zakręcie stanął oko w oko z Przeorem.
- Pamiętasz o tym łóżku? – spytał znienacka, jak to kruk.
- O jakim łóżku? – Pádraig wiedział o co chodzi, ale chciał się już położyć w swojej celi.
- W mojej celi, która jest tuż koło twojej celi. Mieszkamy tam,  zapomniałeś? – gołębica była nadal krukiem.



  
- Aaa, tak pamiętam, ojcze – Pádraig już wiedział, że dziś prędko nie zaśnie.
- To dobrze, bardzo dobrze. Może się najpierw jednak wyśpisz, wyglądasz jakbyś całą noc wypatrywał Wikingów – Columcille zamienił się w gołębicę, spojrzał szybko na zegarek na ręce Pádraiga i już go nie było.



  
- Odpadam – szepnął już do siebie Pádraig. W tym momencie rozległ się w monastyrze rozdzierający kobiecy głos Daragha. Ten chłopak musiał coś przejść w swoim krótkim życiu, ale wzrok miał dobry. Najlepszy w całym klasztorze.

- WIKINGOOOOOOWIEEEEEEE – nad całym opactwem echo jakoś nie chciało zamilknąć. Dopowiedziało nawet: OOOWIEEEEEEEE...
 
Z cel wysypali się mnisi biegnąc co koń wyskoczy w kierunku wieży. Columcille już tam był i wydawał rozkazy. KSIĘGA na górę! Drabiny na GÓRĘ! Daragh! Co widzisz?


  
- IDĄ, OJCZE, IDĄ całą chmarą! Jasne włosy widzę! Z Dúbh Linn idą na nas!!! – głos z wieży był słyszalny chyba też przez nacierających.
- ILU???
- KROCIEEE!!! Nie umiem policzyć! – Daragh umiał liczyć tylko do dziesięciu.
- Ale ILUUUU!!!
- Dwakroć po tysiąć pińcet dwa dziewińcet! – zaryzykował Człowiek O Najlepszym Wzroku, Który Umiał Liczyć Do Dziesięciu (Imieniem Daragh).
- Bracie Daragh! Nie ma takiej LICZBYYYY! – skłamał Ojciec Przeor.
- ALE IDĄ NA NAS!!! – tym razem Daragh prawdę rzekł.

Ta beznadziejna wymiana zdań trwała aż do momentu, kiedy groźni najeźdzcy o blond włosach dotarli do wieży, porobili trochę zdjęć, zjedli sardynki z puszek z Tesco, spytali o Jolkę i wsiedli do autobusu, żeby wrócić do Dúbh Linn i zdążyć na samolot powrotny z wyspy Eire. Po sylwestrze mieli już dość wrażeń, zaczął się rok 2009 i kiedyś też się skończy, więc szkoda czasu na jakieś wieże i zakonników zaklętych w kamieniu.
 
________________________________________________

Słowniczek:
Pádraig - Patryk
Ceanannas – obecnie Kells
An Mhí – obecnie hrabstwo Meath
Columcille – obecnie święty Columba vel Kolumban
Rok 823 – wtedy Columcille był już w niebie jako jeden z 12 Apostołów Irlandii, więc nie mógł być jednocześnie w Kells. A może był...
Księga – Book of Kells, do obejrzenia w Dublinie, w bibliotece uniwersytetu Trinity College



  
Dúbh Linn – obecnie Dublin, stolica Irlandii założona przez Wikingów
Wikingowie – obecnie najeźdźcy
Wieża – po prostu zwykła wieża w Irlandii. Ale nigdzie indziej takiej samej nie znajdziecie.

Tyrrelstown - nowe miasto

Zamiast irlandzkich ruin dziś całkiem nowe miejsce, gdzie wszystkie dachy są nowe. Nic tu nie jest starsze niż pięć lat. Na terenach niedawnych pastwisk mieszka teraz około 5 tys mieszkańców ze wszystkich kontynentów i w różnych odcieniach skóry – imigranci – „budowniczowie” nowej Irlandii.

  
Tyrrelstown jest na tyle młode, że nie każdy GPS ma je w pamięci. Od strony pastwisk hrabstwa Meath prowadzą kręte i wąskie pasterskie drogi, w stronę stolicy wiedzie już dwupasmówka. To taki wczesny Ursynów, sypialnia Dublina, gdzie domów jest wiele, a poza tym niewiele.

Tyrrelstown - miasto ma w nazwie, ale nie ma na to jeszcze stosownych papierów. Wiele tu już widziałem zwykłych dużych osiedli - wiosek, które „town” mają tylko na witającej przyjezdnych tablicy. Tu jest jeszcze lepiej – na rondach stoją tablice pokazujące, którędy do TOWN, czyli centrum miasta.
 
Główna droga prowadzi dookoła osiedli, pomiędzy dwupiętrowymi budynkami, po drodze jest kilka rond nazwanych błyskotliwie A, B, C itd., a każda uliczka między domami jest też zakręcona. Przez to po pierwszym łagodnym łuku tracimy orientację na dobre, a słońca akurat nie ma. Na szczęście domy różnią się wyglądem i nie ma ślepych uliczek tylko sprytnie wybudowane domy z przejazdem pod salonem.
 
Tylko talerze satelitarne pokazują zgodnie, którędy do Lidla. Niemiecki market z polską obsługą zapewnia mieszkańcom wszystkich innych narodowości tanie jedzenie, pościel i młotki. Poza tym w nowym mieście są też inne placówki pierwszej potrzeby: bukmacher, bank, farmacja, notariusz, pralnia, chińczyk na wynos, sklep polsko-litewski i pośrednik nieruchomości. Pubu jeszcze nie ma, podobnie restauracji, posterunku Gardy ani stacji benzynowej. Kawiarnia z miłym wnętrzem to jedyne miejsce w którym można zjeść na siedząco. Przychodzą tu z banku, nieruchomości i notariusza, bo więcej miejsc pracy tu nie ma.

Z taką zbieraniną różnych nacji trzeba obchodzić się ostrożnie, żeby nie urazić innych religii, dlatego zamiast "Merry Christmas" wisiał ostatnio napis "Seasons Greetings".
 
Nie ma tu wielu domów do wynajęcia, a ostatnie kilka jest w budowie. Ale kiedy skończy się recesja miasto może się jeszcze powiększyć bo za murami i płotami jest jeszcze wiele pastwisk. Póki co każdy przyjezdny jest tu MILE WIDZIANY.
  
Wszyscy ludzie, z którymi rozmawiałem są zgodni, że jest tu bardzo spokojnie i bezpiecznie. Ot, taka miła sypialnia...
 

środa, 20 stycznia 2010

Mój pierwszy śnieg

I co niedowiarki zobaczyły dzisiaj w małej dziurze w hrabstwie Meath? Najprawdziwszy śnieg padający kilka godzin prosto z nieba!

Rano przeczytałem prognozę dla Anglii -
na czwartkowe popołudnie przewiduje się silne wiatry i silne opady śniegu. Pomyślałem, jak to dobrze, że u nas nie pada, chociaż to przecież niedaleko. Przecież w Irlandii nie pada śnieg. Tak mówili. Angielscy kierowcy zostali pouczeni, żeby odpowiednio się przygotować na taką pogodę i zabrać ze sobą jedzenie, wodę, ciepłe ubranie, łopaty i latarki, które mogą się przydać jeśli utkną w śniegu. Życzliwi dodawali ironicznie jeszcze do tej listy psy dingo, rakiety śnieżne i race.

Wyszedłem z domu i zostałem zaatakowany przez wściekły wiatr, który natychmiast zerwał mi czapkę. Idąc pod pewnym nachyleniem doszedłem do pracy, gdzie dołączyłem do kulących się z zimna zakapturzonych postaci, czekających od godziny na Tego Który Ma Klucz. Niestety nie byłem to ja, więc pozostało nam czekanie, bo klucz otworzył bramę fabryki za jakiś czas. Okazało się, że ten co miał otworzyć sklep o 6.00 dojechał dopiero na 7.15. Problem z samochodem, a raczej z mroźnym porywistym wiatrem, który zamienił 20 mil do pracy w 20 mil na godzinę po oblodzonej nawierzchni. Nam ten wiatr przewiał wszystkie nitki w ubraniach.

A wieczorem zaczął padać gęsty, soczysty śnieg. Na ulicach pojawiły się dzieci lepiące śnieżki oraz ludzie z aparatami fotograficznymi, aby umieścić fotki na swoich blogach ;)

W końcu to niecodzienne zjawisko w tym hrabstwie, mimo, że jest styczeń.

 

piątek, 15 stycznia 2010

Zima trzyma

Siarczyste mrozy dochodzące czasami nawet do minus 2 stopni i śniegi pokrywające grubą dwucentymetrową warstwą wszystkie drogi dojazdowe do pobliskich wsi sparaliżowały również na dwa dni lotnisko w Dublinie. Jedyny pług śnieżny nie nadążał odgarniać 2 kilometrowego pasa startowego, a chłopcy z łopatami wrócili już do kraju, bo tydzień wcześniej powiedziano im, że roboty w Irlandii już ni ma. McGywer nic nie wymyślił, a John McClane nie doleciał na czas. W tej sytuacji założyłem rakiety śnieżne, wziąłem psy dingo i kilka rac i poszedłem na pobliskie wzgórze Tara w hrabstwie Meath.

 
Byłem przygotowany na najgorsze, ale żeby tak świeżo wyklute owieczki musiały bezradnie dreptać po śniegu... to nieludzkie... takie nie-irlandzkie...

   
Jak kiedyś wspominałem, wzgórze Tara, historyczna stolica Irlandii to miejsce, skąd widać całą wyspę. Rzut oka w stronę wschodnią - łąki i pastwiska zasypane śniegiem aż po horyzont do Morza Irlandzkiego.


 

Strona zachodnia ma się już nieco lepiej - śniegi nie trzymają się już kurczowo trawy, to pewnie wpływ Atlantyku.


 
 
Biedne owieczki mogą już znaleźć trochę trawy. Młoda prowadzi tatę i mamę. Nie jest tak źle.


  

Święty Patryk nic nie mówi, ale na pewno to sobie zapamięta. Za jego czasów...


 

 

W Irlandii Północnej niedaleko Newry też widać śnieg w górach. Trzeba by się tam kiedyś przejechać.


  

Pędząc (już bez rakiet śnieżnych) swoim srebrnym szerszeniem do pracy w całkiem inną stronę widziałem pięknie zaśnieżone Góry Wicklow za Dublinem. Niestety było pod słońce, a pasterskie niby-piaskarki sypiące solą w oczy, po szybach, po dachu i po wszystkim nie ułatwiały zrobienia zdjęcia, więc uwierzcie na słowo - tam to dopiero były piękne widoki!

Może nie wszyscy wiedzą, ale z powodu szalejącej zimy w Anglii i Irlandii i mizernych zapasów soli drogi na Wyspach posypywane są dziś solą z Polski. Może by im starczyło, gdyby wszystkiego tak nie solili. A może octem by spróbować?

wtorek, 12 stycznia 2010

Czarny lód - black ice

Czarny lód – „black ice” – tak Irlandczycy nazywają śmiertelne zagrożenie, które stanowią drogi w warunkach gołoledzi. W kraju pozbawionym poboczy jeżdżenie jest jedyną formą przemieszczania się. Chodzić to mogą owce, krowy i zegarki. My jeździmy. To znaczy nie jeździmy, bo jest obecnie klęska żywiołowa.
  
Można się wściekać na autobusy, które nie przyjechały, samoloty, które nie przyleciały, czy samochody, które nie ruszają pod górkę, bo na letnich oponach nie ruszą pod górkę po prostu.

Epoka lodowcowa, która nadeszła na kilka ostatnich dni do Irlandii śmieje się z  globalnego ocieplenia. Te kilka dni pokazało, jak to my – Polacy - wszystko wiemy lepiej, umiemy najlepiej a radzić sobie potrafimy w każdych warunkach. Nawet na jezioro skute lodem byśmy wjechali traktorem, taka nasza ułańska fantazja. Co, ja nie wjadę? A jezioro nieprzyzwyczajone do ułanów, bo pierwszy raz w życiu lodem skute.
  
Czytałem komentarze pod artykułami na macierzystym portalu i nie mogłem. Ale pojechaliśta Angolom i Irolom! Że u nas w Polszcze to śniegi po pas, zaspy i odcięte wioski, że pługi, łopaty i rakiety śnieżne. Że prawdziwej zimy nie widzieli. Że wojsko wołają do pomocy, chociaż tam wojska żadnego ni ma. A one tam na tych wyspach to durne kmioty i barany i jeździć nie umią, że robią cyrk bo kilka centymetrów spadnęło.
  
Odpowiednie służby tu nie miały kiedy zaspać, bo sól się cała wysypała w trzy dni a na cały rok miało starczyć. Pługów nie mają, bo zim tu nie było, więc traktory John Deere z zamontowanymi szczotami odgarniały śnieg z pasów startowych, żeby te kilka samolotów odleciało jednak. Starali się... Słonego piasku znad morza nie przywieźli, bo nikt im nie powiedział, że tak też można. Autobusy niektóre jeździły – głównie kierowane przez słowiańskich kierowców. Irlandczycy odmawiali pracy w takich warunkach, bo jest „black ice” – czarny lód. Bo woleli pójść do pubu wcześniej niż zwykle zamiast narażać się na stresy. Bo i po co? Po co się martwić, skoro śnieg stopnieje zaraz i tak? „Czarny lód” to tu tak samo dobry powód, żeby nie pójść do pracy jak „zatrułem się” – „I’m sick” (bo wczoraj było kawalerskie Darrena na przykład). Po co się martwić?
  
Dlaczego Polak pracuje w takich warunkach? Bo tak się nauczył? Tak samo jak narzekać i marudzić. A dlaczego Irlandczyk robi sobie wolne? Przecież jest ślisko – mogę się zabić! Wolę na luzie spędzić ten dzień, coś w domu się znajdzie do jedzenia, a w pubie do picia. Prawda, że te dwa narody są podobne do siebie? Jak dwa płatki śniegu!

Spotykam Stevena, pali przed pubem papierosa. Codziennie robi dostawy warzyw do sklepu, w którym kiedyś pracowałem. Nawet w niedzielę. „Day off?” – pytam. “Black ice” – palec Stevena wskazuje ulicę i wraca do ust razem z papierosem. Dwa lata temu, kiedy też spadło trochę śniegu rozmawialiśmy o oponach zimowych, ten wynalazek był mu oczywiście znany, ale nie uważał, że to jest mu tu potrzebne. Tak samo i teraz nie potrzebuje zimówek. A co źle mu?
  
Znajomi z Polski wietrzą interes na następną zimę. Co za głupki. Tylko głupi tu zimówki kupi na te kilka dni. Nie lepiej ten czas spędzić na luzie? Irlandczycy polewali wodą z czajnika szyby i zamrożone zamki w autach, bo najwyżej jutro zrobią to samo, a pojutrze mróz pójdzie precz i zakwitną nowe kwiatki. Zimy w Irlandii nie mierzy się polskimi mądrościami. A bączki można kręcić na każdym osiedlu.
  
Obrazki z Większej Wyspy były bardzo nośne, dlatego ogólna europejska katastrofa rozprzestrzeniła się w mediach również na Irlandię. Ale my tu siedzieliśmy sobie kilka dni w pubach, piliśmy Guinnessa, oglądaliśmy w telewizji atak mrozu w Anglii, Szkocji, Walii i USA i cieszyliśmy się, że u nas był tylko „black ice” a lotnisko zamknięte było tylko przez jeden dzień.

Dzieciaki mają wolne jeszcze do czwartku, ale wolą grać w domu na PS3 podłożonych pod choinką przez rodziców zamiast rzucać się śnieżkami. Dziadek Mróz, albo przynajmniej Mikołaj - gdyby tu chciało im się zajrzeć - przynieśliby im może coś lepszego pod choinkę, a może nauczyliby tych małolatów lepić bałwany, a tak - w ich zastępstwie - prezentowały im to nasze dzieciaki. Ale im nie chciało się toczyć kul, przynosili śnieg w garnkach. Głupie, co?
  
Bałwany śniegowe po jednej nocy zamieniły się w brudne nieforemne śniegowe kukły na osiedlu pełnym chlapiącej brei, po której na letnich oponach też trudno jeździć. Pozwalają zatęsknić za prawdziwą zimą w Polsce. Aby do wiosny. W Irlandii już jest po zimie.
pendragon
0

niedziela, 10 stycznia 2010

Kingsmountain Standing Stone

Kamień, który dziś zobaczyłem jest jednym z tych miejsc w Irlandii, które są raczej niedostępne dla turystów pragnących poznać ten kraj z przewodnikiem w garści. A właśnie takie miejsca mówią o historii tej krainy więcej niż książki. Wystarczy się rozejrzeć i trochę pomyśleć o przemijaniu.
  
O tym megalicie nie wiedziałem nic dopóki nie ruszyłem się z domu. Pojechałem, żeby znaleźć coś, czego nie było na mojej mapie ale chciałem to znaleźć mimo to, bo coś o tym ktoś mi powiedział. Z pomocą farmerów owo „to” znalazłem, jak również całkiem świeżą tablicę informacyjną postawioną wspólnymi siłami OPW i bezrobotnych zatrudnionych przez FAS.
  
Znalazłem nowy cel. Wskazówka na owej tablicy – „8 kilometrów na północny wschód stąd” okazała się dla mnie niewystarczająca. Robiąc drugie kółko wokół spodziewanej wioski, która nie doczekała się dotychczas swojej nazwy na przydrożnym znaku zatrzymałem się w końcu, żeby zasięgnąć języka. Zawsze tak robię, kiedy nie udaje mi się trafić do celu. Jedyną osobą na tym pustkowiu, którą spotkałem była kobieta stojąca po kolana w błocie przy swoim traktorze. Kiedy spytałem ją o „standing stone” zrozumiałem, że w rozmowie z rodowitą Irlandką muszę się bardziej postarać. Znalazłem pod nogami jakiś kamień i rysując kręgi w powietrzu na wysokości głowy uzyskałem potwierdzenie, że zostałem zrozumiany. Kobieta zaczęła mi tłumaczyć po irlandzku jak tam się dostać. Pokazywała i machała rękami, rysowała linie w błocie, szukała w wiosennej trawie żółtego koloru, żeby mi pokazać, że za żółtym płotem mam skręcić w lewo i tam pójść. Trafiłem do tego irlandzkiego kamienia zgodnie ze wskazówkami otrzymanymi po irlandzku.
  
Kamień ma 2,5 metra wysokości, jest prawie niewidoczny i całkiem niedostępny latem, kiedy rosną tu jeżyny. Stoi tu od 5000 lat. Każdego roku na tym polu coś się dzieje, traktory, owies, jeżyny, trawa, owce, krowy… Na wzgórzu niewzruszenie stoi kamień ze śladami rzeźbiarzy epoki neolitu. Znalazłem go zimą całkiem przypadkiem ale wiem, że takich kamieni są tu w Irlandii tysiące.
  
Rozrzucone po polach, ukryte w trawie, kukurydzy, zbożach czy w stadach owiec noszą w sobie pamięć o czasach dla nas trudnych do wyobrażenia. 5 tysięcy lat w jednym miejscu. Stojące kamienie, rzeźbione głazy, spiralne tajemnice. Pomijane w przewodnikach po Irlandii. Omijane przez traktory, niedoceniane przez prostych gospodarzy tych pól. Ukryte na wzgórzach, niewidoczne z drogi. Dzieła sztuki neolitu wykonane przez rzeźbiarzy z naszej przeszłości.  

sobota, 9 stycznia 2010

Przebiegum życiae - recenzja książki

Książka, którą ostatnio przeczytałem i tu chcę Wam polecić mówi bardzo wiele o Irlandii, Irlandczykach oraz Polakach mieszkających w Irlandii. Bohaterami „Przebiegum życiae” Piotra Czerwińskiego są dwaj Polacy, których koleje życia spotykają się w Dublinie. Autor bawi się ze mną umieszczając akcję w miejscach, które znam, posługuje się sytuacjami żywcem wyjętymi z mojego życia i dzieli się obserwacjami, które sam tu na blogu dwa lata temu zamieszczałem.

Myślę, że wiele osób mieszkających w Irlandii może mieć takie skojarzenia, co dodaje tej powieści prawdziwości. Historia, która została przez autora wymyślona dzieje się tu jednak na co dzień po stokroć naprawdę i ma solidnie zarysowane emigranckie tło.

Dawno nie czytałem książki tak zabawnej i dołującej jednocześnie. Nie pamiętam kiedy po ostatnim zamknięciu książki poczułem żal, że właśnie przeczytałem ją do końca. I nigdy nie miałem wrażenia, że ja sam gdzieś tam w tej powieści się plączę na trzecim planie, podpowiadam, przechodzę przez ulicę czy coś w tym stylu.

Każdy z nas w jakiś sposób przebiega życie i szuka w nim tego, co chciałby znaleźć – stabilizacji, miłości, pieniędzy, spełnienia, kariery, spokoju, atrakcji. Bohaterowie powieści – Gustaw i Konrad nie znajdują niestety w Irlandii nic z tych rzeczy. Nie bez powodu noszą imiona naszych romantycznych straceńców. Ich misja cierpienia za miliony emigrantów jest skazana na niepowodzenie już z definicji.

Bilet w jedną stronę okazuje się biletem donikąd. Na nieznanej dotychczas wyspie Bajobongo okazuje się, że wykształcenie z Bulandy nad Wisłą jest tyle warte co pełny pampers z kasy w Biedronce, Irlandczycy są ludźmi z którymi można porozumiewać się tylko w pubie i najlepiej nigdzie więcej, najlepsza praca po pięciu latach studiów trafia się przy wybieraniu petów z trawnika, zarobioną w czwartek kasę można wydać do końca już w niedzielę przed zachodem słońca, a dowcip ma zupełnie inną twarz.

Beznadziejna rzeczywistość, która następuje po bezpowrotnie utraconej świetlanej przeszłości upstrzona jest poza pracą kreskówkami z kaczorem Daffy’m, muzyką reagge z odtwarzacza na baterie, kolejnymi przecenionymi browarami i skrytym pisaniem kontynuacji jednego z najbardziej klasycznych odniesień w literaturze światowej. Mały Książę z książki Saint-Exupery’ego jest tu kluczem. „Narysuj mi baranka” – baranka obecnego w każdym irlandzkim sklepie z pamiątkami, beznadziejnych baranów, którymi okazują się Irlandczycy odpowiadający na przesłane im prawdziwe „curriculum vitae” wykształconego polskiego księcia z MBA w zanadrzu i 15 latami praktyki na dyrektorskim stanowisku, baranami okazują się w końcu Gustaw i Konrad przez to, że tu w ogóle przyjechali. Takie baranki ofiarne integracji europejskiej.

Mały Książę – prostoduszny, tolerancyjny, łatwowierny i naiwny chłopiec po wylądowaniu na Zielonej Wyspie w okolicach fabryki przetwarzającej śmieci znowu stawia pytania o hierarchię wartości i sens więzi między ludźmi, ale dziś w Irlandii też nie dostaje żadnej odpowiedzi. Jedynym wyjściem wydaje się ostateczne opuszczenie tego padołu łez i ucieczka w ostatnie pozostałe na świecie miejsce - strefę linii zmiany daty na wyspie Tonga, gdzie jest chociaż nadzieja na przyszłość – bo tam już dziś jest jutro. Gustaw i Konrad tej przyszłości nie spodziewają się znaleźć już ani w Bulandzie ani w Bajobongo, bo ich cierpliwość się wyczerpała.

Cała historia podana jest w formie mieszanej – narracja jest prowadzona z różnych miejsc, co pozwala nam na obejrzenie pełnego obrazu beznadziejnej sytuacji Gustawa i Konrada. Ta forma jest jednocześnie wyrazem spostrzegawczości autora i jego starań w oddaniu dramatyzmu człowieka walczącego o zachowanie resztek marzeń.

Język nie powinien dziwić nowych mieszkańców krainy Bajobongo, tak się tu zaczyna po jakimś czasie mówić, more or less. Mam na myśli zarówno wulgaryzmy, jak i spolszczone angielskie słowa. Dla odbiorców z Bulandy wydawca przygotował słowniczek na końcu książki. I tell you, kinda po stokroć pierdolisty fun, emigracja. Zresztą my tu w Bajobongo nie jesteśmy lepsi, nie przyjechaliśmy w tym kraju szlifować angielskiego. My tu szlifujemy toalety.

Książkę „Przebiegum życiae” Piotra Czerwińskiego polecam zarówno mieszkańcom Bulandy (Polski) jak i fałszywym turystom w krainie Bajobongo, (Irlandii). Zwłaszcza tym, którzy czują się tu jak u siebie w domu, tym którzy uważają Irlandczyków za ludzi podobnych do Polaków bo mają podobną historię oraz tym, którzy obdarzają nas komentarzami o zmywakach. Do zrozumienia książki Czerwińskiego przydałoby się przeczytanie „Małego Księcia” chociaż raz.

Tylko nieznane budzi lęk w człowieku. A dla tego, który się z nim mierzy, przestaje ono być nieznane. Zwłaszcza, jeżeli mu się przypatrujemy z trzeźwą powagą. (Antoine de Saint-Exupery).

piątek, 1 stycznia 2010

Sylwester po irlandzku

Na spotkanie Nowego Roku po irlandzku wybrałem się do pubu. Lubię pub Arches, bo chodzą tam moi znajomi, można pograć w bilarda, pooglądać mecze, posłuchać muzyki na żywo i co najważniejsze - napić się Guinnessa i porozmawiać. Zresztą w każdym pubie można to robić, ale ten akurat ma najfajniejszy klimat i jest tam dużo młodzieży i nieźle ubranych lasek.

Melduję się przy barze o 23.00 wraz z jednym kumplem, Polakiem, oraz z Johnem, który nie wiem skąd jest, bo jest bardzo tajemniczy i z Ladią, który jest Czechem i poznałem go przedwczoraj na pokazie czeskich filmów z laptopa. Pub jest pełen ludzi, muzyki i piwa. Młodzież pije Bulmersa - drogie przeterminowane wino z jabłek, które sprzedają tu jako piwo. Raz tego spróbowałem, po prostu coś obrzydliwego. Prawie wszyscy stoją, bo na kanapach brak wolnych miejsc. Jest taki tłok, że w ogóle nie mogę znaleźć znajomych.

Na podłodze tłucze się szkło, dwóch gości gra w bilard w towarzystwie statystek ubranych w mini. Schodzimy na dół, do palarni na powietrzu. Oczywiście nie pada śnieg, na szczęście nie pada deszcz, oczywiście nie jest zimno, bo gazowe lampy dają tyle ciepła, że można robić pokaz bielizny, co mamy właśnie okazje oglądać. Irlandzkie laski wyszykowały się jak na sylwestra. Dla niewtajemniczonych to może być szok. Impreza na całego.

John i Ladia stwierdzają, że poszukają innych "holek" w Vibe - naszej dyżurnej dyskotece. Wypijają swoje piwo i już ich nie ma. Niech idą, stare zgorzkniałe satyry. My zostajemy, bo nam się podoba.

Awantura! Dwóch gości rozmawia pięściami tuż obok. Leje się krew, ktoś ich rozłącza, muzyka gra dalej. Kumpel mówi, że pierwszy raz widzi, żeby się lali w pubie. A jest tu już dość długo.

Wracamy na górę, czekać na final countdown. Chcę zadzwonić do żony, żeby usłyszała odliczanie do północy kiedy ona już jest godzinę po sylwestrze. Na ekranach teledyski, ludzie stoją i rozmawiają, krzyczą i śpiewają. Jak w ulu. Została ostatnia minuta starego roku. Nic nie zwiastuje, że nowy rok tuż tuż. Odwracam się - goście grają w bilard. Gdzieś zgubili białą bilę, więc zastąpili ją czarną. Czyli do diabła tę, której nie wolno tknąć. Co tam, zabawa trwa.

Północ. Już myślałem, że nikt nie zauważy północy, ale jednak ktoś tu jeszcze jest trzeźwy. Niepostrzeżenie teledyski zostają zastąpione pieśnią, którą dobrze znam:
Ogniska już dogasa blask,
Braterski splećmy krąg.
W wieczornej ciszy w świetle gwiazd
Ostatni uścisk rąk.

Kto raz przyjaźni poznał moc
Nie będzie trwonił słów.
Przy innym ogniu w inną noc
Do zobaczenia znów.

Nie wierzycie to posłuchajcie

Ludzie zaczynają się ściskać i życzyć sobie Happy New Year. Wygląda to jakby coś zaskoczyło w pijanych głowach i na dźwięk znanej melodii Irlandczycy zaczęli się obejmować, czyli być troszkę bardziej bliżej siebie niż do tej pory. Dla przypadkowego obserwatora ta zmiana może być niezauważalna. Po prostu kolejna piosenka z głośników.

Żadnego odliczania, szampanów, confetti, tasiemek. Jest ciasno jak było, nikt jeszcze nie upadł. Happy New Year trwa może ze 3 minuty. Potem wszystko wraca do normy. Schodzimy na dół, skąd po godzinie zaczynają nas wypraszać ochroniarze. Pierwsza w nocy i koniec sylwestra? Wracamy na górę, chłopaki grają w bilard. Biała kulka się nie znalazła. Ale kolejną partię wygrał pan w koszuli w paski. Trafia gdzie chce, chociaż ledwo na nogach się trzyma.

Laski powoli się miksują. Panowie od bilarda odkładają kije i schodzą niżej. Na dole jest klub nocny, wstęp 10 juro. Pub pustoszeje. Jest dopiero 2 w nocy ale musimy wyjść, bo obsługa już zamiata, a zostaliśmy tylko my dwaj, wygaszone ekrany i stół do bilarda bez białej kulki.
Dla wszystkich czytelników HAPPY NEW YEAR!

O CZYM JEST TEN BLOG

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...